Peleryny, gogle i maski
fot. Jelger Groeneveld, Protesty w Tibilisi, flickr.com, CC BY 2.0 DEED

12 minut czytania

/ Obyczaje

Peleryny, gogle i maski

Kaja Puto

Protesty w Tbilisi trwają już ponad miesiąc. Ich zapalnikiem stała się tzw. ustawa o zagranicznych agentach, która w praktyce oznaczałaby znaczne ograniczenie lub uniemożliwienie działania organizacji pozarządowych i mediów

Jeszcze 3 minuty czytania

Chorumi, czyli gruziński taniec wojenny. Składają się na niego cztery sceny: zwiad, nadejście wroga, bitwa i świętowanie zwycięstwa. Tradycyjnie wykonują go mężczyźni, ale dziś na ulicach tańczą wszyscy, w tym queerowi aktywiści. Zazwyczaj w deszczu, bo to wyjątkowo zimny maj.

Trójnogi pies, który wiernie kuśtyka za tłumami. Zamieszanie w mieście to atrakcja dla bezdomnych czworonogów Tbilisi, więc gwizdom i piskom wuwuzeli nieodłącznie towarzyszy ujadanie. Ale ten jeden kundel w typie psa pasterskiego nie opuści żadnego marszu. Stanie się symbolem oporu przed silniejszym przeciwnikiem. Demonstranci nadadzą mu imię აქცია, czyli „Protest”.

Zdjęcie Any Sologaszwili, jednej z pięciu posłanek, które weszły do gruzińskiego parlamentu po uzyskaniu przez kobiety praw wyborczych w 1918 roku. Jako mienszewiczka sprzeciwiająca się aneksji Demokratycznej Republiki Gruzji (1918–1921) przez Związek Radziecki została rozstrzelana w okresie wielkiego terroru.

Oto obrazy, na jakie natknęłam się podczas protestów w Tbilisi, które trwają już ponad miesiąc. Ich zapalnikiem stała się tzw. ustawa o zagranicznych agentach, którą na wzór rosyjski usiłuje wprowadzić gruziński rząd. Zgodnie z jej założeniami organizacje pozarządowe i media otrzymujące co najmniej dwadzieścia procent finansowania z zagranicy będą musiały rejestrować się jako „zagraniczni agenci”, co w praktyce oznaczałoby znaczne ograniczenie lub uniemożliwienie ich działania.

Jeśli ustawa wejdzie w życie, redakcja, w której jestem na stypendium – „Chai Khana”, slow journalism o południowym Kaukazie – najprawdopodobniej przestanie istnieć. Podobnie znajome NGO-sy, które odwiedzam – think-tanki czy organizacje broniące praw człowieka. Bańka rozmawia niemal wyłącznie o ustawie, z przerwami na postępy Rosjan w Ukrainie. Protesty stały się masowe – w sobotę 11 maja na ulice Tbilisi wyszło nawet 300 000 osób, czyli niemal 10 procent całej populacji (Gruzję oficjalnie zamieszkuje 3,5 miliona ludzi, z czego niemała część żyje na emigracji). Nie chodzi już bowiem tylko o ustawę, a o europejską przyszłość Gruzji.

W Gruzji po rozpadzie Związku Radzieckiego zapanowała postkomunistyczna smuta – rządy gangów i podstarzałych kacyków na czele z Eduardem Szewardnadze. W 2003 roku na fali rewolucji róż władzę przejął prozachodni wizjoner Micheil Saakaszwili. Udało mu się przeprowadzić szereg wolnorynkowych reform, znacznie ograniczyć korupcję, w szkołach zastąpić rosyjski angielskim. Przed Rosją lubił machać szabelką (czy też kindżałem), co przyczyniło się do krótkiej wojny gruzińsko-rosyjskiej w 2008 roku, która uderzyła w gruzińską gospodarkę i oddaliła członkostwo kraju w NATO. Ostatecznie Saakaszwili się zbiesił, powsadzał swoich przeciwników politycznych do więzienia i stracił poparcie.

W 2012 roku wybory parlamentarne wygrywa partia, która rządzi do dziś – Gruzińskie Marzenie. Obiecuje kontynuację europejskiego kursu, ale i normalizację stosunków ze starszym bratem, od którego zależy gruzińska gospodarka. Za partią stoi oligarcha, którego biznesy umocowane są w Rosji – Bidzina Iwaniszwili.

Gruzińskie Marzenie przez lata balansuje między Europą a Rosją, światopoglądowo zbliżając się do tej ostatniej. Rozgrywa elektorat silną w maczystowskiej Gruzji homofobią, współpracuje z mocarną politycznie Cerkwią, straszy zgniłym Zachodem. Nie przeszkadza to jej zbliżać się na papierze do Unii Europejskiej ani wydawać zachodnich pieniędzy. A Bruksela patrzy na to wszystko przez palce.

Po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie pozycja partii władzy staje się wyraźniej prorosyjska. Gruzja nie przyłącza się do większości antyrosyjskich sankcji, staje się hubem do ich omijania, szybko wznawia loty do Rosji. Czołowi politycy przestrzegają społeczeństwo przed antyrosyjskimi gestami, straszą „otwarciem drugiego frontu”, czyli wojną. Jednocześnie uporczywie przypominają, że Zachód równa się „diaboliczne” osoby trans seksualizujące dzieci w przedszkolach.

Jednak Gruzini chcą do Europy. I to bardzo. W badaniach opinii publicznej od lat za członkostwem w UE opowiada się 85–90 procent obywateli. Niekoniecznie oznacza to poparcie dla zachodnich wartości, prędzej tęsknotę za zachodnim poziomem czy stylem życia. To poniekąd również kwestia tożsamościowa, bo europejskość jest częścią poczucia gruzińskości. To na czarnomorskim wybrzeżu Argonauci poszukiwali Złotego Runa, to na zboczach Kaukazu cierpiał Prometeusz, to gruzińscy królowie przyjęli chrześcijaństwo w IV wieku. I tak dalej.

Cokolwiek jednak ciągnie Gruzinów do Europy, jedno jest pewne – coraz powszechniej odpycha ich Rosja. Relacje z kolonizatorem są skomplikowane, jednak ostatnio mocno zalazł on Gruzinom za skórę. Kilkudniowa wojna z 2008 roku to jedno, silne emocje budzi też wojna w Ukrainie. Gruzini i Gruzinki najliczniej walczą w Ukrainie jako zagraniczni najemnicy (i to już od 2014 roku), a Tbilisi tonie w ukraińskich flagach i antyrosyjskim graffiti. Na Rosjan, którzy uciekli tutaj przed mobilizacją do armii, patrzy się raczej z rezerwą. A prorosyjskie poglądy – jeśli nie liczyć skrajnej prawicy – powoli wymierają wraz ze starszymi pokoleniami i ich nostalgią za ZSRR.

Wzorowana na rosyjskiej ustawa o zagranicznych agentach trafiła na wokandę już w marcu 2023 roku. Po kilku dniach intensywnych protestów przed budynkiem parlamentu i krytyce Zachodu władza dała sobie spokój. Tym razem pozostaje jednak nieugięta. W kwietniu traktowała demonstrantów gazami pieprzowym i łzawiącym, gumowymi kulami, armatkami wodnymi. W maju zmieniła strategię na bardziej rosyjską z ducha i mniej spektakularną dla zachodnich mediów. Jedni aktywiści są bici przez nieznanych sprawców, drudzy – zastraszani telefonami z nieznanych numerów, inni – stygmatyzowani jako „wrogowie narodu” poprzez plakaty rozklejone na ich domach. A nad ranem w poniedziałek oddziały prewencji rozgoniły demonstrantów, którzy przez całą noc blokowali wejście do parlamentu przed trzecim czytaniem ustawy. Aresztowano dwadzieścia osób.

Bezprecedensowa upartość i brutalność władzy rodzi mobilizację społeczną, ale i spekulacje. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienia są dwa – mówi mi Giorgi Badridze, analityk z Gruzińskiej Fundacji Studiów Strategicznych i Międzynarodowych i były dyplomata. Albo na uchwalenie ustawy naciska Kreml, albo stary Bidzina popadł w totalną paranoję i naprawdę boi się „zagranicznych agentów”. W kwietniu mówił, że ustawa jest niezbędna, by zagwarantować Gruzji suwerenność wobec zachodnich mocarstw, „które chcą nas wciągnąć w konfrontację z Rosją”. „Przypomnijmy, że mówimy o osobie, która dorobiła się w Rosji lat 90., a następnie ukrywała przez dekadę w domu swojej mamy” – dodaje Badridze.

Teoria z Kremlem też ma sens, choć nie ma na nią twardych dowodów. Fakty są jednak takie, że po odzyskaniu kontroli nad Górskim Karabachem przez Azerbejdżan Rosja skompromitowała się jako regionalny gracz na południowym Kaukazie. Rozczarowana nieskutecznym rosyjskim patronatem Armenia kieruje się na Zachód, a Azerbejdżan ma wsparcie Turcji, ropę i wszystkich gdzieś. Gruzini mogą zaś sobie do woli machać europejskimi flagami, ale zaaferowany swoimi problemami Zachód i tak im nie pomoże. W tej sytuacji Gruzja jest dla Rosji najłatwiejszym kąskiem.

Protestami dyrygują studenci, czyli wielkomiejska młodzież. Od poniedziałku zarządzili strajk, nie będą chodzić na uczelnie, dopóki ustawa będzie procedowana. Ukształtowały ich globalne zetkowe kody kulturowe, bliżej im do świata praw LGBT+, k-popu i solidarności z Palestyną niż do „russkiego mira”. W przeciwieństwie do swoich rosyjskich równolatków nie siedzą w „runecie”, nie mówią nawet po rosyjsku. Irytują ich rosyjscy uciekinierzy, którzy sprowadzili do Tbilisi gentryfikację, przez co mało kogo stać na wynajem mieszkania. A już szczególnie irytują ci, którzy oczekują od Gruzinów komunikacji (czy też raczej obsługi) w języku rosyjskim.

Gruzińskich zetek jest przy tym całkiem sporo – to względnie młode społeczeństwo. Nie mają wyraźnych poglądów, socjologowie piszą o ich zawieszeniu w próżni ideologicznej i frustracji polityką. Jedyne, co według badań ich łączy, to zamiłowanie do demokracji rozumianej jako wolność osobista, wolność słowa oraz władza ludu. No i coraz rzadziej – jak opowiada mi Giorgi Badridze – chodzą do Cerkwi, wkurzeni na jej polityczne zaangażowanie.

Są przy tym – jeśli wnioskować po estetyce protestów – patriotyczni, nie mają kompleksu niższości, który charakteryzował pokolenia wychowywane w latach 90. – w Polsce, Gruzji i innych krajach postkomunistycznych. Nie wstydzą się pompy. Na jednej z demonstracji złożyli uroczystą przysięgę obrony europejskiego wyboru Gruzji. Szukają swoich bohaterów w historii gruzińskiej demokracji, czego przykładem jest wspomniana na początku „posłanka” Ana Sologaszwili. Poza tym lubią się bawić. Na protestach – o ile brutalnie nie przerywa ich władza – dominuje atmosfera pikniku, mnożą się absurdalne memy.

Młodzi są świetni w samoorganizacji, proponują różne formy protestu. Pewnego wieczoru zablokowali plac Bohaterów – główny węzeł drogowy – i sparaliżowali ruch w mieście. Innym razem wybrali się na konferencję, by pokrzyczeć na azjatyckich polityków węszących w Gruzji biznesy. Gdy zbiera się na deszcz, rozdają peleryny, gdy policja tłucze w tarcze – gogle i maski przeciwgazowe. Jest jednak jeden problem. Są demonstracyjnie apolityczni, nie chcą mieć nic wspólnego z jakąkolwiek partią. Co w praktyce oznacza, że ich ogromna energia nie ma żadnego przełożenia na sytuację polityczną w kraju.

Bo z gruzińską opozycją jest tak, że jest potwornie nijaka i skłócona. A to ktoś się obrazi, że przegrał wybory na przewodniczącego partii i założy nową, a to partia podzieli się na dwie części. W efekcie Gruzińskie Marzenie wiedzie prym, druga w sondażach partia – Zjednoczony Ruch Narodowy, czyli matecznik byłego prezydenta Saakaszwilego – ma silny elektorat negatywny, a reszta tłucze się o przekroczenie pięcioprocentowego progu wyborczego. W sondażach 30 do 50 procent Gruzinów przyznaje, że nie ma na kogo głosować. 

Przez lata poparcie dla Gruzińskiego Marzenia oscylowało w okolicach 30–40 procent. Nie zawsze jest to poparcie organiczne – co wybory słychać o przypadkach zmuszania pracowników budżetówki do oddania właściwego głosu lub kupowania głosów. Partia ma jednak swój żelazny elektorat, na który składają się – jak wyjaśnia mi Giorgi Badridze – ludzie, którzy głosują na Gruzińskie Marzenie w obawie, że partia Saakaszwilego wróci do władzy, oraz szczerze przerażeni zachodnimi wartościami tradycjonaliści. Nie wiadomo jeszcze, jak obecna sytuacja wpłynie na sondaże partyjne.

Obecnie wszystkie scenariusze są na stole. Październikowe wybory może wygrać Gruzińskie Marzenie, może zjednoczona opozycja, może też inna partia, która jeszcze nie istnieje. Ustawa może zostać wprowadzona w życie, a niezależne media i organizacje społeczne mogą zostać zepchnięte do podziemia; równie dobrze rząd może w pewnym momencie zaproponować jakiś kompromis. Mniej prawdopodobna – ale niewykluczona – jest uliczna rewolucja i/lub rosyjska agresja na Gruzję. Kto twierdzi, że wie, co się wydarzy, ten jest bardzo przemądrzały.