Kosmiczne jaja

7 minut czytania

/ Film

Kosmiczne jaja

Jakub Socha

Serial „Avenue 5”, doskonale napisany i zagrany z brawurą, ogląda się dziś inaczej niż przed dwoma miesiącami. Sam się zmetaforyzował. Oto doskonale działająca maszyna, która przemierza przyszłość, napotyka na przeszkodę

Jeszcze 2 minuty czytania

To miał być kolejny wspaniały rejs. Załoga jak z żurnala. Statek jak marzenie. I jakie widoki za oknem! A widoki i tak musiały konkurować o uwagę z innymi przyjemnościami: kąpielami w bąbelkach, kuchnią molekularną, wieczorami w towarzystwie komika. Na szczęśliwców czekała jeszcze możliwość spożycia kolacji w towarzystwie kapitana, który wygląda trochę jak wilk morski, a trochę jak ten aktor, który grał doktora House’a. Liczmy dalej: przestronne kajuty, sztuka współczesna umilająca spacer po korytarzach, golf i łącze satelitarne. Życie pyszniejsze niż szarlotka. I nagle czar prysł – mały wypadek sprawił, że statek zboczył z kursu i teraz będzie wracał do portu nie kilka miesięcy, a kilka lat. Nikogo ten fakt specjalnie nie cieszy.

Zapytacie, co to za wody, że tak daleko? Nie, żegluga nie odbywa się w bliskości Trójkąta Bermudzkiego, tylko w kosmosie. Spełniony sen Elona Muska – bogaci ludzie, zamiast oglądać starocie, płynąc przez Morze Śródziemne, mogą wypruć naprawdę daleko, żeby sprawdzić na własne oczy wygląd pierścieni Saturna. Dla jasności – na tym konkretnym pokładzie nie ma chyba nikogo, kogo popchnęłaby ku podróży lektura Sebalda. Pasażerowie mogli oczywiście słyszeć o pisarzu – mogli, bo choć żyją w przyszłości, nie jest to jakaś strasznie odległa przyszłość, skoro Greta Gerwig prowokuje w niej skandale i plotki. Chodzi raczej o to, że pewnie nie wiedzieliby, co począć z tym przedmiotem – książką: jak się za niego zabrać, gdzie go otworzyć, a co dopiero skonsumować.

Ponoć ostatni ludzie, czyli bogacze, którzy uciekną statkami kosmicznymi z Ziemi, gdy tu już wszystko się zawali, mają tak naprawdę jeden lęk – że obsługująca ich załoga się zbuntuje. W „Avenue 5” sytuacja wygląda trochę inaczej – za nowoczesnymi płaskimi pulpitami, które wyświetlają trajektorie, liczniki, tabelki, wykresy i esy-floresy, stoją statyści; nad załogą zaś czuwa z mostku kapitańskiego zawodowy aktor z doczepionym tupecikiem, choć nie mieści się w głowie, że zarządza grupą figurantów, którzy może i prezentują się dobrze, ale nie mają o niczym pojęcia. Co więcej, nie za bardzo ma o czymkolwiek pojęcie obsługa naziemna.

W pewnym momencie okazuje się, że trzeba pozbyć się niepotrzebnego balastu, bo tylko tak statek wróci wcześniej na Ziemię. Pierwsze, na co wszyscy wpadają, to żeby wyrzucić przez luk kilkadziesiąt osób. Dopiero później, dużo później ktoś przez przypadek podrzuca myśl, że można też zamiast ludzi wyrzucić kije do golfa, kule do kręgli, kilka gitar elektrycznych. Ale nawet wtedy, gdy wszystko jest już poukładane, kilku śmiałków, napędzanych przez ekspertkę od efektów specjalnych, próbuje wyjść przez właz, uważając, że wszystko to tylko iluzja, matrix, że strach jest niepotrzebny, a trud zbyteczny, skoro statek nie jest w kosmosie, bo nigdzie i nigdy tak naprawdę nie wystartował. Sytuację próbuje ratować ekspertka, ale ktoś, kto naprawdę zna się na rzeczy, jest na tym statku z zasady podejrzany. Ekspertkę próbuje ratować kaowiec/trickster, który przynosi ludziom rozrywkę, równocześnie ich obrażając i zabierając na wyprawę po swojej osobowości – męczącej krainie. Próbuje też milioner, ale on jest chodzącą demolką i zgubił po drodze mózg. Próbuje kapitan, ale na tym etapie wszyscy już wiedzą, że nie jest prawdziwym kapitanem. Pasażerowie uparcie odmawiają słuchania przestróg.

 
W „Avenue 5” siłą napędową świata jest głupota w rozlicznych odmianach, przejawach, przeróżnej maści. Postaci – każda z przypisanym zestawem cech, których nie potrafi się pozbyć, z charakterem, który nie będzie ewoluował – grają swoją grę z uporem godnym lepszej sprawy, choć pozbawieni są jakiejkolwiek sprawczości. Może czują to podświadomie i dlatego bez przerwy gadają i gestykulują, jak nakręcone katarynki, bardziej do siebie niż do kogoś innego. Gadają rzeczy przestrzelone, niestworzone, niezamierzenie śmieszne. To nie jest na pewno humor w stylu Kabaretu Starszych Panów, gdzie mały subtelny żarcik, paradoks, anegdotka zjawia się niepostrzeżenie i równie niepostrzeżenie gaśnie. W „Avenue 5” humor atakuje, nie można przed nim uciec, jest jak wiercenie palcem dziury w brzuchu, na scenę pchają się bez przerwy ludzie niesympatyczni, niemili, tacy, od których chcielibyśmy jak najszybciej uciec. Człowiek myśli sobie po cichu: może lepiej w ogóle nie wracajcie. Może niech spotka was katastrofa, chociaż – umówmy się – co to jest za katastrofa: trochę dłuższa podróż w kosmosie, bo przecież spiżarnie są pełne, nie będzie kanibalizmu, pomocnik kucharza mówi, że co najwyżej może zabraknąć przypraw do potraw. I komikowi mogą skończyć się żarty.

Armando Ianucciego„Avenue 5”, twórca: Armando Iannucci, HBO 2020Serial Armando Iannucciego, szkockiego satyryka, twórcy „Veep”, który zjadł zęby na komedii i sitcomie, doskonale napisany i zagrany z brawurą, ogląda się dzisiaj inaczej, niż mogło się go oglądać przed dwoma miesiącami. Sam się zmetaforyzował. Oto doskonale działająca maszyna, która przemierza przyszłość, napotyka na przeszkodę. I nagle okazuje się, że nikt nie potrafi na to nic poradzić: ani ci, którzy podróżują statkiem, ani ci, którzy mieli nim kierować. Pomóc mogą jedynie osoby, które ukryto pod pokładem, żeby nie psuły widoku. To tam siedzi garstka umorusanych naukowców, techników, specjalistów, która wykonuje całą brudną robotę. Na pokładzie ludzie w zasadzie starają się odwrócić swoją uwagę: oddają się zabawie, fobiom, wierzeniom.

W trakcie jednej z awarii wylewają się ze statku ekskrementy. Siła grawitacyjna chwyta je tak, że krążą teraz wokół osi wehikułu, niczym pierścień Saturna. Właściciel statku, jego naczelnik i władca, postanawia wystrzelić w ten pierścień furgonetkę ogni sztucznych, bo uważa, że tak będzie ładniej i że właśnie tego wszyscy teraz najbardziej potrzebują. Na zasadzie fuzji powstaje mieszanka, w której pojawia się twarz Jana Pawła II. To niespodziewane objawienie sprawia, że wzmaga się kult papieża Polaka. Gaśnie on równie szybko, jak się pojawił. Jakieś rzeczy zostają w końcu wyrzucone przez luk, ale nie te, co trzeba. Zamiast przybliżyć się do domu, statek się ostatecznie od niego oddala. Czy nie ma w tych wszystkich gestach i wydarzeniach czegoś bardzo aktualnego? Pierwsi czytelnicy „Moby Dicka” widzieli w kierowanym przez Ahaba statku „Pequod” metaforę systemu kapitalistycznego; tamten statek uparcie i z poświęceniem, graniczącym z opętaniem, dąży do celu – zabicia białego wieloryba. Podróżujący „Avenue 5” nie mają żadnego wielkiego celu, chcą tylko powrócić do punktu wyjścia. Będzie im trudno, na pierwszym sezonie na pewno się nie skończy.