Wysyp

9 minut czytania

/ Ziemia

Wysyp

Łukasz Najder

Prócz epifanii, spa dla płuc i grzybowej edycji Pokémon Go las ma do zaoferowania i uciechy z gatunku psycho-socjologicznych. To tylna kieszeń Polski, jej podświadomość, w której znikają rzeczy dziwne, niechciane

Jeszcze 2 minuty czytania

Czym dla fanatyków NBA siedmiomeczowy finał, a dla bolszewików rewolucja, tym dla grzybiarzy – wysyp. To ich karnawał, długo odwlekane spełnienie. „Wysyp” może i dla niektórych brzmi jak tytuł ponurej, dystopijnej mikropowieści Żadana bądź Herty Müller, ale w istocie jest słowem zdolnym rozczulić i zelektryzować naród. Działa niczym hasło do powstania. Na jego dźwięk tysiące Polek i Polaków opuszczają o świcie domy i wnikają do lasów. Są zdeterminowani, wyposażeni w noże, zaprowiantowani. Wysyp – nasza wspólna Sprawa.

Wysyp jest świętem nie tylko ze względu na dostatek grzybów, ale i dlatego, że to święto niezagwarantowane, ruchome. Może być – nie musi. Próżno dociekać, co przesądza, że akurat w tym roku dostępujemy wysypu, a w innym nie. Bo na przykład lato okazuje się parne i słotne, takie w sam raz pod wysyp, a wysypu brak. Z kolei za rok czy dwa wysyp będzie, i to pomimo suszy od połowy czerwca po wrzesień. Pamiętacie tamtą niezwykłą scenę z „Wilka z Wall Street”, kiedy stary wyjadacz (McConaughey) uświadamia nowicjuszowi (DiCaprio) nad kolejką martini, że nikt tak naprawdę nie kuma, czy akcje pójdą w górę czy w dół i kiedy wybuchnie hossa? No. On mówi również o wysypie.  

Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli. Udane grzybobranie to nie wysyp. „Pełne wiadro” – też nie. Nawet urodzaj to wciąż nie wysyp. Wysypem jest zbytkowny, pornograficzny nadmiar, ta obfitość, którą zwieńczy strata, bo nie sposób po prostu zebrać wszystkiego, co wyrosło i rośnie dalej w ramach szalonej, dwudziestoczterogodzinnej nadprodukcji, zamówienia pod hurtownie, do Chin, choć odbiorcami są detaliści, osoby prywatne. Wyobraź sobie, że zamknięto cię na całą noc we włoskich delikatesach. Albo że kibicujesz Bayernowi i rozbijacie – u nich! – Tottenham – 7:2. Przesyt, który czyni szczęśliwym, a zarazem sprawia, że nie ma już siły cieszyć się z następnej porcji ricotty z truflami, perfekcyjnej bramki Lewandowskiego. Wysyp.   

Grzybiarze traktują wysyp jako nagrodę za miesiące cierpliwości – zimę i wiosnę spędzone nad fotografiami czempionów minionego sezonu; przedlecie, kiedy to co i rusz zagląda się na którąś z internetowych map grzybowych, by w końcu odczytać pierwsze świadectwa łowców, Kolumbów, którzy donoszą, że Ameryka istnieje; i kanikułę, okres niepewności i wewnętrznego lamentu, bo za mokro, bo nie dość mokro, bo ani mokro, ani nie mokro.     

Wysyp bywa jednak i przekleństwem grzybiarzy, kiedy przeciąga się na tyle, że zjawiają się nawet ci, których by tu nie było, gdyby nie wysyp. Zbieracze niedzielni, przypadkowi, wysypkowi działają w grupach zorganizowanych i mają las za nową galerię w godzinie otwarcia. Wjeżdżają autami głęboko w knieję, bo gardzą flanerowaniem z koszykiem i kijaszkiem-detektorem. Są głośni. Wymachują telefonami komórkowymi i – co gorsza – korzystają z nich. Zaglądają innym nieoględnie do zbiorów i nieoględnie pytają, gdzie zdobyto takie, kurna, okazy? Zajmuje ich wyłącznie rozmiar zdobyczy i jak najkrótszy czas pozyskania tejże, a nie przyjemność czerpana z eksploracji, odkryć, darmowych prezentacji piękna.    

Sam lokuję siebie gdzieś między zbieraczem niedzielnym a tak zwanym miejscowym, który zamiast halsować po mchach i wykrotach, dokonuje precyzyjnego uderzenia w sekretne, zasobne, sobie tylko wiadome ustronia, Las Vegas grzybni. Zatem – grzybiarz. Ale znowu sięgam po jakże poręczne metafory i analogie sportowe. O ile jestem kimś w rodzaju grzybiarza-piknika z karnetem, który wpada na większość najfajniejszych meczów – przez co należy rozumieć tygodniowe „wczasy grzybowe” w Świętokrzyskiem i liczne weekendowe inwazje na zgiersko-podłódzkie bory – to już moją żonę da się zdefiniować jako typowego hoolsa runa leśnego, typiarę od krojenia szalików i ustawek (sprzęt mile widziany). Na podobieństwo Sary Gaskell, ukochanej profesora Trippa z „Cudownych chłopców” Chabona, która czytała zaraz po przebudzeniu, siedząc na sedesie, wyciągnięta na tylnym siedzeniu samochodu. […] Jeśli nie było niczego innego, konsumowała wszystkie znajdujące się w domu czasopisma i gazety – czytanie było dla niej rodzajem piromanii – a kiedy i tych zabrakło, sięgała po broszury o ubezpieczeniach, foldery reklamowe hoteli i gwarancje różnych produktów, ulotki reklamowe, arkusze kuponów” (przeł. A. Jankowski), penetruje nie tylko lasy i kępy drzew przed lasami, ale i zalesione pobocza dróg, strefy wysokich traw, zgęstki samosiejek, te rejony w parkach miejskich, gdzie emanuje buczyna i dąb, brzezinki na osiedlu, chaszcze między wyrębem a ogródkami działkowymi Cyprys w Zgierzu. To grzybiarka zajadła, której nie powstrzymuje żadna aura ni argument racjonalno-towarzyski.

Las nie oddaje swoich wyrobów bez walki. Opuszczone nory-pułapki, komary, zasieki z jeżyn i chrustu, zagajniki, po których nie sposób inaczej się przemieszczać, niż drobiąc w kucki, pajęczyny rozpięte na wysokości twarzy, zabójcze korzenie w kształcie pętli. No i system fejków – falsyfikaty z liści i cieni spreparowane przez naturę, byś brał je za grzyby prestiżowe, dorodne samorodki. Ale powiadam wam – warto.

Pamiętam zwłaszcza jedno takie przeżycie w lasach za Kielcami. Nasączony mgłą i dżdżem październikowy ranek – wokół nikogo. Rześko. Wiedzeni jakimś osobistym GPS-em przepuszczamy miejsca, które wydają się pewniakami, i zwracamy ku części zarzuconej ułomkami strzaskanych drzew. Na pozór – szrot. Ale obok rozłożystej gałęzi znajduję urodziwego prawdziwka. Rychło wychodzi na jaw, że w niecce pod nią ukrył się jeszcze tuzin jego braci, sióstr i dalszych krewnych. Razem – trzynaście rasowych, konkretnych sztuk. Niektóre wielkości manekineko. Widok jest nierealny i przypomina makietę lub reklamę. Reklamę gustownych kaloszy, powiedzmy. Lecz nie dość na tym. Chwila pilniejszej inspekcji i jasnym się staje, że wylądowaliśmy pośrodku Klondike, bo dosłownie co parę metrów odkrywamy podobne złoża. W pół godziny zapełniamy swoje wiadra i już bez napięcia możemy włączyć się w nurt tego idealnego jesiennego dnia, który w międzyczasie przybrał na temperaturze i urodzie i zaczął nam wyświetlać a to rzekotki na pniach, a to szemrzące cieki, ssące miniuroczyska, rafy koralowe kurek, prędkiego ducha zająca, plantacje maślaków, a to jaszczurki śmigające w zeschłym jagodowym buszu. Buki natomiast wydawały się płonąć.  

Prócz epifanii, spa dla płuc i grzybowej edycji Pokémon Go las ma do zaoferowania i uciechy z gatunku psycho-socjologicznych. To tylna kieszeń Polski, jej podświadomość, w której znikają rzeczy dziwne, niechciane. Bo idziesz, idziesz i oto natykasz się na lodówkę bądź wydrążony telewizor, pryzmę styropianu, kilka butów (męskich) czy mandalę z potłuczonego szkła i resztek poremontowych farb. Można to wszystko nazbyt łatwo zaklasyfikować jako śmieci – odpady wywożone cichcem do świątyni chlorofilu i ciszy. Ale czym wytłumaczyć obecność w mateczniku knyszyńskim dwóch nowiutkich foteli samochodowych? Skąd pomysł, by do Krainy Podgrzybka nad Wartą dostarczyć sedes, a w jego muszli umieścić starą książkę telefoniczną województwa bydgoskiego? Czego symbolem – albo dowodem na co – jest płyta CD Kazika (album „Melassa”) zostawiona na zwalonym drzewie w młodniku obok wsi Pudełko i Ptaki?

Wysyp, zwłaszcza w ostatnich latach, jest też czyśćcem grzybów i zbieractwa. Grzybobrania ze strefy obciachu, wąsatego hobby, pradawnej aktywności rodem z peerelitu przesunęły się na Instagram i Facebooka. Celebryci pozują z ognistymi krawcami i szlachetnymi prawdziwkami niczym z torebkami Louis Vuittona czy flakonikiem spersonalizowanych perfum (edycja limitowana), a my, śmiertelni, chwalimy się po prostu światu całodniowym grzybowym urobkiem, koźlarkiem dotkniętym elephantiasis, stołem uginającym się od leśnych głowonogów i meduz, krzepiącym niedzielnym wypadem.  

Ale to końcówka. Jeszcze tydzień, dwa, trzy i okrutny przymrozek zwarzy plon, wyłączy grzybnię. Najwytrwalsi z nas i w listopadzie przetrząsną las, nad wodnichą późną i kolekcją hibernatusów wzdychając do niedawnej fiesty. Wszyscy będziemy czekać na słońce, które grzeje, a nie oświetla, pierwsze zielone listki, burze, pożywne deszcze i duszne przedpołudnia. Będziemy czekać na wysyp.