Biegnąc rakiem

9 minut czytania

/ Film

Biegnąc rakiem

Jakub Socha

W najnowszym filmie Christophera Nolana bohater grany przez Johna Davida Washingtona nazywany jest Protagonistą. Już to dużo mówi o „Tenecie”, filmie cokolwiek nabzdyczonym, choć, co trzeba przyznać, oszałamiającym

Jeszcze 2 minuty czytania

Zaczyna się jak w Bondzie – strzelaniną. Strzelaniną w modnej monochromatycznej estetyce. Nasz agent czeka w ciężarówce. Gdy dostaje znak, że już czas, przełącza się na tryb „akcja”. Nie minie dziesięć sekund i już biegnie korytarzami ukraińskiej filharmonii, wykorzystując powszechny chaos, by dotrzeć do tajemniczego faceta. Jest w posiadaniu tajemniczego hasła, które otwiera niejedne drzwi, w ręce trzyma broń. Gra idzie o dużą stawkę, wszystko dzieje się w mgnieniu oka, w tym krótkim przedziale czasowym trzeba ocalić faceta i podjąć decyzję, czy bomby podłożone przez przeciwników pod fotelami, na których siedzą przerażeni widzowie, mają wybuchnąć. Nasz agent musi zdecydować, czy zaryzykować powodzenie akcji, czy może raczej wziąć na klatę przypadkowe ofiary. Mimo że pracuje dla CIA i możemy spokojnie zakładać, że nie został zatrudniony wczoraj, wychodzi na to, że ma miękkie serce. Przyjdzie mu za to zapłacić uczestnictwem w innej scenie – na środku torów zrobi mu ktoś wizytę u stomatologa, wyrwie obcęgami wszystkie zęby, próbując wydrzeć mu z gardła ważne informacje. W międzyczasie nadjedzie pociąg, ale, jak wiadomo, w filmach szpiegowskich żyje się co najmniej dwa razy. Nasz agent za chwilę się obudzi, by znowu walczyć, tym razem o to, by nie wybuchła trzecia wojna światowa. Ma już całkiem nowe zęby. 

Dla tych, którzy nie lubią, gdy się streszcza fabułę – odpuśćcie tym razem, zdradzam to, co staje się udziałem naszego agenta w ciągu zaledwie siedmiu minut, potem będzie jeszcze biegał, strzelał, skakał, wdawał się w bójki przez mniej więcej sto czterdzieści trzy minuty. I od razu drugie wytłumaczenie, w „Tenecie”, najnowszym filmie Christophera Nolana, nie ma żadnego „naszego agenta”, bohater grany przez Johna Davida Washingtona, syna Denzela, w materiałach prasowych towarzyszących produkcji nazywany jest Protagonistą. Już to dużo mówi o „Tenecie”, filmie cokolwiek nabzdyczonym. Protagonista nie bawi się w dowcipasy, nie ściąga jedną ręką z siebie kostiumu maskującego, żeby odsłonić smoking. Nie rzuca kąśliwych uwag, nie uwodzi, nie bawi się w szermierkę słowną, nie chce być za wszelką cenę tym, który wygłasza puentę. Dowcip pojawia się w zasadzie tylko raz, gdy Protagonista wchodzi do prawdziwego londyńskiego klubu dla dżentelmenów, by przeprowadzić rozmowę z agentem brytyjskiego wywiadu. Na odchodne rzuca, że chciałby wziąć danie na wynos. Udała mu się ta szpilka, zanim ją jednak wbije, Brytyjczyk, grany przez Michaela Caine’a, wręcza mu czarną kartę kredytową o nieograniczonym limicie i radzi Amerykaninowi, żeby kupił sobie naprawdę dobry garnitur.

Z tą kartą pośrednio łączy się jeszcze jeden dowcip, zresztą to nawet nie tyle dowcip, ile pomysł, skwitowany łobuzerskim uśmiechem – pomysł, by odwrócić uwagę przeciwnika poprzez rozbicie odrzutowca na płycie lotniska. Protagonista wprowadza go w życie, ale tak naprawdę w życie to wprowadza go Nolan. Znana jest jego niechęć do efektów specjalnych i blue screenów, w materiałach wideo towarzyszących premierze „Teneta” aktorzy opowiadają, że kręcąc film, czuli się jak na planie nie superprodukcji szpiegowskiej, tylko porządnego kina realistycznego, gdzie wszystko odtwarza się naprawdę. W tych materiałach widać też, jak prawdziwy samolot wbija się w prawdziwy hangar. Czy rzeczywiście jest tak, że gdyby nakręcić tę scenę za pomocą komputerów, wyszłoby mniej autentycznie? To ta sama rozmowa co debata o tym, czy taśma cyfrowa kiedykolwiek dorówna tej tradycyjnej filmowej. Dla mnie osobiście zdjęcia zrobione na kliszy fotograficznej ciągle wyglądają lepiej od tych cyfrowych, ale nie wyciągam z tego daleko idących wniosków. Tak samo jest z „Tenetem”. Tym niemniej trudno sobie wyobrazić lepszy film na pierwszy film w kinie od czasu koronawirusa i lockdownu. Wrażenia, takie czysto kinowe, momentami są oszałamiające. Z operatorem Hoytem Van Hoytemą i kompozytorem Ludwigiem Göranssonem Nolan wrzuca nas w świat, który na te dwie godziny z dużym hakiem po prostu pochłania. Elektroniczna, złowrogo pulsująca muzyka Göranssona i zdjęcia Van Hoytemy, które nawet w scenach kręconych w plenerze dają widzowi wrażenie, że sufit zaraz spadnie mu na głowę, pracują na rzecz wizji reżysera natręta, z obsesją na punkcie szczegółów i wymyślania nowych, niestandardowych rozwiązań.

„Tenet”, reż. Christopher Nolan

Ta potrzeba prowadzi Nolana znowu na pogranicza mechaniki kwantowej. Zresztą spekulacje naukowe, paradoksy zawsze stanowiły paliwo dla jego filmów, paliwo przede wszystkim narracyjne, trudno bowiem oczekiwać od faceta, który robi duże filmy za setki milionów dolarów, jakichś bardzo mądrych myśli wywiedzionych wprost od Einsteina czy Plancka. W „Incepcji” Nolan fantazjował na temat ludzkiego mózgu, w „Interstellarze” na temat podróży w czasie, w „Tenecie” punktem wyjścia jest zjawisko nazywane odwróconą entropią. W tle przewija się „paradoks dziadka”, znany już choćby z „Terminatora”, to znaczy zagadka filozoficzna, której rdzeniem jest pytanie, czy jakby człowiek przeniósł się w czasie i zabił swojego dziadka, to czy w ogóle by się narodził. Ale główne paliwo jest gdzie indziej – jesteśmy bliżej opowiastki Dennisa Pipera pt. „The Oscillating Universe”, w której pewien profesor obwieszcza, że odkrył, że czas jest polem i że zbudował urządzenia odwracające to pole. Po naciśnięciu przycisku na urządzeniu wszystko, co mówi profesor do narratora, pojawia się w odwrotnej kolejności: początek zdania na końcu, koniec na początku. Podobnie jest w „Tenecie”. Są tu takie pistolety, które strzelają kulami, i takie, w których po zwolnieniu spustu kula wraca do lufy, są takie ciosy w twarz, które wyprowadza się od twarzy do zamachnięcia się na tę twarz, wreszcie są tacy ludzie, którzy żyją na odwyrtkę wtedy, gdy cały świat porusza się w tym samym kierunku co dotychczas. Tak, nie ma co myśleć o tym za długo, bo człowiek się zwyczajnie szybko zakałapućka i pogubi. Jeśli jeszcze przy „Incepcji” i „Interstellarze” starałem się podążać za pewnymi wykładnikami, opowieściami objaśniającymi prawa rządzące filmowym światem, to tu, po usłyszeniu pierwszych słów wyjaśnień, stwierdziłem, że nic z tego nie rozumiem.

„Tenet”, reż. Christopher Nolan„Tenet”, reż. Christopher Nolan. USA, Wielka Brytania, Kanada 2020, w kinach od 26 sierpnia 2020Pozostał udział w zabawie, czyste doświadczenie kinowe – film, w którym akcję można puścić od tyłu, tak jak się wciskało swego czasu „rewind” w odtwarzaczach, jest idealnym medium do tego typu zabaw. Nolan tę zabawę oczywiście komplikuje – w kadrze część ludzi, część przedmiotów porusza się do tyłu, część do przodu; ktoś, kto jeszcze przed chwilą się poruszał do tyłu, już porusza się do przodu, za chwilę znowu będzie biegł do tyłu. Pętelka goni pętelkę, i chyba tylko żeby się w nich całkowicie nie zatracić, Nolan co jakiś czas wrzuca coś z zupełnie innej beczki. Mówię tu o emocjach i sentymentach. Aż dziwne, że ktoś, kto jest tak rozmiłowany w logicznych zagadkach, jest tak sentymentalny. Już w „Incepcji” był z tym problem – gdy wjeżdżały problemy miłosne bohatera granego przez DiCaprio, robiło się trochę słabo i jakby bardzo infantylnie. W „Tenecie” jest podobnie – wątek miłości między złym człowiekiem, który chciałby, żeby cały świat umarł wraz z nim, a jego żoną, która już złego nie kocha, to tania szmira. Całe szczęście znajduje się ona na drugim planie. Na pierwszym bawi się dwóch chłopców. Ten pierwszy to Protagonista grany przez Washingtona. Aktora utalentowanego jak jego ojciec, obdarzonego podobną motoryką i charyzmą, równocześnie sprawiającego wrażenie osoby szalenie wyluzowanej i takiej, która raczej nigdy nie da się zdominować. Ten drugi to Neil i gra go Robert Pattison. Pattison prezentuje tutaj nonszalancję starego wygi, któremu wszystko przychodzi z łatwością, z jego twarzy nie znika łobuzerski uśmiech, jasne, jest to uśmiech narcyza. W jednej z ostatnich scen bohater grany przez Pattisona, patrząc na niebo, po którym jeszcze niedawno latały helikoptery, i na piaszczyste wydmy, gdzie rozegrała się walka o ocalenie świata, wspominając to wszystko, co do tej pory się wydarzyło, wszystkie podróże w czasie i przestrzeni, mówi z lekkim uśmiechem: „Nazywam to rzeczywistością”. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby pomyśleć, że zdanie to wypowiada sam Nolan, patrząc na plan filmowy „Teneta”.