Na ludziach urodzonych w naszej części Europy mieszkanie na kościach nie robi wrażenia. Po pierwsze dlatego, że to ziemie skrwawione przez dwudziestowieczne reżimy, przez Hitlera, Stalina i ich najróżniejszych narodowości pomocników – kości są wszędzie. Po drugie, bo to ziemie zarządzane przez niestrudzonych piewców przeszłych cierpień, którzy przeszłymi cierpieniami nasycają szkolne tablice, przemowy na uroczystościach państwowych i noty dyplomatyczne, a w efekcie serca wyborców. I tak aż do przesytu, który musi skończyć się obojętnością.
Jeszcze gorzej, jeśli kości są obce, a zatem w poczet przeszłych cierpień się nie zaliczają. Albo zaliczają tylko wtedy, kiedy to ich piewcom pasuje. Weźmy chociażby polskich Żydów (spoiler: tekst będzie o warszawskim Muranowie): kiedy trzeba licytować się z innymi krajami na ofiary drugiej wojny światowej, włączani są do „sześciumilionówpolaków”. Gorzej, jeśli upomnieć się o to, jak przed wojną żyło im się w ojczyźnie. Obecność obcych kości budzi z jednej strony lęk i milczenie, z drugiej – fascynację egzotycznym sąsiadem i okazję na turystyczny biznes.
Dwa lata temu, kiedy wprowadzałam się na Muranów, nie bałam się, że w snach będą odwiedzać mnie dybuki, bo są ze mną od zawsze. Wcześniej mieszkałam w Podgórzu, samym sercu krakowskiego getta, dziś ważnym punkcie na trasie Auschwitz–Wieliczka oraz trasach spacerowych, które pozwalają zgubić się wśród magicznych krakowskich kamieniczek. Jeszcze wcześniej, jako dziecko, namiętnie jeździłam rowerem po sosnowieckim getcie, przy czym nie miałam pojęcia, że znajdowało się na tym osiedlu: dowiedziałam się parę lat później, po lekturze „Mausa” Arta Spiegelmana. Samo osiedle Środula bowiem – przynajmniej wtedy – nie informowało o tym ani jedną tabliczką.
Kraków w swojej pamięci o Żydach idzie – równolegle do świetnej oferty kulturalnej – w eksces: w kiczowate figurki opychane turystom, kawiarnie, w których pełna korników komoda i plakat w jidysz robią za autentyczność, zasikane mury, bo kiedy Kazimierz z zakazanej dzielnicy zamienił się w magical Jewish district, stał się też mekką bywalców wieczorów kawalerskich. Sosnowiec – nie licząc jednej czy dwóch wystaw w lokalnym muzeum, kilku tablic i zapuszczonego cmentarza – o swoich Żydach lękliwie milczy lub nawet o nich nie wie, bo większość jego mieszkańców przybyła na kości po wojnie, do pracy w przemyśle.
Muranów jest gdzieś pomiędzy. No bo z jednej strony mamy tu POLIN Muzeum Historii Żydów Polskich – od kilku lat jeden z najważniejszych punktów orientacyjnych dzielnicy – mamy martyrologiczny Trakt Pamięci Męczeństwa i Walki Żydów w Warszawie, który spina ze sobą Umschlagplatz, Kopiec Anielewicza i Pomnik Bohaterów Getta, autokary pełne wycieczek z Izraela, suweniry z Polski w kiosku z gazetami i liczne pamięciotwórcze inicjatywy lokalnych aktywistów (ze Stacją Muranów na czele). Z drugiej – zielone przytulne osiedle bloków, którego z przedwojenną Dzielnicą Północną nie łączy nawet siatka ulic. Jego codzienne życie zdominowane jest przez sprawy seniorów: dostawę storczyków w ciasnej Biedronce, ogonek na poczcie przy Lewartowskiego i klepsydry, którym towarzyszy wynoszenie (niekiedy naprawdę szałowych!) meblościanek na śmietnik.
Od początku mieszkania na Muranowie miałam wrażenie, że są w nim dwa równoległe światy, które kontaktują się ze sobą z rzadka, a jeśli już, to ze sporą podejrzliwością. Izraelska młodzież nafaszerowana żydowską martyrologią spogląda na przechodniów z nieśmiałym zakłopotaniem – gdyby historia potoczyła się inaczej, mogliby być sąsiadami. Z kolei mieszkańcy Muranowa narzekają na lubiane przez turystów hulajnogi czy kopcące zimą autokary (wystawa w POLIN jest duża, kierowcy marzną, więc włączają silnik); niektórzy zamykają okna, gdy z Kopca Anielewicza znów dobiega odmawiany z tej czy innej okazji dramatyczny kadysz.
Ten dystans z obu stron wcale nie tak trudno zrozumieć. Ja zrozumiałam, próbując nauczyć się przedwojennej mapy Muranowa i wizualizować sobie Dzielnicę Północną na spacerach. Trwa to już trzeci rok – i nic, choć orientację w terenie mam niby niezłą. To wywołuje może nie dybuki, ale na pewno niepokój.
Wczoraj Muranów wreszcie zlepił mi się w całość – dzięki Jackowi Leociakowi, Beacie Chomątowskiej i Kamili Radeckiej-Mikulicz, autorom wystawy „Tu Muranów”, która otworzyła się w czerwcu w POLIN. Ekspozycja przedstawia dzielnicę jako palimpsest – przypomnijmy, że słowo to oznacza rękopis spisany na zapisanym już kiedyś materiale piśmiennym. W tym ujęciu powojenny czy współczesny Muranów nie jest żadnym światem równoległym do Dzielnicy Północnej i pamięci o niej – jest tylko warstwą, spod której wygląda warstwa kolejna, epizodem, który nie wydarzyłby się bez swojego poprzednika.
fot. Maciej Jaźwiecki, dzięki uprzejmości Muzeum POLIN
Autorzy ekspozycji symbolicznie upchnęli przestrzeń dzielnicy w niewielkiej sali wystaw czasowych. Otwiera ją ogromna podwójna mapa Muranowa, która łączy w sobie przedwojenną i współczesną siatkę ulic. Zaznaczone na niej punkty odnoszą się do kilkunastu rozsianych po sali słupów ogłoszeniowych, które opowiadają (zdjęciami, notkami, filmami, nagraniami) historię ważnych muranowskich miejsc podzieloną na cztery epoki: do 1939, 1939–1945, 1945–1989 i po 1989. Między słupami biegnie symbolicznie wytyczona ulica Nalewki – najważniejsza arteria Dzielnicy Północnej, po której dziś w realu zostało parę metrów bruku za Arsenałem. Zza okna na wystawę wprasza się też słynny Pomnik Bohaterów Getta. Do tego dochodzi rozpięte na ścianach, prowadzące widza w przeszłość kalendarium, pytająca o przyszłość dzielnicy antresola z architektoniczną makietą i kilka dzieł sztuki. Ale powoli, bo zapomniałam o chyba najważniejszym: wygrzebanych spod ziemi przedmiotach.
Jest tam grzebień, guziki, kryształy, płytki ceramiczne, szklanki, koraliki, butelki i tym podobne. Poukładane w gablocie jak w muzeum archeologicznym, choć mają zaledwie kilkadziesiąt lat. Łyżka, w którą wrósł korzeń rośliny, robi spore wrażenie. Ale jeszcze większe wrażenie robi fakt, że takich bibelotów, które nadają towarzyszącym im kościom niepowtarzalną twarz (tą, dzięki której kości przestają być statystyką), jest na Muranowie więcej. Leżą sobie kilka metrów pod podłogą, na której siedzę, pisząc niniejszy tekst.
O tym, że gruzy Dzielnicy Północnej nie zostały wywiezione, a jedynie wyrównane, musiałam wiedzieć już wcześniej („Stację Muranów” Beaty Chomątowskiej czytałam już dwa razy i serdecznie tę książkę polecam), ale nigdy sobie tego nie zwizualizowałam. Muranowska zieleń i beton kryją pod sobą mniejsze i większe okruchy czyichś sypialni i łazienek, towarów z okolicznych sklepików czy narzędzi z zakładów usługowych. Większe okruchy w dużej mierze rozszabrowano tuż po wojnie, do mniejszych dogrzebywały się kolejne pokolenia muranowskich dzieci – między innymi pomysłodawca wystawy, Jacek Leociak. Te, które widzimy w POLIN, znaleziono przy okazji prac archeologicznych, które wykonano podczas przygotowań do budowy muzeum. Reszta pozostanie w ziemi – być może na zawsze.
Z gruzów powstał też budulec osiedla Muranów. Zaprojektował je Bohdan Lachert – wybitny przedstawiciel modernizmu i współtwórca grupy Praesens – który chciał, by Muranów pozostał nieotynkowany: zmielony z betonem gruz miał różowawy kolor, co skojarzyło się architektowi z przelaną żydowską krwią. Na ten dosadny gest nie zgodziła się komunistyczna władza, dostosowując też projekt Lacherta do wdrażanej wówczas doktryny socrealizmu. Tak czy inaczej architekt zrealizował swój główny cel: powstało zielone słoneczne osiedle bogato wyposażone w społeczną infrastrukturę, które stało się domem dla kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców nowej Warszawy, a także symbolem jej odbudowy i nadziei na nowe, powojenne życie.
Warszawa, 1948-04. Pomnik Bohaterów Getta, PAP
Co jeszcze przeżyło wojnę? Muranowska przyroda, przynajmniej do pewnego stopnia. Choć Dzielnica Północna (jak i cała przedwojenna Warszawa) charakteryzowała się wszystkim, co najgorsze w ukształtowanych przez XIX wiek miastach – tłokiem, błotem, duchotą – początki Muranowa związane są właśnie z jego przyrodą. Na linii przedwojennych Nalewek płynęła rzeczka Bełcząca, przy której w XIV wieku powstał punkt poboru wody pitnej. Składał się ze skrzyń piętrzących wodę („nalewek”). Z kolei nazwa dzielnicy pochodzi od położonej obok Wenecji wysepki Murano, gdzie urodził się Józef Belotti, nadworny architekt królów Polski, który swój nieistniejący już pałacyk postawił w miejscu kojarzącym mu się z ojcowizną. W tym samym XVII wieku powstał Ogród Krasińskich, którego flora w dużej mierze przetrwała wojnę. Przetrwała również – czy też odrodziła się – słynna muranowska mirabelka, która – według słów Hanny Krall – pamiętała getto i po jego spaleniu „próbowała odejść”. Ostatecznie na Muranowie została i dopiero w 2017 roku zginęła pod piłą dewelopera, by odrodzić się dzięki staraniom artystki Patrycji Dołowy, która przywiozła ze Stanów szczepkę drzewka zasadzonego tam przez emigrantów z muranowskiej pestki.
Pomnik Bohaterów Getta. W tle blok mieszkalny, fot. Rutowska Grażyna, NAC
Wystawa ma jeszcze wiele wątków: herstoryczny – o muranowskich robotnicach, artystyczny – o słynnym mieszkaniu Henryka Stażewskiego i Edwarda Krasińskiego (podobno można je zobaczyć!), antropologiczny – bo dużo tu obrazów muranowskiej codzienności. Co istotne, żaden z okresów historii Muranowa nie jest uprzywilejowany: wręcz przeciwnie, twórcy wystawy zadbali o to, by widz zapomniał o linearności czasu i zapercypował Muranów jako całość, bez konieczności kłopotliwego dzielenia na „przed” i „po”. Znalazło się też miejsce na przyszłość, o którą pyta widzów instalacja na antresoli. Jeśli pandemia pozwoli, odpowiedzi przedyskutują na warsztatach.
Jak dla mnie wystawa „Tu Muranów” to projekt udany i ręka wyciągnięta w kierunku mieszkańców Muranowa, z których dla wielu muzeum wciąż wydaje się ciałem obcym. POLIN już wcześniej wychodziło temu naprzeciw, zapraszając mieszkańców na wystawy przez wrzucanie do skrzynek pocztowych zaproszeń i organizując przeróżne wydarzenia dla społeczności lokalnej. Również poza budynkiem muzeum (Łąka Leśmiana), bo ten przez swój security check przy drzwiach nie sprawia wrażenia miejsca przyjaznego gościom. Wystawa hołd złożony historii dzielnicy jest takich gestów ukoronowaniem. We wrześniu w ramach ekspozycji powstać ma dodatkowo instalacja złożona z sąsiedzkich wspomnień i bibelotów.
„Tu Muranów” wysyła też widzom sygnał: wszystkie opowieści o Muranowie są równoprawne. Szacunek należy się cierpieniu mieszkańców getta, ale i folklorowi Dzielnicy Północnej, osiągnięciom budowniczych powojennej Warszawy, ciężkiej pracy współczesnych słoików, a także zabiegom aktywistów, którzy w ostatnich latach ożywili tę senną dzielnicę. Nie chodzi o to, by jak zwykle w naszym regionie licytować się na kości. A raczej o to, by poznać wspólną historię i zastanowić się, jak ta współtworzona w przyszłości przez lokalną społeczność może być jeszcze lepsza.