Powrót do Polski

19 minut czytania

/ Obyczaje

Powrót do Polski

Renata Lis

Czasem czuję złość – na siebie – że dałam się nabrać jak dzieciak. Uwierzyłam, że Polska chce potraktować swoją formę jako zadanie, a nie umościć się w niej na wieki jak w trumnie

Jeszcze 5 minut czytania

Trudno o bardziej dwutygodnikowy gatunek niż przegląd duszy, nawet jeśli ma to być przegląd duszy po czterech latach życia w warunkach „dobrej zmiany”. Dlatego nie zdziwiłam się ani trochę, kiedy mnie o taki przegląd poproszono. Jak się dzisiaj w Polsce czujemy? Zdaje się, że nikt jeszcze wprost o tym nie pisał, spróbuję więc przetrzeć szlaki. Może ktoś dołączy?

Miejsce i czas

Co ostatnie cztery lata zrobiły nam z głowami? Jakie zmiany zaszły w naszych przekonaniach i nadziejach? Są to pytania ciekawe, ale też karkołomne na wiele sposobów. Pierwsza i najważniejsza pułapka kryje się już w zaimkach osobowych i dzierżawczych: „nam” i „naszych”, domagających się dookreślenia. Dookreślę je za chwilę. Drugi fundamentalny problem to czas – piszę ten tekst kilka dni przed wyborami parlamentarnymi, których wynik (jakikolwiek będzie) rzuci na moje nieuporządkowane refleksje swoje światło, być może poprzestawia akcenty. Co prawda wielkich niespodzianek się nie spodziewam – gdzieś w głębi duszy nie wierzę w wygraną opozycji, a na pewno nie w taką, która byłaby w stanie cofnąć demontaż demokracji liberalnej, instytucji i prawa. Jednocześnie jakaś moja druga dusza bierze tę pierwszą w nawias i mówi do niej z przekąsem: „Już ja cię znam, kochanieńka, z tym twoim czarnowidztwem!”. Trzecia zaś spogląda chłodno na obie i rzuca sentencjonalnie: „Będzie to, co będzie”.

Halo, kto mówi?

„Jestem tu. Dwa te słowa zawierają wszystko, co można powiedzieć, od nich się zaczyna, do nich się wraca. Tu – to znaczy na tej ziemi, na tym a nie innym kontynencie, w tym a nie innym mieście, w tej epoce, którą nazywam moją, w tym stuleciu, w tym roku. Nie jest mi dane żadne inne miejsce ani żaden inny czas i od poczucia przemijalności mego ciała bronię się, dotykając stołu” – tak zaczynają się „Widzenia nad Zatoką San Francisco” Czesława Miłosza, ale przecież mógłby to być wstęp do każdej wypowiedzi, jaką wygłaszamy czy ogłaszamy, także do tej mojej. Ogólne egzystencjalne współrzędne, które czas i miejsce wypełniają konkretną treścią.

Oprócz nich każdy z nas ma jeszcze inne określniki, bardziej szczegółowe. Oto na przykład z wolna dobiega końca piąta dekada mojego życia, które całe upłynęło mi w Polsce, częściowo na marzeniach o zamieszkaniu gdzie indziej. Zostałam ochrzczona i nie złożyłam apostazji, ale mimo to nie uważam się za część Kościoła. Ukończyłam filologię polską, piszę i redaguję po polsku, tłumaczę na polski i chciałabym dalej to robić, bo zawodu już nie zmienię. Jestem kobietą i od ćwierć wieku żyję w związku z inną kobietą. Związek ten jest nieformalny, ponieważ ustawodawstwo naszego kraju nie dopuszcza innej możliwości, a to oznacza, że w każdej z najistotniejszych dla życia sytuacji będziemy traktowane jak osoby obce (szpital, urząd, sąd, kostnica, cmentarz). Mieszkam w Warszawie, ale nie od pokoleń i przez pół życia w złej dzielnicy. W domu czytało się „Wyborczą”, choć rodzice byli prostymi ludźmi i nie działali w podziemiu. Nie mieli układów z komuny czy styropianu i w transformację weszli bez jakichkolwiek osłon, mimo to nie utonęli, choć nie mogę powiedzieć, żeby jej wcale nie odczuli. Nie odziedziczyłam po nich przywilejów ani kapitałów, w tym kapitału kulturowego (jeśli nie liczyć marzenia o szerokim świecie, którego nigdy nie zrealizowali), mimo to życie (ze szczególnym uwzględnieniem bezpłatnej edukacji) zaprowadziło mnie w okolice liberalno-lewicowej inteligencji i klasy lekkopółśredniej. Przez kilkanaście lat współprowadziłam małe wydawnictwo, zamiast pieniędzy inwestując w nie swoją pracę, i choć status „przedsiębiorcy” porzuciłam z ulgą, wyniosłam z tego doświadczenia empatię dla „małego biznesu”. Mieszkanie kupiłam na kredyt, ale było to w czasach, kiedy cena metra kwadratowego była o ponad połowę niższa niż teraz, i już je spłaciłam. Nie wstydzę się i nie czuję skruchy, której niektórzy może by ode mnie oczekiwali. Każdy ma swój los i każdy dźwiga jakieś ciężary, nawet jeśli nie zawsze są to ciężary ekonomiczne – naprawdę trudno przepraszać za to, jak się potoczyło nasze życie.

A więc takie jest miejsce, z którego mówię. Mówię w pierwszym rzędzie za siebie, a potem ewentualnie w imieniu tych, którzy są skłonni podzielić mój punkt widzenia. Zresztą ta konieczność dokładnego samookreślenia sama jest, mam wrażenie, dzieckiem ostatniego czasu – zaczęliśmy wyraźniej dostrzegać własne i cudze uwarunkowania kulturowe i klasowe.

Pierwsze pomruki

Dla mnie wszystko zaczęło się od wojny Rosji z Ukrainą w 2014 roku – to był pierwszy moment, kiedy poczułam, że ziemia zaczyna się ruszać, że jakaś znana mi postać świata zaczyna się rozpadać, a my wchodzimy w okres turbulencji, który potrwa nie wiadomo jak długo i nie wiadomo, do czego doprowadzi. Potem było już tylko gorzej – od wyborów roku 2015 codziennie docierają do nas złe nowiny z Polski i ze świata. Widać wyraźnie, że fala populizmu, która zalała nasz kraj, jest częścią większego procesu. Z tego, co dzieje się u nas, najbardziej martwi mnie – oprócz rozchwiania instytucjonalno-prawnych i moralnych fundamentów ustroju – utrzymana w duchu narodowo-katolickim polityka kulturalna, która zniechęca do patriotyzmu tak samo skutecznie, jak polski katolicyzm do chrześcijaństwa, ale też pozostawia bez środków i wypycha z publicznych instytucji tych twórców, których identyfikuje jako „wrogów” wąsko zdefiniowanej polskości; personalnie adresowana nienawiść i dyskryminacja inaczej myślących i inaczej żyjących oraz prywatyzacja usług publicznych pod osłoną programów „plus” udających lewicową politykę społeczną.

Rozczarowanie i złość

Kiedy już stało się jasne, że wygrana populistów to nie jest wypadek przy pracy, ogarnęło mnie przede wszystkim poczucie odczarowania i rozczarowania. W jednej chwili nastąpił koniec marzeń – o mentalnej modernizacji; o przekroczeniu kategorii narodu w kierunku bardziej zróżnicowanych i mniej sztywnych tożsamości; o Polsce śmiało poszukującej dla siebie bardziej współczesnej formy niż narodowowyzwoleńczy romantyzm z jego nacjonalistycznym kolektywizmem i przykościelną martyrologią. Tymczasem okazało się, że bardzo wielu ludziom jest z takimi jak ja nie po drodze. Że pomyliłam się, przypisując im własne aspiracje i marzenia. Poczułam się oszukana – myślałam dotąd, że żyję w kraju, który zmierza ospale, bo ospale, ale jednak w dobrą dla mnie stronę, i dlatego nie wyjechałam stąd, kiedy byłam młodsza. Nie układałam sobie życia pod kątem przeprowadzki, nie przygotowywałam się do pracy w innym języku, nie gromadziłam materialnych i niematerialnych zasobów niezbędnych do osiedlenia się w innym miejscu, a teraz jest już na takie ruchy za późno. Czasem czuję złość – na siebie – że dałam się nabrać jak dzieciak. Uwierzyłam, że Polska chce potraktować swoją formę jako zadanie, a nie umościć się w niej na wieki jak w trumnie (razem z naszymi umarłymi). Z tego, co widzę wokół siebie, nie są to tylko moje odczucia – wiele osób z podobnych co ja roczników i kręgów społecznych myśli podobnie, a ci, którzy mają dzieci, starają się tak je kształcić, by chociaż one miały wybór: żyć w Polsce czy gdzie indziej.

Powrót wrażliwości społecznej

Kto nie poznał na własnej skórze negatywnych skutków transformacji i z różnych powodów nie zetknął się z nimi także u innych osób, w ciągu minionych czterech lat miał szansę przejść błyskawiczne korepetycje z kwestii społeczno-ekonomicznych. Należę do osób, które je przeszły. Moje myślenie o polityce społecznej zmieniło się radykalnie – z pozycji potocznie liberalnych (każdy powinien radzić sobie sam) przeszłam na znacznie bardziej świadome pozycje socjaldemokratyczne. Ma to również związek z ponownym, tym razem afirmatywnym „odkryciem” własnego pochodzenia, które sprawia, że mętne poszlaki wskazujące na szlachectwo przodków stają się (inaczej niż do tej pory) mniej ważne od robotniczo-chłopskich genealogicznych faktów. I znów mam wrażenie, że jest to proces dość szeroki, obejmujący mnóstwo osób w podobnym do mojego położeniu. Uruchomiła go koncepcja lansowana przez zwolenników PiS-u i przez lewicę, wyjaśniająca zwycięstwo narodowo-katolickich populistów złymi skutkami transformacji, które doprowadziły do społecznego wykluczenia całych grup społecznych. Zaczęliśmy wczuwać się w położenie wykluczonych i szukać w sobie (w tym we własnej genealogii) łączności z nimi, a także – często przesadnie – bić się w piersi i posypywać głowy popiołem.

Co prawda dzisiaj już wiemy, że wyjaśnienie to jest tylko częściowo trafne. Nawet jeśli chcielibyśmy tłumaczyć fenomen popularności PiS-u wyłącznie poprzez polski kontekst, to pozostają jeszcze inne, w tym symboliczne i tożsamościowe czynniki, które złożyły się na polską „symfonię” wykluczenia, ta zaś nigdy by nie zabrzmiała pod jedną batutą, gdyby nie pojawiło się „puste znaczące” w postaci katastrofy smoleńskiej (mówi o tym Agata Bielik-Robson w rozmowie z Grzegorzem Wysockim; od siebie dodam, że symfonia ta nie zabrzmiałaby także wtedy, gdybyśmy od początku mieli lepszą edukację i bardziej nieufnie odnosili się do polityczno-ideologicznej ekspansji Kościoła).

Tym bardziej w szerszym kontekście, który przedstawia socjolożka Małgorzata Jacyno w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim – w przyjętej przez tę badaczkę perspektywie bolączki naszej transformacji to tylko ziarnko piasku w potężnej burzy piaskowej, która niszczy podstawy egzystencji klasy średniej w świecie Zachodu i prędzej czy później dotknie wszystkich z wyjątkiem tych, którzy są dość bogaci, by przedzierzgnąć się w oligarchów, zaś rzekoma polityka społeczna wyrażająca się w transferach publicznych środków do prywatnych kieszeni okazuje się idealnie wpasowana w ultraliberalny trend abdykacji ze wszystkich po kolei usług publicznych i opiekuńczych powinności państwa.

Niemniej perspektywa społeczna – nawet jeśli nabyta późno i z dobrodziejstwem masochistycznych koncepcji mających wyjaśniać odwrócenie się trendu – jako taka jest wartością i cieszę się, że ta zmiana we mnie zaszła. Jednocześnie nie przesadzałabym z kajaniem się za liberalizm – bo ani liberalizm nie jest samym złem, ani nie jest prawdą, że w roku 1989 w naszym peryferyjnym kraju na krawędzi bankructwa mieliśmy tak wiele możliwości do wyboru ani że wszyscy ponosimy za to winę. Już prędzej wszyscy jesteśmy pokiereszowanymi w różnym stopniu ofiarami modelowanych przez historyczne możliwości polskich wyborów.

Gorsi od Balcerowicza

Jest taka część lewicy, bardzo zresztą skłonna do współpracy z PiS-em, nawołująca do niej i niejednokrotnie dla PiS-u pracująca, która za największych wrogów uważa ludzi takich jak ja – czyli tych, którzy społecznie przejrzeli na oczy dopiero po zwycięstwie populistów. Lewicowcy tego rodzaju tak bardzo chcą pozostać jedynymi sprawiedliwymi, że w ogóle odmawiają nam moralnego prawa do manifestowania wrażliwości społecznej, zwłaszcza w odniesieniu do problemów, które zaniedbują lub stwarzają obecnie rządzący. Pytają, gdzie byliśmy, kiedy upadały zakłady przemysłowe i pegeery (mogłabym powiedzieć, gdzie byłam – przeżywałam swoje życie z jego problemami – ale oni nie pytają przecież po to, żeby usłyszeć odpowiedź). Nie oglądając się na fakty, zapisują nas hurtem do uprzywilejowanych elit, które dobra materialne i duchowe nabywają w drodze dziedziczenia bez żadnej osobistej zasługi. Rzucają nam w twarz nasze studia na Uniwersytecie Warszawskim albo Jagiellońskim, a z samego faktu zamieszkiwania w Warszawie (nieważne, czy był to Targówek, czy może Mokotów lub Żoliborz) czynią najcięższy kamień obrazy, którym w nas ciskają. Czasem mam wrażenie, że jesteśmy dla nich gorsi od Balcerowicza, którego zdemonizowali do ostatnich granic, więc nic dziwnego, że tak cieszą ich nasze obecne zmartwienia i rozterki. Dla nich zwyczajnie dostaliśmy za swoje, ale wciąż za mało. Przerażają mnie tacy ludzie i nie zamierzam dawać im się terroryzować. Odpowiem im słowami Iwana Bunina z roku 1918: „«Jest jeszcze za wcześnie, aby móc ocenić rewolucję rosyjską bezstronnie, obiektywnie…». Słyszę to teraz bez przerwy. Bezstronnie! Ale prawdziwej bezstronności i tak nigdy nie będzie. A przede wszystkim: przecież nasza stronniczość będzie niezmiernie cenna dla przyszłego historyka. Więc ważny jest tylko gniew «mas rewolucyjnych»? A co z nami, czy my nie jesteśmy ludźmi?”. Dlatego nie zamierzam kłaść głowy pod topór demagogów.

Dygresja: „Powrót do Reims”

W tym kontekście trzeba wspomnieć o książce Didiera Eribona „Powrót do Reims”, która po polsku ukazała się (w przekładzie Maryny Ochab) w tym roku i idealnie trafiła w swój czas. Z jednej strony wyraziła sporo z doświadczenia odzyskiwania/zdobywania społecznej samoświadomości przez wielu z nas (mimo wszystkich różnic między Polską a Francją), a z drugiej – zogniskowała tę lewicową furię, która leje się jak napalm na świeżych społecznych konwertytów. W sieciach społecznościowych można od takich oczadziałych lewicowców nieźle oberwać za sympatię dla Eribona, zresztą obrywa też sam autor – rzekomo niedostatecznie unurzany w prozie życia. Tymczasem dla mnie „Powrót do Reims” jest książką osobiście bardzo ważną – najważniejszą od wielu lat. „Przepaść, jaka pojawiła się między nami, kiedy byłem nastolatkiem, z czasem się pogłębiła i staliśmy się sobie obcy. Nic już nas nie wiązało, nic nie łączyło. Tak przynajmniej sądziłem, a w każdym razie chciałem wierzyć, że tak było, bo myślałem, że można żyć z dala od swojej rodziny, samemu wymyślić siebie, odwracając się plecami do przeszłości i tych, którzy ją zaludniali” – te słowa Eribona odczytuję na dwóch poziomach: jako historię nieudanej ucieczki od korzeni zarówno społecznych, jak i narodowych. To również moja historia.

Powrót do Polski

O tym, gdzie się znajdujemy, najwięcej mogą powiedzieć nasze lektury. Dużo czytam teraz o Rosji – dawnej i współczesnej, dostrzegając w niej lustro, ale też smutną pociechę (jednak wciąż daleko nam do rosyjskiej formy autorytaryzmu). Przyciągają mnie teksty z okresu wielkich historycznych powodzi: świadectwa z czasu rewolucji bolszewickiej czy powojenne traktaty Miłosza. Znam proporcję, oczywiście, jednak instynktownie szukam wskazówek, jak żyć w czasach, kiedy nie ma się wielkiego wpływu na niekorzystne warunki zewnętrzne. Bo raczej nie wyjadę z Polski – nie to żebym nie chciała, ale brak mi pomysłu na życie za granicą: przeszkadza w tym mój wiek, wykształcenie i zawód. O ile nie zaczną się prześladowania i nie obejmie nas jakiś program uchodźczy, emigracja pozostanie wyjściem dla nielicznych. Reszta musi tu żyć, a cała sztuka w tym, żeby nie oznaczało to urządzania się w dupie, że przywołam powszechnie dzisiaj cytowane powiedzenie Stefana Kisielewskiego.

To, co przeżywam(y), to powrót do Polski (echo „Powrotu do Reims” nie jest przypadkowe). Dość niespodziewanie zostaliśmy postawieni wobec takiego oblicza własnego kraju, które odbieramy jako obce i które nas nie inspiruje, a jednak istniało (Agata Bielik-Robson uważa nawet, że istniało zawsze – że taka jest prawda o Polsce), istnieje i najpewniej istnieć będzie. Konfrontujemy się z taką Polską i uczymy się przyjmować ją do wiadomości, czasem wchodzimy z nią w mniej czy bardziej powierzchowny dialog, ale nie znaczy to, że kiedykolwiek się nią staniemy. Bo powroty są egzystencjalną niemożliwością: przede wszystkim dlatego, że ten, kto „wraca”, nigdy nie jest już tym samym człowiekiem, którym był na początku.

Co można zrobić w tej sytuacji? „Żyjesz tu, teraz. Hic et nunc. / Masz jedno życie, jeden punkt. / Co zdążysz zrobić, to zostanie. / Choćby ktoś inne mógł mieć zdanie” – pisał Miłosz w „Traktacie moralnym”, który w wielu miejscach pobrzmiewa dzisiaj zdumiewająco współcześnie. Nie zgadzam się, że to nie czas na kulturę – wręcz przeciwnie. Właśnie na nią przede wszystkim jest teraz czas. Jest ważniejsza od aktywizmu, bo to dzięki niej przetrwamy w dłuższej perspektywie. Zmiana dokonuje się najpierw w ludzkich świadomościach – to tam tworzą się wyobrażone wspólnoty, kształtują się wspólne wartości.

Łatwo nie będzie, to już widać wyraźnie. Pieniędzy na kulturę spoza narodowo-katolickiej sztancy będzie jak na lekarstwo, w każdym razie tych z budżetu centralnego. Część z nas zmieni więc zawód, żeby utrzymać siebie i rodzinę. Co prawda klimat jest dzisiaj taki, że poeci nazywają siebie „pracownikami poezji” i żądają respektowania swoich praw pracowniczych z prawem do godziwego wynagrodzenia na czele, ale ktoś musi powiedzieć rzecz niepopularną i ja to zrobię: bez poczucia misji, powinności, powołania niezależna kultura w Polsce nie przetrwa. Mandelsztam podobno krzyczał na poetów, którzy skarżyli mu się, że nie są drukowani (zanim nie spuścił ich ze schodów): „– A Safona?! A Jezus Chrystus?! Kto ich drukował?!”. Zgoda, to bardzo radykalne, bardzo elitarne, i nie może dotyczyć wszystkich, a przecież kultura to gęsta tkanka, na którą składają się nie tylko Mickiewicze, ale też poetae minores (równie niezbędni). Niemniej ci wszyscy, którzy czują mus pisania, malowania, komponowania pomimo niesprzyjających okoliczności, będą znowu na wagę złota. Ważne też, byśmy się wszyscy wzajemnie wspierali, niekoniecznie materialnie – dając sobie wzajemnie uwagę, feedback, wspólnie koncentrując energię w miejscach, które służą wymianie. Tworząc, na ile to możliwe, własne, niezależne od władz centralnych obiegi i struktury, własne więzi, media i platformy.

Bo znowu znaleźliśmy się w jakichś mrocznych katakumbach, a w każdym razie na marginesie głównego nurtu państwowego życia, choć z drugiej strony – i to jest krzepiąca nowość – pozycja ta w dzisiejszym świecie nie wyklucza nawiązywania ponadnarodowych kontaktów, więc da się w niej całkiem szeroko oddychać. No i zawsze trzeba pamiętać, że kiedyś ten nasz margines może stać się centrum, na co trzeba być przygotowanym.