Nie wstydzę się Gutenberga
DimitraTzanos CC BY-NC-ND 2.0

31 minut czytania

/ Literatura

Nie wstydzę się Gutenberga

Łukasz Najder

Czytający siebie biorą za społeczeństwo. Stąd potem takie zaskoczenie i złość, że, na Wielkiego Umberto Eco!, stanowią topniejącą mniejszość

Jeszcze 8 minut czytania

Wszyscy czytający są do siebie podobni. Oczywiście nie pod względem anatomii czy wyborów odzieżowych – choć już ponadprzeciętna reprezentacja okularników w tej społeczności jest do udowodnienia – ale zastanawiających analogii biograficznych. W każdej opowieści czytającego o sobie, a każdy czytający ma taką opowieść, rodzaj narcystyczno-cierpiętniczej konfesji okazywanej hojnie niczym profesjonalny biceps lub świeży implant, pojawiają się bowiem wspólne elementy narracyjne, bliźniacze sceny pierwotne, zbieżne doświadczenia i refleksje, identyczne przygody w identycznych miejscach. Jakby czytających sklonowano z jednego pre-czytającego, kogoś w typie Borgesa lub Gondowicza (minus kariera literacka), by realizowali jeden scenariusz życia. Ze mną nie było inaczej.   

Czytający zaczyna czytać bardzo wcześnie. Odróżnia go to od rówieśników, którzy nadal wolą tak prymitywne rozrywki jak oddychanie bądź militaria z plastiku, i napawa dumą całą jego rodzinę oraz samego czytającego. Fakt, iż jako wyrośnięty przedszkolak w trakcie integracyjnej wizyty w podstawówce odczytałem na głos personalia jej patrona i okalające portret tego drugorzędnego naturalisty credo, nie tylko przyjęto u mnie w domu z radością, ale uczyniono zeń tour de force odświętnej familijnej anegdoty, którą raczono najznamienitszych gości.  

Będąc trzecioklasistą, czytywałem regularnie „Przegląd sportowy”, „Skrzydlatą Polskę” i zeszyty „II wojna światowa”, na koloniach w Karwii poznałem „Cienką czerwoną linię”, a lato przełomowego roku ‘89 spędziłem nad Lemem. Gdybym wiedział, że typowy dzień dwunastoletniego Nabokova wypełniała „Wojna i pokój” – że maleńka Susan Sontag szlochała nad „Nędznikami”! – miałbym w sobie wtedy zdecydowanie więcej pokory.

Czytający, co istotne, kiedy czyta, to nie „czyta”, on zatapia się w lekturze albo to jego książka wciąga, zasysa do swojego wnętrza jak odkurzacz zasysa paproszek. Stracony dla świata, a mimo to wciąż na świecie, bo spoczywające na kanapie ciało nie dotrzymuje tempa duchowi nawiedzającemu fikcyjne bądź tylko dalekie krainy. Bywa że czytający zapada w trans, z którego nie wybudza go nawet jego własne imię. Znane są przypadki czytelników biorących swąd z kuchni za wojenną pożogę, o której akurat czytali, odpowiadających pod nosem bohaterom, rozanielonych miłosnym rozdziałem w sposób zauważalny dla ich bliskich. Pamiętam, że w dzieciństwie potrafiłem czytać tak zajadle, że nie dość, iż moje policzki płonęły od emocji, a wzrok szklił się, jakbym zjadł dorodnego halo-grzyba, to jeszcze i pozostawałem obojętny i głuchy na otaczającą mnie rzeczywistość. Skutkowało dopiero szarpnięcie za ramię. Wracałem – znowu byłem tu, na ulicy Piasecznej w Łodzi w połowie lat 80., a nie w podróży Nautilusem, nie na Marsie, wyspie kanibali, pod Leyte, we dworku pana Czerskiego.  

Nie ma takiego miejsca, w którym czytający nie mógłby czytać. Gdy inni w poczekalni u dentysty mrą wewnętrznie na myśl o rychłym bólu i upokorzeniu, czytający jak gdyby nigdy nic dobywa „Czarodziejską górę” i świetnie się bawi. Nad Europą zalega pył z Eyjafjallajökull i jesteśmy od wielu godzin uwięzieni w terminalu lotniskowym pełnym odwodnionych, bladych, wściekłych ludzi? Proszę, oto „Dżuma”. Są i tacy, którzy czytają na koncertach rockowych, podczas nieudanych randek, w kościele, na wykładach z literatury. Większość czytających czyta przy jedzeniu, wszyscy – na klozecie. Widziałem i takich, którzy czytali, idąc po chodniku. Sam u kresu PRL-u przeczytałem mnóstwo książek w mozolących się kolejkach za mięsem, w których to robiłem za dziecko-symbol i zastaw, gdy mama obstawiała tę drugą za wędliną i garmażerką.

Prócz tego, że czytający czytają wszędzie, to jeszcze i czytają wszystko. Czytanie to nałóg. Czytający musi czytać bez przerwy. Wprawdzie nie grozi mu raczej od tego bankructwo lub obumarcie wrażliwych organów, ale to mechanizm podobny, co u ćpunów i sfanatyzowanych gości od hazardu. Bez codziennego kopa z liter czytający będzie markotny i niepocieszony, będzie go nosiło. Przerażony wizją odcięcia od czytania, nie wybierze się nigdzie dalej bez działki w kieszeni. Jeśli nie ma pod ręką książki, połaszczy się na byle zadrukowany strzęp, by choć na moment zaspokoić ten animalny, otchłanny głód. Gazetka z marketu, zetlały od słońca i deszczu anons na słupie informujący o niedzielnym występie cyrku, rozkład jazdy autobusu 61, zeszłoroczne wydania magazynów z segmentu „people”. Czytającą była na pewno Sara Gaskell, ukochana profesora Trippa z „Cudownych chłopców” Chabona.

Czytała zaraz po przebudzeniu, siedząc na sedesie, wyciągnięta na tylnym siedzeniu samochodu. Kiedy wychodziła do kina, brała ze sobą książkę do czytania przed rozpoczęciem seansu i nie było niczym niezwykłym zastać ją przed kuchenką mikrofalową z książką w jednym, a widelcem w drugim ręku podgrzewającą rosół i czytającą, powiedzmy, „U pani Molly” po raz trzeci (uwielbiała cykle książek i powiązane ze sobą powieści). Jeśli nie było niczego innego, konsumowała wszystkie znajdujące się w domu czasopisma i gazety – czytanie było dla niej rodzaje piromanii – a kiedy i tych zabrakło, sięgała po broszury o ubezpieczeniach, foldery reklamowe hoteli i gwarancje różnych produktów, ulotki reklamowe, arkusze kuponów.

Czytający to pożeracz – nigdy dość syty, zawsze łaknący. Przypomina wieloryba, którego interesuje kryl w ilościach hurtowych.  Jego łupem padają kolejni autorzy, serie książkowe, księgozbiory domowe, minimalistyczne biblioteczki znajomych, antykwariaty, biblioteki publiczne. Był taki etap w moim zachłannym, czytelniczym życiu, że należałem jednocześnie do bodaj sześciu. Nie po to jednak, żeby spotęgować w ten sposób zbiór potencjalnych lektur, ale by poszerzyć pulę lokalizacji. Biblioteki różnią się od siebie. Ta przy Miłej mieściła się na drugim piętrze kamienicy, a namaszczone spacery między działami umilał odurzający ziołowy opar wznoszący się z Herbapolu na parterze – w dzielnicowej zaś dominowała ostra nuta przypraw, bo za ścianą znajdowała się restauracja Rajdowa – tę na Lokatorskiej upchnięto w klitce, lecz nie zwracałem na to uwagi, bo mieli tam („dostępność tylko na miejscu!”), nieosiągalny gdzie indziej, gigantyczny tom „Burzy nad Pacyfikiem”, z którego z pasją średniowiecznego iluminatora kopiowałem sylwetki okrętów i samolotów, by na podłodze mojego pokoju urządzać naumachię. Na polonistyce zaznałem wspaniałości biblioteki wojewódzkiej i wydziałowej, akustyczne skryptorium, foliały z rocznikami prasy z początku stulecia – kruche, pożółkłe elizjum szemrzące od nieaktualnych afer i poglądów – wszystkie książki świata, niemy, łagodny doping wymarłej kadry dydaktycznej, której fotografiami obwieszone były ściany.

„Donnie Darko”

Tak jak zakupoholicy kompletują w nieskończoność buty, egzotyczne zwierzątka i posesje w Londynie, tak czytający gromadzi książki. Oczywiście wie, że wielu z nich nie przeczyta, być może nawet i do nich nie zajrzy, ale ta kompulsja za nic ma logikę i zdrowie psychiczne reszty domowników. Ile to razy jechałem do centrum niby to w sprawie urzędowej, a wracałem objuczony i szczęśliwy niczym jakiś prawy obywatel z I wieku przed nasza erą, któremu udało się wynieść ok. 17 kilogramów cennych zwojów z trawionej ogniem biblioteki aleksandryjskiej, ileż to razy tylko zaglądałem na allegro, tylko sprawdzałem wiosenną promocję w księgarni internetowej, wybrałem się na targi tylko po autograf konkretnego pisarza. Czytający zawsze kończy tak samo – kolejna paczka książek, kolejna hałda wznosząca się z podłogi, podpierająca biurko. Książki są jak szczury i bluszcz. Moje skolonizowały całe mieszkanie, portfel i poczucie humoru mojej żony.

Czytający, przez to, że czytają i są czytającymi, lubią zadzierać nosa, spoglądać z irytacją i lekkim politowaniem na nieczytających, trzaskać selfie na tle stosików, obfitych prywatnych kolekcji, wielbionego literata, układać misterne kompozycje – roztwarta Zadie Smith, zaaferowana dłoń, latte, którego spieniona zewnętrzna warstewka odtwarza w miniaturze sylwetkę Thota – by sfotografować je i upublicznić. Lubią ponadto ostentacyjnie posługiwać się ekskluzywnym językiem czytających, na który składają się cytaty i aluzje literackie. Mam tak samo. Ale choć czytający tworzą ogromną, zżytą familię człowieczą, to jednak okazało się, że pojawiły się między jej członkami różnice, rzekłbym, fundamentalne. 

Ładnych parę lat temu dokonała się bowiem schizma. Póki co obeszło się bez krucjat i auto da fé, ale nadal liczne anatemy unoszą się w powietrzu, którym oddychają czytający. Otóż wraz z postępem technicznym czytający podzielili się na czytających i czytających, którzy czytają także i ebooki. Czytający zatem poczuli się zagrożeni już nie tylko przez nieczytających, ale i swoich braci i siostry w czytaniu, tych judaszy, lutrów, natanków, wiernych anty-kościoła cyfrowego.

Nie lubię ortodoksji, więc przez zakupem czytnika nie miałem żadnych dylematów estetyczno-moralnych. W czytaniu interesuje mnie czytanie, przyswajanie mądrości, ironii, przeżyć, a nie organizowanie sobie fetyszystycznych ekstaz za pośrednictwem kleju i pulpy drzewnej. Czytałem i czytam z różnych nośników – telefonu, Kindle’a, tableta, netbooka, laptopa, czytam też kserówki, szczotki i prebooki książek. Książki dostępne wyłącznie w necie. Dzięki temu czytam około 270-280 książek rocznie, bo jako lektor w wydawnictwie, redaktor i recenzent żyję czytaniem i z czytania. A jeśli ktoś wpadnie na pomysł, żeby na ekranie ledowym w tramwaju wyświetlać miniatury Kereta czy Carvera, to będę się w nie wpatrywał z sercem wezbranym od szczęścia i wzruszenia.

W epoce, którą charakteryzuje pośpiech, naskórkowość interakcji, merkantylizm i Elon Musk, czytający mają coraz rzadsze okazje do wspólnej zabawy. Targi książki, premiera nowej powieści Ferrante czy Tokarczuk, ogólnopolska trasa Szczepana Twardocha, siedemnaste tłumaczenie „Alicji w Krainie Czarów” (tym razem pod tytułem „Alicja w Krainie Czarów”). Niestety, obok tych glorii są też i chwile goryczy i grozy, tygodnie zwątpienia, kiedy czytający wierzą, że są ostatnimi światłymi Rzymianami oblężonymi przez hordy niekulturalnych Wizygotów i Hunów. Dzieję się tak zawsze wtedy, gdy Biblioteka Narodowa ogłosi doroczny raport o stanie czytelnictwa w Polsce.

Czytający nad wyraz źle przyjmują te wyliczenia. Po jękach smutku i zawodu rychło jednak odzywają się werble najsłuszniejszego gniewu. Nieczytający – oczywiście nie dosłownie, ale w postaci symbolicznej; coś jak karykaturalne profile wyczarowane za pośrednictwem cienia, oświetlonej ściany i ruchów nadgarstka – wstępują na szafot i nim zasłużą na dekapitację, muszą wysłuchać naprawdę długiej listy epitetów. Lenie, nihiliści, wydrążeni, ograniczone intelektualnie dwunogi, żywe dowody na niewydolność i permisywizm systemu edukacji, miot internetu. Składane są ponadto świadectwa osobistej czytelniczej męki. Czytający żarliwie i wylewnie opowiadają o tym, że czytają pomimo deficytu czasowego i finansowego oraz atrakcyjności oferty wypożyczalni Netflix. Pojawiają się ckliwe obrazki z przeszłości, książka jako pajda chleba, biblioteka szkolna, indywidualne maratony czytelnicze, wakacyjne sakwy ciężkie od rosyjskich i francuskich klasyków etc. etc. Wylicza się powody, dla których nie czytają ani nieczytający, ani ci, którzy niegdyś czytali. Podsuwa się gotowe rozwiązania. Opracowuje błyskotliwe strategii. Prycha i gromi. Zagląda w przyszłość, która jawi się koszmarem. To ziemia wyjałowiona z Prawdy i Piękna, na której odbywają się całodobowe dzikie tańce w ramach kultu Pieniądza, Sieci, Niskich Rozkoszy i Blazy.

Rzecz jasna te dyskusje do niczego nie prowadzą, bo stanowią odpowiednik ożywionej narady w kółku filozoficznym na temat faux-pas kiboli bądź też dialogów o niższości przemądrzałych faj od Foucaulta w kibicowskim młynie. Strofowanie nieczytających odbywa się w próżni. Owe wzburzone głosy i ogniste połajanki nie docierają do adresatów. Nie mogą  – bo nie taka jest ich funkcja właściwa. Albowiem służą zazwyczaj wzmocnieniu miłości do książek i czytania u czytających i konsolidacji wspólnoty czytających wokół paru strzelistych dogmatów.
Czytanie jest pożyteczne.
Książki są dobre.
Kto czyta, żyje podwójnie. (Na szczęście umiera tylko raz.)

Czytanie jest pożyteczne, owszem. Dzięki tej czynności możemy solidnie pogimnastykować nasz mózg, wyostrzyć koncentrację, usprawnić pamięć, posiąść wiedzę z wielu dziedzin, wyciszyć się, popracować nad cierpliwością – jakże przydatną w dobie „terroru interaktywności”! – ubogacić język i miło spędzić niejeden wieczór. Czytanie jest kluczem do współuczestnictwa w demokracji” – pisze we wstępie do „Szwecja czyta. Polska czyta” Katarzyna Tubylewicz. „Warto wspomnieć o umiejętnościach interpersonalnych i społecznych, pogłębianych przez czytanie literatury pięknej. Według badań Davida Kidda i Emanuele Castano rozwija ona empatię, wiedzę o innych osobach, pozwala dostrzec podobieństwo do nich, uczy wartości społecznych i zmniejsza uprzedzania wobec innych” – to z kolei Joanna Cieloch-Niewiadomska w artykule „Szkoła nieczytania” („Kultura Współczesna” 2/2015). Za to Alberto Manguel w „Mojej historii czytania” dodaje, że „wszyscy czytamy samych siebie i otaczający nas świat, by choć przelotnie dostrzec, czym jesteśmy i gdzie się znajdujemy. Czytamy, żeby zrozumieć albo zacząć pojmować. Nie możemy nie czytać. Czytanie tak, jak oddychanie, to nasza podstawowa funkcja” (przeł. Hanna Jankowska).

Czytanie to nie tylko korzyści neurologiczno-towarzyskie. Warto jeszcze wspomnieć i o zalecie, która zazwyczaj umyka publicystom i badaczom. Książki przez lata były – i najpewniej są nadal, zawsze będą – króliczą norą, która wiedzie do innego, lepszego wymiaru, tunelem ułatwiającym wymknięcie się z podłej rzeczywistości. Dzięki nim słabi, milczący i prześladowani mogli zafundować sobie choć kilka godzin spokoju – znaleźć się daleko stąd, nabierać mocy, by któregoś dnia opuścić ten blok czy miasteczko, odmienić swój los, zostać nowym człowiekiem. Książki – wunderwaffe przegrywów. 

Problem w tym, że czytający nie widzą – albo widzieć nie chcą, albo może widzą, lecz wypierają – że książki nie są z automatu dobre, niezbędne i zbawienne. Książki mają i swoje mroczne oblicze. Są witaminą, ale bywają i trucizną. Bo czy aby „Mein Kampf”, ta „nazistowska biblia”, ten „brewiarz nienawiści” nie była książką? W dodatku – jak można wyczytać w jej „biografii” pióra Antoine'a Vitkine'a – jedną z najlepiej sprzedających się książek politycznych wszech czasów, która i dzisiaj znajduje odbiorców. Czy „Protokołom mędrców Syjonu” nie nadawano formy  książki, by tym łatwiej było szerzyć jej nienawistny przekaz? „Czerwoną książeczkę” towarzysza Mao w samych Chinach wydano w miliardowym nakładzie. Negacjoniści holokaustu również pisują i wydają książki. Podobnie jak antyszczepionkowcy, jasnowidze, płaskoziemcy i coachowie. Enver Hodża i L. Ron Hubbard należeli do nader płodnych autorów. Szarlatan Zięba nie jest vlogerem, Sumliński również nie. Szkodliwe brednie Beaty Pawlikowskiej wydawane są jako książki. A co z naszymi ukochanymi lekturami z dzieciństwa, „Panem Samochodzikiem”, Vernem, „Tomkami”, Sienkiewiczem czy Musierowicz? Czy kiedy wrócimy do nich jako dorośli nie okaże się, że mnóstwo w nich seksizmu, rasizmu, nawoływania do przemocy i krzywdzących stereotypów? Tyrani, mali despoci, nasi niegodziwi bliźni także uwielbiają czytać i zaliczyć ich można do czytających. Czy osadzonym w Berezie Kartuskiej było lżej na sercu, bo marszałek Piłsudski znał na pamięć „Króla-Ducha”?

Ale i bez takich ekstremów jak dzieła zbrodniarzy i biblioteczki nikczemników czytający miewają kłopoty, by zaakceptować dwuznaczną naturę książek i czytania. Przecież listy bestsellerów w Polsce wyglądają jak najgorszy sen czytającego, amatora wyszukanych – lub chociażby przyzwoitych – fruktów ze spiżarki literatury. Sentymentalny chłam Katarzyny Michalak, seryjna popelina Kopra, E. L. James i Mroza, summy celebrytów, wyznania fitnesek, „«Masa» o «Masie»”. Czytający nie darzą szacunkiem takich książek. Zarazem – to one najlepiej się sprzedają i dowodzą, że jednak tu czytają tysiące, dziesiątki tysięcy. Można więc zadać pytanie, czego właściwie czytający oczekują? Współobywatele mają czytać czy czytać książki, czytać książki czy czytać dobre książki, czytać dobre książki czy dobre książki zdaniem czytających? Czy przeczytanie ebooka znakomitej powieści lub trójpaku Kalicińskiej na papierze załatwia sprawę? Nie załatwia, prawda?

Nostalgia to opium dla ludzi. Czytający ją uwielbiają. Z oddaniem hołubią mit belle epoque, kiedy to wszyscy czytaliśmy i rozmawialiśmy jeno o książkach. Ta bibliofilska utopia jest świętem ruchomym, które przez czytających zlokalizowane zostaje a to po prostu w (ich) dzieciństwie, a to w eleganckim, czarno-białym międzywojniu, siermiężnym, niemniej rozczytanym PRL-u, a to w widmowym „kiedyś”.

Tyle że książki przegrały walkę o atencje mas właściwie już na początku, bo masy – nie zgraja i motłoch, ale miliony kobiet i mężczyzn dysponujących wolnym czasem – wolały kino, radio, widowiska na świeżym powietrzu, sport czy pożywną nudę. Byle mecz podrzędnej ligi piłkarskiej – odkryta trybuna, masywny komin elektrociepłowni za bramką gości – przyciąga większą publiczność niż spotkanie autorskie literackiej sławy z winkiem, pluszem i konferansjerką najwyższych lotów. Czytający, jak i rodzice czytających, a niekiedy i dziadowie, obracali się na ogół pośród czytających i dlatego czytanie brali za podstawową aktywność dnia, a czytających za zwykłych, statystycznych rodaków. Czytający siebie biorą za społeczeństwo. Stąd potem takie zaskoczenie i złość, że, na Wielkiego Umberto Eco!, stanowią topniejącą mniejszość. Czytający jest nieskończenie nieszczęśliwy, bo miota się w pułapce – usidlony między rzekomą idealną przeszłością, a wrogim, stechnicyzowanym jutrem, które anuluje książki i czytających.

Czytający jakby nie zauważyli – albo nie przyjęli do wiadomości – że książki, zwłaszcza beletrystyczne, mogą funkcjonować już co najwyżej jako równorzędne względem innego medium – że gry komputerowe, planszówki, seriale i usieciowione, elokwentne mózgi dostarczają fabuł równie frapujących i złożonych, co Pielewin.

Czytający uciekają więc w snobizm-fetyszyzm, nachalny dydaktyzm, śmiertelnego foszka i ten subtelny, tajony fanatyzm charakterystyczny dla kolekcjonerów i hobbystów. Ale to na nic. Snob, rozprawiający bez końca o cudzie papieru, zapachu książek i swojej duchowej erekcji przy mizianiu ugarnirowanych wypukłościami opraw, jest śmieszny i męczący, jak śmieszny i męczący jest snob od kulinariów, opiewający delfinią tuszkę na etnicznej sałacie, na którą chuchał boliwijski jeż, jak maniak retro motoryzacji, smakosz whisky rekonstruujący z kropli tego alkoholu pogodę sprzed 74 lat i nastrój bednarza, audofil wadzący się o stabilność prądu. Pouczanie, zwłaszcza utrzymane w dykcji surowego, niecierpliwego pedagoga, również nie przyniesie efektów. Bieganie jest pożyteczne i zdrowe, ale czy ruszymy o świcie do parku, bo ktoś nas odpowiednio zelżył, obsztorcował i wyśmiał za brak aktywności i nadwagę? Wciskanie książek nieczytającym, szantażowanie książkami, „które musisz przeczytać!” (w domyśle – by zachować status homo sapiens), obsypywanie książkami-prezentami, a następnie publiczne odpytywanie z ich treści, książkoopresja, dżihad czytających, to ledwie kilka pozycji z opasłej antologii „Najgorszych pomysłów na promocję czytania oraz miłość do książek”.  

Z kolei zawodowych czytających – dziennikarzy, recenzentów, krytyków, pisarzy, blogerów książkowych, pracowników kultury i oficjalnych apostołów czytelnictwa  – toczy hipokryzja i pozerstwo. Po dziesięciu latach w branży nie mam złudzeń co do kompetencji i erudycji wielu spośród nich. Ci zawodowi czytający często nie czytają, a udają, że czytają, książki znają we fragmentach, nowości po łebkach, albo wręcz w ogóle, za to podłączają się sprytnie ze swoimi komplementami i lajkami pod dominujący trend, powtarzają za resztą, dublują komunikaty działów PR, biją w dzwony i tarabany, pałają świętym oburzeniem nad Upadkiem i Barbarią, memłają banały, bo brakuje im konkretnych argumentów, osobistych refleksji i wniosków, intelektualnej odwagi. Dlatego dzieło naprawy wypada zacząć od siebie – od nas, koleżanki i koledzy. Oczywiście czytelnictwo nie jest w Polsce niskie, bo ktoś fundnął zaprzyjaźnionemu prozaikowi laurkę, a powinien baty, bo ktoś wolał dionizyjskiego grilla niż Houellebecqa, wybrał leniwy, mieszczański weekend, a nie 864 strony najnowszego Żulczyka, a potem kiwał głową i dawał solidne 8/10. To raczej jeden z elementów popsutego systemu – obok zaniku debaty krytycznoliterackiej, wyrugowania książek z pasm telewizyjnych z największą oglądalnością, kanonu lektur szkolnych nieadekwatnego do potrzeb i wrażliwości uczniów z XXI wieku, wojen rabatowych, coraz skromniejszych działów kultury w tygodnikach opinii i dziennikach, likwidacji księgarń, a nade wszystko zdominowania rynku przez empik i jego reżim nowości – które razem przesądzają o tym, że literaturę w Polsce uważa się z jednej strony za wsobną, hermetyczną rozrywkę elit, z drugiej – za coś nieistotnego, zalatującego nudą, hobbystycznego.     

Po opublikowaniu rzeczonego, apokaliptycznego raportu przez media społecznościowe i prasę przetoczyło się tsunami lamentów, złorzeczeń i umoralniających tyrad w wykonaniu czytających. Na szczęście rychło pojawiły się bardzo sensowne głosy kalibrujące ten pompatyczny tumult. 

Joanna Kiedrzyńska w tekście „Czytanie w klasie – o badaniach czytelnictwa w raporcie BN” zgłosiła niemało zastrzeżeń zarówno co do intencji twórców raportu, jak i jego założeń:

[Raport] przede wszystkim myli i miesza praktyki związane z czytaniem w ogóle oraz z czytaniem konkretnie książek.
[…]
Można by przypuszczać, że skoro wiele osób twierdzi, że książka szybko im się nudzi, ale równie wiele zaprzecza, aby czytanie było nudne, angażują się one w jakieś inne praktyki lekturowe. Autorzy jednak zdają się omijać tę kwestię, skupiając się na udowadnianiu, jak bardzo nieczytane są książki, i bagatelizując albo deprecjonując inne rodzaje czytania.
[…]
To, o co grają autorzy w swoim „inteligenckim” polu społecznym, oraz ich aspiracje mogą skutkować w nich przekonaniem, że właściwe czytanie to czytanie drukowanych książek, najchętniej ambitnych powieści, i tę mniej lub bardziej świadomą klasową dystynkcję projektują na konstrukcję krajowego wszak badania. Można się zastanawiać, czy autorzy chcą ocalać nie czytelnictwo jako takie, a własne doświadczenie pokoleniowe i niełatwą dziś do utrzymania inteligencką tożsamość.

Stanisław Krawczyk w „Jeremiadach nad czytelnictwem” domagał się uwzględnienia w tej dyskusji kontekstu społeczno-ekonomicznego.

Tymczasem poziom czytelnictwa wśród dzieci zależy nie tylko od rozmiarów rodzinnego księgozbioru, lecz także od tego, czy rodziców stać na zakup atrakcyjnych nowości wydawniczych. Porażki szkoły w kształtowaniu nawyków lekturowych wynikają w niemałym stopniu z trudnych warunków: przepełnionych klas, egzaminacyjnego szaleństwa, niewysokich zarobków i wątpliwego prestiżu zawodu nauczycielskiego, a także jawnej lub ukrytej segregacji majątkowej w gimnazjach i liceach. Część dorosłych czytelników i czytelniczek rezygnuje z lektury książek z powodu przeciążenia nisko płatną pracą.

Najciekawsza i najdobitniejsza wydaje się analiza pióra Edwina Bendyka, który w tekście  „O pożytkach z nieczytania” napisał:

Ujmując rzecz wprost, w Polsce nie istnieje presja strukturalna wymuszająca czytelnictwo książek – najwyraźniej poziom rozwoju biznesu, złożoności instytucji i organizacyjnych struktur społecznych nie wymaga kompetencji, jakie daje praktyka czytania książek. Jako autoteliczna praktyka kulturowa czytelnictwo nie zdążyło się zakorzenić, a presja statusowa ograniczona jest do wąskiej grupy inteligencji.

i:

Jeśli jednak chcemy poważnie walczyć o czytelnictwo, to na pewno powinniśmy uwzględnić polską szczególną specyfikę, której aspektem jest hegemonia inteligencji w kształtowaniu i legitymizowaniu praktyk kulturowych, z czytaniem włącznie. Przy dzisiejszej strukturze społecznej siła tej hegemonii ma coraz bardziej selekcyjny charakter, tzn. służy obronie i odtwarzaniu statusu, traci natomiast siłę dyfuzyjną. Skoro można należeć do klasy średniej (która wyrosła w Polsce na kredyt obok inteligencji), nie czytając, to po co się wysilać, skoro do średnioklasowego statusu wystarczą inne rytuały: wczasy za granicą, lektura katalogu samochodów i wzorów z Ikei?

Niestety ta skądinąd nader słuszna krytyka przesadnych biadań czytających została przejęta i jest wykorzystywana również i przez tych, którzy z powodów prywatno-towarzysko-politycznych chcą pojeździć sobie po czytających. Kiedy czytam o „brandzlowaniu się książkami”, „kwękaniu inteligentów”, zbrodniczej opresji względem nieczytających, fotkach z regałami jako dowodami na przemoc symboliczną, czy o tym, że „w dupie mam wasze czytanie” – to wszystko tym bardziej groteskowe, że owe rewolucyjne postulaty emitują przeważnie inteligenci – pragnę założyć fanpejdż „Nie wstydzę się Gutenberga”.

Na przekór temu, co próbują nam wmówić różni besserwisserzy, aktywiści z Korespondencyjnego Klubu Przyjaciół Prostego Człowieka i poczciwe, zatroskane dusze, nie ma jednej, określonej przyczyny, dla której Polacy nie czytają. Przyczyn jest co najmniej kilka i występują równocześnie. Wpływ na czytelnictwo u nas mają wysokie ceny książek i ebooków, niskie zarobki, brak wolnego czasu, łatwy dostęp do alternatywnych rozsadników narracji,  przeciętny dość poziom współczesnej literatury polskiej, interesowność i koteryjność tutejszego życia (około)literackiego, szkoła nastawiona na naukę czytania filologicznego i zakuwania detali technicznych – motywy, tropy etc. – a nie czerpania z lektury przyjemności i samodzielnego, intelektualnego pożytku, brak rodzinnej, międzypokoleniowej sztafety czytelniczej, słabe kampanie promujące czytanie, bo mistrz olimpijski marszczący swoje spiżowe czoło nad tomikiem liryków wypada komicznie, a nie przekonująco. 

Czytający

Ale pamiętajmy, że omal każdą z tych przyczyn można zanegować jakimś wiarygodnym kontr-przykładem. Czesi należą również do zapracowanych narodów, a mimo to czytają o niebo więcej i częściej niż Polacy, którzy wolą relaksować się przed telewizorem, w kinie lub sieci; książki są drogie, ale jest i allegro i księgarnie internetowe udzielające ponad 30% rabatu na nowości. Jest też ponad 10 tysięcy bibliotek. W dodatku nie wszyscy nieczytający to uznojeni pracownicy dyskontów, prekariusze goniący za zleceniami, kredytobiorcy łatający budżet trzecim etatem. Nie czytają i ci, którzy mają za co i kiedy czytać. Czy prezydent Duda naprawdę czyta „Wymazywanie”, co czytają prezesi banków, czym wypełnia się biblioteczki w apartamentowcach Venezia Golden Prestige Stara Grusza, jaka jest ulubiona książka Zygmunta Solorza?

Nie ma też jednego remedium, które poprawi ów stan. Obycie medialne i luz są istotne, ale nie róbmy z bibliotekarek i artystów klaunów, którzy mają się prześcigać w minach, witzach i kostiumach, byle zyskać choć odrobinę atencji zblazowanej publiczności. Ulokowane co kilometr olśniewające mediateki będą po nic, jeśli nikt do nich nie przyjdzie, a personel dostanie najniższą krajową, szkoły nie zaszczepią sympatii do książek dzieciom z rodzin, którym notorycznie brakuje do pierwszego, dla zasuwających po 10-12 godzin w robocie wygodniejszą formą wypoczynku zawsze będzie „Narcos” czy aktualna buniowa gównoburza, a nie proza eksperymentalna, a przeszczepianie w skali 1:1 rozwiązań ze Skandynawii również może okazać się fiaskiem, bo w Polsce nie było tradycji trzech wieków powszechnego, egalitarnego czytania.

Potrzebujemy kompleksowej rewolucji edukacyjno-mentalnej, dzięki której – przy jednoczesnym podniesieniu stopy życiowej i zapewnieniu kulturze słusznego minimum budżetowego, a nie ochłapów – uda się powołać społeczność wypoczętych, zadowolonych z siebie i swojego życia ludzi, którzy kierowani potrzebą, ciekawością, własną wolą i zachętą kompetentnych, niezależnych krytyków sięgną po książki i staną się, jeśli nie czytającymi, to przynajmniej tymi, którzy czytają.

I sami czytający muszą sobie uświadomić parę trudnych rzeczy. Miejsce trupów jest w grobie. Podobnie jak starych rytuałów, kaznodziejstwa, jałowego patosu i pustych zachwytów. Urońmy tłustą wewnętrzną łzę nad tym, co stracone, i pójdźmy dalej. Czytanie jest ważniejsze niż inhalowanie się papierową książką, niż te zagadkowe inserty – zmumifikowane owady, obce włosy łonowe, liść klonu z roku ‘97, lakoniczne adnotacje nieznajomych – bicie rekordów w ilości przeczytanych tytułów, kółeczka wzajemnej adoracji i masażu, wyższościowy ton wobec nieczytających, robienie z czytania Westerplatte. Zajmijmy się tym, co w czytaniu najważniejsze. O tej czystej przyjemności pisał Nabokov i sytuował jej ośrodek nie w mózgu czy sercu, ale na krzyżu. To właśnie tam poczujemy mrowienie, kiedy nasz wzrok padnie na idealny układ słów. Mądre, rzetelne książki powinny być naszym orężem w czasie zamętu, fejków i manipulacji prawdą, naukową, polityczną, reporterską, wszelaką. O jeszcze innych pożytkach z czytania, przy jednoczesnym zastrzeżeniu, że nie każdy tekst automatycznie „poszerza wyobraźnię i język”, pisała przenikliwie Aldona Kopkiewicz: „Wychodzę z założenia, że bogate zdolności językowe pozwalają poruszać się w świecie z większą inteligencją i wyobraźnią, intensyfikują różnorodność myśli i empatię, wyzwalają pragnienie ponownego nazywania rzeczy i zdarzeń, a więc świadomego uczestnictwa w rzeczywistości”.

Czytający jako inteligentny, empatyczny i świadomy uczestnik rzeczywistości? Brzmi naprawdę dobrze.