Moria i szpryce strachu
pennstatenews CC BY-NC-ND 2.0

24 minuty czytania

/ Obyczaje

Moria i szpryce strachu

Renata Lis

Empatia to odruch, który wydaje nas na pastwę populistów. Dopiero współczucie i racjonalność czynią z nas ludzi – szczególnie dzisiaj, gdy reżim izolacji chce nas zamienić w małe porcje biomasy szprycowanej strachem

Jeszcze 6 minut czytania

10/1. Tak się przedstawia oficjalna statystyka koronawirusa SARS-CoV-2 dla greckiej wyspy Lesbos na 30 marca 2020 roku. Dziesięcioro zakażonych, jedna osoba nie żyje. Ukryty za arabską jedynką zmarły człowiek to siedemdziesięciosześcioletnia kobieta. Dzisiaj okazało się, że jej córka, która pracowała w Kalloni i Polichnitos jako pielęgniarka, również jest nosicielką wirusa. Kiedy mój tekst się ukaże, liczby 10/1 już nie będą aktualne – chorych i zmarłych przybędzie zgodnie z matematycznym modelem rozwoju epidemii. W całej Grecji, objętej reżimem izolacji trochę wcześniej niż Polska, potwierdzonych przypadków zakażenia jest dzisiaj 1156, zmarło 38 osób, ale niezdiagnozowanych zakażeń i zgonów musi być – podobnie jak u nas – kilka albo kilkadziesiąt razy więcej.

Bo widać tylko to, co znajduje się w polu naszego widzenia, a dostęp do tego pola jest regulowany: przez liczbę i tempo wykonywania testów (z testami w Grecji jest krucho), przez zasady kwalifikowania zgonów i przez politykę (ta bynajmniej nie zamarła w czasie pandemii i źle robimy, że ją sobie odpuszczamy). Umyka nam więc ogromna szara strefa ekspansji wirusa: wśród bezdomnych, pracowników branż obsługujących izolację albo wśród pasażerów luksusowych wycieczkowców, których nie chce przyjąć żaden port. Na Lesbos ślepym punktem na mapie epidemii jest przede wszystkim obóz uchodźców koło miasteczka Moria, kilka kilometrów od „stołecznej” Mityleny – największy tego typu obóz w Europie.

*

Czym jest Moria? To ponad 20 tysięcy wyczerpanych fizycznie i psychicznie osób z Bliskiego Wschodu, Afryki czy Afganistanu, stłoczonych w warunkach, których nie da się określić nawet jako polowe. Nie mają ciepłej wody ani miejsca na społeczny dystans i ewentualną izolację. Chronicznie chorują, bo w tych warunkach nie da się wyzdrowieć nawet z uleczalnych chorób. Pobicia, gwałty, kradzieże i wymuszenia stały się ich codziennością. Dochodzi do samobójstw z rozpaczy, także wśród dzieci. „Zapomniałam już nawet, na co czekamy” – mówi kobieta stamtąd.  

Wirus SARS-CoV-2 na pewno wkrótce pojawi się w Morii – pewnego dnia, może jutro, ktoś go przyniesie z zewnątrz. Jeden punkt pierwszej pomocy Lekarzy bez Granic, ulotki z zaleceniami higienicznymi i szyte chałupniczo maseczki, których nie ma jak uprać, na wiele się nie zdadzą. W Morii nastąpi koronarzeź, to jedynie kwestia czasu. I wszyscy o tym wiemy, tylko nie chcemy patrzeć w tamtą stronę. Nawet nas to trochę irytuje, że Moria – ustami swoich samozwańczych rzeczników – domaga się uwagi jak natrętny żebrak, kiedy wszyscy walczymy o życie.

*

„Chroń siebie i swoich bliskich” – na takie hasło łowi mnie producent jakiegoś środka dezynfekcyjnego, których tyle teraz wylewa się z sieci. Każde słowo w tym haśle jest naładowane elementarnymi emocjami: siebie, swoich, chronić, blisko. To motto pandemii – tej obecnej i każdej innej (a będzie ich podobno jeszcze wiele). Nasz gadzi mózg razem z ludową pamięcią historyczną reagują w ten sposób na zagrożenie: zgromadź wszystko, co niezbędne, zamknij się u siebie ze swoimi i broń tej twierdzy, nie oglądając się na nic. Etyka inna niż naturalna traci rację bytu, zobowiązania inne niż klanowe przestają istnieć. Każda prośba o pomoc będzie odtąd traktowana jak nieuprawnione roszczenie. Reżim sanitarny wzmacnia tę odruchową postawę, ten regres do czystej biologii: każą nam siedzieć w domach, z nikim z zewnątrz się nie stykać, a w razie konieczności zachować dwumetrowy odstęp i nosić akcesoria ochronne (przyłbice, maski, rękawiczki).

Moria na Lesbos, fot. Damian Lemański CC BY-NC 2.0Moria na Lesbos, fot. Damian Lemański CC BY-NC 2.0

Trudno o dosłowniejszy obraz rozerwania tkanki społecznej niż powszechna izolacja, mimo wirtualnych możliwości podtrzymywania (symulowania?) więzi. Wirtualne kontakty jako zamiennik face to face to iluzja łączności, za którą kryje się nie tylko rozpad łańcuchów dostaw, ale też popytowo-podażowy kryzys egzystencjalny – postępujący rozpad więzi i narastający strach. Przecież jeszcze niedawno przekonywano nas, że kontakty wirtualne nie mogą zastąpić realnych, mogą je tylko uzupełniać, a traktowanie wirtualu jako protezy realu prowadzi do poważnych szkód psychicznych. Dzisiaj zaczyna pobrzmiewać inna pieśń: oto okazało się, że realne kontakty były przereklamowane, niech żyje nowa, wirtualna wspólnota. Czyżby? Póki co znacznie realniejsze od tej rzekomej wspólnoty wydają mi się utajone (do czasu) konflikty między izolującymi się a ludźmi, którzy tę izolację muszą obsługiwać – takimi jak choćby ta listonoszka, która wybuchła niewspółmierną do sytuacji pretensją, że marnuję jej czas, bo kiedy wypisywała sobie moje dane do potwierdzenia odbioru, ja poszłam po własny długopis i w jej ocenie nie było mnie o chwilę za długo.

Oczywiście biologiczny egoizm jest czymś naturalnym i w kontekście natury zrozumiałym. Mówiąc inaczej, człowiek, który nie miałby w ogóle takiego odruchu, byłby zdemaskowanym androidem. Jednak doświadczać tego odruchu a poddawać mu się bez refleksji to dwie różne rzeczy. 

*

Napisałam, że Moria jest ślepym punktem na mapie epidemii, ale „punkt” to nie jest dobre słowo, jeśli weźmie się pod uwagę, że liczba uchodźców przebywających w obozie na Lesbos odpowiada jednej czwartej populacji wyspy (z której aż jedna trzecia mieszka w Mitylenie, co z kolei oznacza, że liczba osób w obozie Moria jest już prawie równa liczbie mieszkańców „stolicy”). Biorąc jednak rzecz geograficznie, Moria to tylko punkcik na mapie – Lesbos jest duża, to trzecia co do wielkości wyspa grecka, a jej powierzchnia wynosi 1633 km2. Mitylena i Moria leżą na wschodnim wybrzeżu, odległym od zachodniego o 100 km ciężkiej, choć niebywale pięknej drogi przez góry.

Mitylena to podupadłe wschodnie miasto o wielkiej urodzie, gdzie zabytki z czasów osmańskich sąsiadują z cudowną architekturą w stylu francuskiego neoklasycyzmu i baroku. Dwa i pół tysiąca lat temu miała tu swoją szkołę Safona, ale dzisiaj nie ma po niej śladu; można za to pójść do hammamu. To w Mitylenie lądują i już się z niej nie ruszają wszyscy ci przygodni „specjalni korespondenci”, którzy potem siedzą w knajpie przy placu Safony i smażą swoje krojone pod „paski grozy” „wstrząsające relacje” z „piekła na ziemi”, popijając zimne piwo Mythos (jeden Ziemowit Szczerek częściowo się z tego wyłamał – zadbał przynajmniej, żeby czytelnik mógł sobie wyobrazić rzeczywiste proporcje między Mityleną i Morią a resztą wyspy oraz zrozumieć punkt widzenia lokalnej społeczności na problem migracji).

Z Mityleny nie jest łatwo wyjechać gdzieś dalej w interior, a w każdym razie nie jest to tanie – publiczna komunikacja na Lesbos to nieregularna sieć o bardzo wielkich okach, więc trzeba wynająć auto (drogo) albo wziąć taksówkę (też drogo), a i tak nie dojedzie się wszędzie. Dróg utwardzonych asfaltem jest na Lesbos niewiele, a za uszkodzenia podwozia trzeba słono płacić. Droga do Morii jest wprawdzie asfaltowa, ale ostatnio zrobiła się niebezpieczna z innych powodów.

*

Jest 1 kwietnia i rząd Grecji właśnie ogłosił, że starający się o azyl uchodźcy zostaną objęci ubezpieczeniem zdrowotnym. Powodem tej decyzji nie jest nagły atak humanitaryzmu, o który nacjonalistów z Nowej Demokracji trudno podejrzewać, tylko lęk przed rozprzestrzenianiem się wirusa – chodzi o to, aby zakażonych uchodźców można było objąć procedurami medycznymi tak jak resztę populacji. Ale i tak odetchnęliśmy z ulgą, prawda? Bieg tego tekstu sugerował, że autorka (sama jej nie lubię) będzie się domagać troski o uchodźców i na pewno nie cofnie się przed szantażem emocjonalnym „na dziecko”, ale szczęśliwie to już nieaktualne – Grecja sama zajmie się „swoimi” uchodźcami, możemy spokojnie kąpać się z rodziną w płynie do dezynfekcji z dodatkiem olejku eterycznego z bergamotki.

Moria na Lesbos, fot. Damian Lemański CC BY-NC 2.0Moria na Lesbos, fot. Damian Lemański CC BY-NC 2.0

Niestety – ten ruch rządu Grecji to tylko pozór. Grecka ochrona zdrowia nie istnieje jeszcze bardziej niż polska, o ile da się stopniować niebyt (mam na myśli system, a nie ludzi, często heroicznych i zasługujących na najwyższy szacunek). Nie istnieje zwłaszcza na odległej wyspie pod turecką granicą, gdzie do większości wiosek i małych miasteczek objazdowi lekarze zaglądają raz na jakiś czas, a ludzie nierzadko podróżują jeszcze na osłach jak sto lat temu. Wyobraźmy sobie ponadto, co się stanie, kiedy zaczną się dylematy, komu dać łóżko i respirator w mityleńskim szpitalu – rodowitemu Grekowi z Lesbos czy uchodźczyni z Konga. Nawet nie stawiam po tym zdaniu znaku zapytania, bo nie ma po co.

*

Pierwszy raz widziałam Morię w marcu 2017 roku, równo trzy lata temu. Dla obozu był to okres przejściowy – umowa Unii Europejskiej z Turcją, krytykowana przez organizacje pozarządowe działające na rzecz praw człowieka i opiekujące się uchodźcami, zatrzymała napływ ludzi bez miejsca do Europy, więc „kryzys migracyjny” 2015 roku odszedł do przeszłości, niestety razem z archaicznymi (jak z czasów Homera) gestami gościnności mieszkańców wysp egejskich wobec przybyszów, które podziwiał cały świat.

 „Obozy są dwa, rozdzielone drogą – pisałam w swojej książce «Lesbos». – Po prawej, w naturalnej niecce leży obóz namiotowy z umownym drewnianym ogrodzeniem i tęczowym napisem WELCOME nad bramą. Wygląda jak obozowisko hippisów. Przy kiepsko naciągniętych białych pałatkach suszą się dżinsy i tiszerty, jest kino na świeżym powietrzu i sklep. (...) Po lewej, na wzniesieniu, stoi obóz właściwy – to tu muszą zarejestrować się wszyscy uchodźcy, którzy przeżyli rejs przez Cieśninę Mityleńską i postawili stopę na wyspie Safony. Miejsce to wygląda jak obóz koncentracyjny”.

Choć namiotów na zewnątrz było zaledwie kilka, „właściwy” obóz za murem i drutami już wówczas był przeludniony – zbudowany dla dwóch, najwyżej trzech tysięcy, musiał pomieścić około ośmiu tysięcy osób. Już wtedy greckie służby migracyjne nie radziły sobie z idącymi w tysiące wnioskami o azyl i już wtedy wstęp dla ludzi z zewnątrz był bardzo utrudniony, nawet dla pracujących z uchodźcami wolontariuszy. Mimo to z dzisiejszej perspektywy ówczesna Moria wydaje się zaledwie obozem harcerskim z lekkim surwiwalowym sznytem – uchodźcy mogli wychodzić, teoretycznie mogli nawet zamieszkać w mieście, w każdym razie mimo złych warunków nie było to do końca więzienie.

Przez trzy lata, jakie od tamtej pory minęły, zrobiło się naprawdę źle – mimo umowy z Turcją w obozie przybyło dwanaście tysięcy osób, warunki katastrofalnie się pogorszyły, a napięcie przekroczyło wszelkie stany alarmowe. Między uchodźcami a miejscową społecznością zaczęły się wywiązywać konflikty, podsycane przez skrajną prawicę ze Złotego Świtu. Wielokrotnie dochodziło do zamieszek w Morii i poza nią. Dostęp do obozu jeszcze bardziej ograniczono, a od niedawna uchodźcom nie wolno go opuszczać – zgodnie z przerażającą prawidłowością koncentracji, że im gorzej w obozie, tym szczelniej się go zamyka.

Na jesieni 2019 roku rząd Kiriakosa Mitsotakisa odpowiedział na te wyzwania w sposób typowy dla prawicy, ale też uszyty na miarę znikomych greckich możliwości: postanowił zbudować na wyspach egejskich (oprócz Lesbos także na Samos, Chios, Kos i Leros) dodatkowe obozy, zamknięte tak szczelnie, że „nawet komar się nie prześlizgnie”. Obozy de facto koncentracyjne. Na Lesbos ten nowy obóz miał być najpierw zlokalizowany w głębokim interiorze na zachodzie wyspy, pośrodku górskiego pustkowia między Skamiudą a Sigri. Później wyznaczono mu lokalizację na pustkowiu Karawa-Kawakli na północnym wschodzie, między Mantamados a wsią rybacką Skala Sikamineas, do której docierają pontony z uchodźcami. Lokalne władze i mieszkańcy od początku byli przeciwni tym pomysłom. Doszło do znamiennego splątania motywacji: przeciwko decyzji Aten ramię w ramię wystąpili faszyści ze Złotego Świtu i ich zwolennicy; ludzie generalnie otwarci, ale krytyczni wobec aktualnej polityki migracyjnej Unii Europejskiej, oraz oburzeni pomysłem zamykania uchodźców w obozach zwolennicy polityki otwartych drzwi (tych ostatnich jest na Lesbos najmniej i często są to osadnicy z Zachodu lub pracownicy organizacji pozarządowych).

Moria na Lesbos, fot. Damian Lemański CC BY-NC 2.0Moria na Lesbos, fot. Damian Lemański CC BY-NC 2.0

W lutym 2020 roku, kiedy miała ruszyć budowa, na Lesbos i Chios wybuchł potężny bunt – mieszkańcy blokowali buldożery w porcie i drogę do Karawy. Ateny przerzuciły na wyspy oddziały specjalne policji – wyładowany ludźmi i sprzętem prom zawinął do portu w Mitylenie pod osłoną nocy, kolejne posiłki przerzucano drogą powietrzną. Siły rządowe strzelały do protestujących gumowymi kulami, rozpylały na nich gaz łzawiący, niszczyły samochody, którymi podjeżdżali w okolice budowy, i wyzywały od „tureckiego nasienia” (polskim odpowiednikiem tej obelgi z lat 20. XX wieku mogłoby być „ruskie nasienie”). Walki trwały wiele dni, jednak oporu wyspiarzy nie udało się złamać, więc Ateny wycofały w końcu z Lesbos i Chios swoje ZOMO, a Mitsotakis postanowił założyć nowe obozy na bezludnych wysepkach w pobliżu.

Oliwy do ognia dolała Turcja, która na początku marca, chcąc zmusić Unię Europejską do zaangażowania się w wojnę w Syrii, otworzyła dla uchodźców swoje granice z Grecją i Bułgarią. Na greckie wyspy znowu zaczęły regularnie docierać duże grupy uchodźców. Stłumiony ogień wybuchł na Lesbos ze zdwojoną siłą, przybierając zdecydowanie brunatny kolor – media obiegały doniesienia o zatapianych w Cieśninie Mityleńskiej pontonach z uchodźcami, o biciu ocalałych i wrzucaniu ich do morza. Do Mityleny przedostał się z kontynentu desant neonazistów z Niemiec i Austrii i zaczęły się napaści na wszystkich, którzy nie mówili po grecku albo wyglądali na sprzyjających uchodźcom. Spłonęła szkoła One Happy Family w małym, pomocniczym ośrodku dla uchodźczych rodzin z dziećmi w Kara Tepe niedaleko Mityleny, prowadzonym w duchu integracji – w kontrze nie tylko do Morii, ale też do samej idei obozu. Pożar wybuchł również w Morii, w jego wyniku zginęło dziecko. Przy pomocy „specjalnych korespondentów” media wytworzyły obraz faszystowskiej wyspy, która stoi na krawędzi ludobójstwa (w rzeczywistości aktów nienawiści dopuszczali się nieliczni, terroryzując większość, której „winą” jest obawa o utratę zarobków z turystyki przez głupie materiały w stylu „pasków grozy”). Jednak tuż przed połową marca epidemia COVID-19 zaczęła powoli przykrywać wszystko czarnym skrzydłem (pierwszy przypadek na wyspie stwierdzono 12 marca – wirusa przywiozła kobieta, która leczyła się na serce w Atenach). Wkrótce Lesbos i Moria zupełnie zniknęły z mediów zajętych pandemią. Grecka wojna domowa nagle skompresowała się i oddaliła.

*

Jest 2 kwietnia. Czytam, że w obozie uchodźców w Ritsonie (40 km od Aten) wykryto dwadzieścia zakażeń koronawirusem SARS-CoV-2. Obóz objęto kwarantanną, czyli zamknięto na cztery spusty. Patogen przyniosła kobieta, która zakaziła się nim w szpitalu podczas porodu. Również dzisiaj Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej orzekł, że Polska, Czechy i Węgry złamały prawo, odmawiając w 2015 roku udziału w tak zwanym mechanizmie relokacji uchodźców. Mówiąc po ludzku: odmawiając uznania migracji za wspólny problem.

Wyłamanie się Polski, Czech i Węgier z mechanizmu relokacji oraz towarzysząca mu populistyczna kampania antyuchodźczej nienawiści przyczyniły się do trwałego sparaliżowania unijnych działań na rzecz uchodźców. Grecja i Włochy również dzisiaj nie mogą liczyć na zorganizowaną pomoc unijną, możliwe są tylko nieformalne działania poszczególnych krajów i są one podejmowane: miasto Berlin ma przyjąć 1500 uchodźców z Lesbos; kolejnych 1600 ze wszystkich wysp egejskich przyjmie do siebie jeszcze przed Wielkanocą osiem państw: Chorwacja, Litwa, Portugalia, Włochy, Irlandia, Francja, Niemcy i Luksemburg.

W obu przypadkach mowa jest o ewakuacji osób najbardziej narażonych (vulnerable), zwłaszcza dzieci bez opiekunów. Udział w tej operacji Włoch, Portugalii, Litwy i Chorwacji, państw z własnymi problemami, a przy tym niebogatych, robi wrażenie. Obie inicjatywy – ta na 1500 i ta na 1600 osób – to niewątpliwie piękny gest. Jednak, jak przekonują wolontariusze z Lesbos i ekspert ds. migracji Gerald Knaus, w obecnej sytuacji gesty nie wystarczą, a pozostawione na wyspach uchodźcze dzieci, które mają rodziców, są narażone na zakażenie dokładnie tak samo jak te, które ich nie mają. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek potrzeba odwagi i rozmachu.

Moria na Lesbos, fot. Damian Lemański CC BY-NC 2.0Moria na Lesbos, fot. Damian Lemański CC BY-NC 2.0

Co konkretnie należałoby zrobić, wskazuje list otwarty „Evacuate Moria Now”, skierowany przez naukowców i lekarzy do Komisji Europejskiej i Europejskiego Koordynatora Reagowania Kryzysowego. W liście rozpisany został plan pełnej ewakuacji uchodźców z wysp greckich – 42 tysiące osób – do 27 krajów członkowskich Unii Europejskiej odpowiednio do ich populacji. Autorzy odwołują się do wartości europejskich i opartej na nich idealnej europejskiej tożsamości, ale wskazują też oczywistą okoliczność pragmatyczną, której nie chcemy zobaczyć: „Wybuch [epidemii w obozach] mógłby się zamienić – piszą – w niemożliwą do opanowania katastrofę, która dotknie również mieszkańców wysp, Grecji kontynentalnej, a w końcu całej Europy”. Wyjaśniają, jak zminimalizować zagrożenie rozprzestrzenienia się wirusa w trakcie ewakuacji za pomocą prewencyjnego testowania i kwarantanny. Wyliczają wreszcie ryzyko przeniesienia wirusa przez ewakuowanych dla każdego kraju osobno, z rozpisaniem na liczbę osób mogących wymagać kwarantanny lub izolacji w kolejnych trzydziestu miesiącach. Według tych wyliczeń Polska powinna przyjąć około 3,5 tysiąca osób, z czego od 200 do niecałych 800 mogłoby wymagać kwarantanny lub izolacji we wskazanym okresie (w pierwszym miesiącu estymacji około 200, w ostatnim 700–800). Tyle musielibyśmy z siebie dać. Takie ryzyko ponieść.

*

Dlaczego mielibyśmy je ponosić? Kiedy pisałam o Morii w 2017 roku, wydawało się, że stawką jest nienaruszalność naszego kulturowego pejzażu, komfort niezmąconej niczym swojskości. Przyjmując uchodźców w tamtym czasie, ryzykowalibyśmy bardzo oddaloną w czasie, niemal hipotetyczną, choć nieprzewidywalną w skutkach zmianę „naszego” świata, do wygrania byłyby natomiast dojrzałość i współodpowiedzialność w obrębie wspólnoty szerszej niż własne plemię. „Migracje nie miną i nie da się ich przeczekać, dlatego mylą się ci, którzy próbują uchylać się od współodpowiedzialności za los świata i wszystkich jego mieszkańców – pisałam w «Lesbos». – To gigantyczny proces podobny do wielkiej wędrówki ludów, który będzie stopniowo zmieniał nasze życie, aż w końcu zmieni je nie do poznania. Niekoniecznie będziemy się czuli z tym lepiej, być może zwiększy się niepewność i obniży poczucie bezpieczeństwa, ale nawet jeśli zmiana nie budzi w nas entuzjazmu, nie unieważnia to faktu, że świat nie jest statyczny i nie należy do nas. [...] Koło Przemian na naszych oczach nabrało rozpędu i wszystko wskazuje na to, że stara forma świata – ta, którą zaczęliśmy uważać za wieczną, ponieważ do niej przywykliśmy – musi wkrótce ulec skruszeniu, ustępując miejsca formie nowej, na razie jeszcze nieznanej”.

Dzisiaj, wobec nowego zagrożenia, chodzi o znacznie więcej niż utratę komfortu – przede wszystkim idzie o życie dziesiątek tysięcy ludzi bez miejsca, których jako Europejczycy przetrzymujemy w obozach, a w konsekwencji również o nasze życie. Okazuje się, że w czasie pandemii regresywny odruch zamknięcia się i niedopuszczania do siebie obcych bynajmniej nie gwarantuje biologicznego bezpieczeństwa, bo choroba przez swój globalny zasięg wymusza na każdym z nas wspólną z innymi, skoordynowaną troskę o zdrowie całej populacji. Co więcej, biologiczne bezpieczeństwo nie jest wszystkim. Jest ważne, ale nie samo w sobie. Znaczy cokolwiek dopiero wtedy, kiedy towarzyszą mu inne wartości. Nawet jeśli uważamy, że wiele z tak zwanych wartości europejskich wymaga krytyki i rewizji, to jeszcze nie powód, żeby przy pierwszej lepszej pandemii wyrzec się ich hurtem na rzecz nagiego życia. Wartości zapisane w Powszechnej deklaracji praw człowieka ze wszystkimi późniejszymi krytycznymi aktualizacjami pod pewnym względem są podobne do wirusa: nie będą miały żadnego znaczenia, jeśli nie znajdą wystarczająco wielu nosicieli, w których organizmach będą mogły dalej mnożyć się i mutować.

*

Wartości współtworzące naszą dynamiczną tożsamość potrzebują emocji, która je ożywi. Jakiej? Nie chcę odwoływać się do empatii, bo – jak uważa Paul Bloom, autor książki „Przeciw empatii” – „empatia skupia się na określonej pojedynczej osobie, która staje się bardziej wartościowa niż tysiące innych ludzi (...). Np. czujemy empatię wobec konkretnego dziecka w Aleppo, jak również jego rodziców. Ale trudno jest objąć nią mieszkańców całego miasta. Poza tym empatia okazuje się bardzo stronnicza. (...) Bardziej bowiem prawdopodobne jest, że okażemy ją w stosunku do kogoś podobnego do nas (...). Pokazała to dobitnie stosunkowo niedawana epidemia wirusa Ebola, kiedy media w USA skupiały się na kilkorgu zarażonych białych ludziach, a nie zauważały tysięcy chorych i umierających w Afryce. (...) Empatia może również skłaniać do mszczenia się za ofiary, z którymi się utożsamiliśmy, a nawet irracjonalnego okrucieństwa. Dlatego kojarzy mi się z wojną, a nie moralnością. (...) Kiedy [politycy] np. chcą zdemonizować jakąś grupę, opowiadają poruszające historie o przestępstwach popełnianych przez jej członków, wykorzystując empatię w stosunku do ofiar”.

Moria na Lesbos, fot. Martin Leveneur CC BY-ND 2.0Moria na Lesbos, fot. Martin Leveneur CC BY-ND 2.0

Zdaniem Blooma znacznie lepszą emocją niż empatia jest współczucie wsparte racjonalnym namysłem nad tym, jak najlepiej pomóc – nie jednej małej dziewczynce, którą akurat pokazali w telewizji, ale czterdziestu tysiącom albo czterem milionom niepodobnych do nas i nieznanych nam osób, o których losie dowiadujemy się z miarodajnych źródeł. Empatia to odruch, który wydaje nas na pastwę populistów – nic ponad niewielkie rozszerzenie hasła „Chroń siebie i swoich bliskich”. Dopiero współczucie i racjonalność czynią z nas ludzi – szczególnie dzisiaj, gdy reżim izolacji chce zapędzić nas do osobnych przegródek i zamienić w małe porcje biomasy szprycowanej strachem.

*

Częściowo z powodu walki z pandemią, a częściowo pod jej pretekstem wprowadzane są kolejne regulacje z repertuaru stanu wyjątkowego, czyli takie, z których po burzy – uczula Giorgio Agamben – żadna władza nie lubi się wycofywać. Jedną z tych regulacji jest ograniczenie wolności osobistej, gospodarczej i politycznej (stopniowo rozszerzany zakaz przemieszczania się, zakaz wykonywania pracy w niektórych branżach, zakaz zgromadzeń). Inną – dalsze ograniczenie równości (w dostępie do usług medycznych w ramach powszechnego ubezpieczenia albo w dostępie do lasów). Uchodźców objęliśmy niewolą i nierównością już dawno – sposób ich traktowania na granicach Unii Europejskiej i w europejskich obozach, jak również w obozach tureckich i libijskich, na które jako Europejczycy ich skazaliśmy, zawsze był odległy od ideału praw przyrodzonych, uniwersalnych i niezbywalnych, które stosujemy wyłącznie do siebie, a ostatnio oddalił się od niego jeszcze bardziej.

Ograniczenia i deprywacje, które dzisiaj dotknęły nas wszystkich, pozwalają choć w minimalnym stopniu poczuć, jak to jest być uchodźcą („Camp Moria is a prison” – napisało kiedyś dziecko osadzone na Lesbos; my, zamiast śpiewać z balkonów, powinniśmy z nich krzyczeć: „Isolation is a prison”). Jednak z drugiej strony czynią one myśl o udzieleniu prawdziwej pomocy ludziom bez miejsca jeszcze trudniejszą – bo czy w świecie na powrót zmaterializowanych granic z bezdotykowym terrorem i paniką przed niewidzialnym zakażeniem da się w ogóle pomyśleć i spokojnie porozmawiać o wpuszczeniu do środka własnego kokonu-kordonu obcych ciał w liczbie trzech i pół tysiąca? Pewnie nie. A jednak należałoby to zrobić jak najprędzej. Wbrew logice stanu wyjątkowego i bioregresji. Dla własnego dobra, które jest szersze niż nagie życie.

Kończę 3 kwietnia o godzinie 18.58. Sytuacja jest dynamiczna.