1989: Dalekie światło
il. Joana Coccarelli, "blue whale", flickr.com, ATTRIBUTION 2.0 GENERIC

17 minut czytania

/ Obyczaje

1989: Dalekie światło

Łukasz Najder

Mój przełom, moje lata 90. to kłębowisko widm i hiperrealizmu, paranoja obok prawdy, pokój z setką grających telewizorów, detale sprzed ponad trzydziestu lat wbite do mózgu jak gwoździe i całe ówczesne tygodnie i miesiące, które bezpowrotnie przepadły

Jeszcze 4 minuty czytania

Płatonow napisał kiedyś, iż „na dnie naszej pamięci spoczywają senne widziadła i rzeczywistość, i po jakimś czasie nie sposób już odróżnić tego, co było naprawdę, od tego, co się przyśniło – zwłaszcza jeśli minęło wiele długich lat i wspomnienie sięga czasów dzieciństwa, dalekiego światła początków życia” (przeł. René Śliwowski). Jeśli więc pamięć faktycznie mieści się w głowie człowieka, a nie spływa na żądanie lub w potrzebie z góry, to czy można zobaczyć tę głowę jako urnę pełną szlachetnej miazgi, roztartego na pył czasu, albo peceta relikt, z którego wciąż da się odczytać dokumenty, jotpegi, filmiki?

Można, owszem. Ale nawet i w imaginacji należy zachować umiar, szacować własną osobę uczciwie. Dlatego ilekroć przystępuję do odtworzenia niektórych przeszłych zajść i emocji – raz swoich, raz zbiorowych, wspólnych dla grup, branż i rejonów, do których należałem – już po godzinie wysiłku mediumicznego stwierdzam, że nie kolumbaria i nie sprzęt komputerowy winny być dla mnie punktem odniesienia, kształtem do rozpoznania, lecz forma dalece bardziej pospolita i praktyczna. Otóż moja głowa, i pamięć w niej, to pojemnik o nazwie ODPADY ZMIESZANE. Jest tu bowiem wszystko i nic. Nic, bo niczego ostatecznie nie udało mi się w pełni zachować. Wszystko, bo Polska spadała jak nalot dywanowy. Stąd noszę w sobie resztki, warstwy kruszcu i syfu.

Zatem moja transformacja, mój Przełom, moje 90. to oficjalna wersja historii i korekta wniesiona do tej propagandy w trybie oddolnym i gniewnym. To kłębowisko widm i hiperrealizmu, paranoja obok prawdy, pokój z setką grających telewizorów, detale sprzed ponad trzydziestu lat wbite do mózgu jak gwoździe i całe ówczesne tygodnie i miesiące, które bezpowrotnie przepadły – są próżnią, mgłą, nie ma ich. Konkretne płyty i numery, „Nowa Aleksandria”, „Violator”, „Stefan”, dżingle, hasła wyborcze, sceny z „Krolla”, „Psów”, „Chłopców z ferajny”, „Ćmy barowej”, nagłówki prasowe, czołówka „Rocknoc”, przygody licealne, odkrycia za szkołą, nowe smaki, „Telegazeta”, sytuacje w rodzinie, krew na ulicy, rozwój organizmu, a z drugiej strony te zupełnie martwe okresy i pojęcia, „marzec ‘90”, „siódma klasa”, „prezydentura Wałęsy”, „rząd Waldemara Pawlaka”.

Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.  Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.

Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.
Dlatego na podstawowe i trudne pytanie: „Od kiedy?”, potrafię, wspomagając się oficjalnym kalendarzem państwowym i wywiadem środowiskowym wśród bliskich, udzielić kilku równorzędnych odpowiedzi. Tych odpowiedzi musi być kilka – może być wręcz kilkanaście – bo zmiana tektoniczna, kres i świt epok, nie zachodzi natychmiast, od pojedynczego aktu przemocy w rodzaju publicznej ofiary z prominenta. Pamiętam więc nie przeciągające się rozruchy w centrum i dostojnych wisielców z kręgu władzy, ale powolne wzbieranie określonych nastrojów, namnażanie się różnic pomiędzy tym, jak do tej pory było, tym, jak jest, i tym, jak być powinno, marazm i wrzenie, wyrój zjawisk nadprzyrodzonych. Mam tu na myśli, powiedzmy, amigę i „Miasteczko Twin Peaks”.

*

Nie byłem Wunderkindem ani też jednym z tych solennych, odpowiedzialnych dzieci wtajemniczonych przez rodziców w ich ojczyźnianą posługę konspiracyjną. Mimo to w lot pojąłem, że coś się chyba w Polsce święci, frustracja rafinuje w ferment, komuchy będą mieli ciepło. Bo oto mama wzięła mnie, po kościele, na to referendum w kwestii „głębokiej demokratyzacji życia politycznego” i „radykalnego uzdrowienia gospodarki”. Ledwie przestała falować za nami suta kotara kabiny wyborczej, a ona zaczęła dławić się od śmiechu. Nie mogła lub nie umiała przestać. Aż gryzła palce. Teatralnie przymykała oczy i kręciła głową, dzięki czemu wiedziałem, że nie powinienem komentować jej zachowania. Na karcie do głosowania napisała „dupa!” i „AKURAT!”. Dodała bazgroły i bodaj zainicjowała rysunek jakiejś sylwety fallicznej, ale przez wzgląd na moją obecność darowała sobie obscena. Był rok 1987, listopad. Mama już się nie bała.

*

Nie pamiętam, czy najpierw pojawiły się hamburgery w budkach pod Uniwersalem czy to pudełko w bibliotece dzielnicowej Łódź-Górna z informacją, że biblioteka prosi o datki na zakup książek. Pamiętam, że hamburgery przyczyniły się do wyparcia kiełbasy z bułką i kleksem musztardy na tacce z tektury, zapiekanek, bułek faszerowanych pieczarkową mazią. Były kolorowe i ogromne, przez co ludzie nieśli je przed sobą niczym delikatne bomby albo święte czary napełnione rytualną strawą. Pamiętam rozmowę dwóch facetów, w trakcie której ten wyższy oznajmił uroczyście: „Pojechałem do NRD, a wróciłem z Niemiec”.

Pamiętam, że Andrzej, mój kolega z ławki, rzucił któregoś dnia: „Wróć, komuno, bo lud kuno”. To mógł być rok 1990. Pamiętam seans „Predatora 2” – pseudokino w bocznej sali jakiegoś lokalu blisko Piotrkowskiej, nielegalna kopia, fatalny obraz, dym z papierosów, podpity jegomość syczy do kelnera: „Wycisz szumy!”. Pamiętam, że poszliśmy odwiedzić pierwszy sklep całodobowy w naszej dzielnicy.

Pamiętam, że jechałem tramwajem obok dawnej fabryki Stolarowa i ktoś na widok stojących tam kobiet i mężczyzn powiedział głośno: „Bezrobotni”, jakby chodziło o nowy gatunek człowieka lub nową subkulturę. Pamiętam, że raptem w mieście było tyle reklam, że wyglądało to jak okupacja. Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy wyszło polskie wydanie „Bravo”, cienkie, zblakłe, pozbawione tego wspaniałego zapachu lepszego świata, nieinteresujące.

Pamiętam szok, gdy ksiądz w liceum okazał się zupełnie innym pedagogiem i kapłanem niż księża z parafii Matki Boskiej Anielskiej, do których chodziłem w podstawówce na religię – byli oni łagodnymi franciszkanami, wspomagającymi parafian za Jaruzelskiego słonym masłem, pomarańczowym serem z Danii, Milupą, odpuszczaniem grzechów; natomiast ten insynuował nam ciągle winy i pychę, ostrzegał histerycznie przed „bożkiem pieniądza”, zapamiętale puszczał „Niemy krzyk”.

Pamiętam oszałamiającą woń Peweksu przy placu Reymonta, którą wyczuwało się kilka metrów przed wejściem do sklepu. Pamiętam też, że przestałem ją potem rozpoznawać. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem słowa „kuroniówka”, „joint venture”, „pośredniak”, „Balcerowicz”, „gruba kreska”, „Timișoara”, „prywatyzacja”, „nomenklatura”, „podmiot gospodarczy”, „snacks”. Pamiętam, że w pewnym momencie nikt już nie używał takich słów jak „towarzysz”, „klasa robotnicza”, „zakład pracy”, „zjednoczenie”. No chyba że ironicznie.

*

W mojej podstawówce na styku 80. i 90. zrobiło się raptem karnawałowo i upiornie. Za masywną skrzynią w pracowni muzycznej znaleźliśmy obrazy, na których uwieczniono najgłówniejsze figury socrealizmu: masówkę, spotniałych przodowników dzierżących młoty i klucze nasadowe wielkości mieczy, pochód, tę rzekę ludzką spienioną od czerwieni, maszyny ogromne niczym kraby, rozpłomienionego Lenina z wyciągniętą przed siebie ręką, jakby wskazywał ukochanego wyżła, który właśnie zerwał mu się ze smyczy i pognał, swołocz, w stronę kontrrewolucji i starego luksusu.

Rusycystka została panią od angielskiego, języka Miltona Friedmana i Michaela Jacksona. Geograf Nowakowski dźgał wskaźnikiem każdego, kto zgłaszając się, prowokacyjnie wznosił palce ułożone w literę V. Pojawił się nadto brodaty młodzian od historii, który potrafił ni stąd, ni zowąd wstrzymać tok lekcji i wyskandować orędzie w stylu: „Mimo nacisków, gdyby takie były, nie zmienię swoich decyzji co do ocen, zapamiętajcie! Zapamiętajcie!”, toczył następnie usatysfakcjonowanym wzrokiem po klasie, lecz rzeczywistość nieodmiennie reagowała w duchu płatonowowskim – „powietrze było jednak puste” (przeł. Adam Pomorski).

Zaś nauczycielka WOS-u, identyfikująca się z ancien regime’em, ostentacyjnie czytała tygodnik „NIE” i zaproponowała sama, żebyśmy na tablicy oznajmiali, co nam się żywnie podoba. W rezultacie co tydzień powstawała za jej plecami mapa naszych czternastoletnich pobudzonych umysłów – galimatias akowskich kotwic, akronimów łódzkich drużyn piłkarskich, pacyf, godeł anarchii, gwiazd, symbolicznych dat, ksyw, pentagramów, wezwań, precz, dość, kłamie, solidarność.

*

90., zwłaszcza pierwsza ich połowa, mogły sprawiać wrażenie spisku – ustawki wymierzonej w ludzi, przed którą ostrzegali reprezentanci szkoły frankfurckiej i co bystrzejsi anarchiści. Szło to bowiem tak: zwalniamy was z pracy, demontujemy wam oswojony świat, zrywamy połączenia między wami a resztą ludzi i świata, wasze fabryki obracamy w ruinę albo wyprzedajemy, lecz na odchodnym uiszczamy wam odprawę, która wprawdzie nie wystarczy na otworzenie własnej firemki, przebranżowienie czy szukanie bez pośpiechu nowej posady, ale przynajmniej da się za nią kupić odtwarzacz lub średni magnetowid.

PRL zdechł, narodził się VHS. Kraj spowiła gęsta sieć wypożyczalni wideo i obszarów nieoficjalnych, w obrębie których dokonywano wymiany kaset, z kaset tych następnie absorbowano w domach cudze, półtoragodzinne sny, urojenia, koszmary, fantazje i wizualizacje katastrof. W efekcie owa łatwo przyswajalna iluzja, legalny narkotyk, tłoczona do głów miesiąc za miesiącem, wypierała stamtąd myśli inne niż te o nowościach filmowych, Brusie Willisie, potędze Ameryki, nienegocjowalności kapitalizmu.

*

Nasza szkoła nosiła imię Adolfa Dygasińskiego, drugorzędnego naturalisty, którego oczywiście nikt od wieków nie czytał, literata bez ideologicznych skaz w biografii. Dlatego więc autor „Zająca” i „Listów z Brazylii” ocalał, uszedł z czystki. Bo kiedy zapanował demokratyczny ład, w sferze patronów i symboli ruszyła tradycyjna wymiana grafomanów oraz świętych. Tamtych, już niewłaściwych, na przykład radzieckich kosmonautów, bardów hut i kombinatów, obrońców Stalingradu, potworów typu Dzierżyński, strącano z cokołów, odkuwano z tablic, usuwano z ulic i placów, niszczono pieczątki, wymieniano treść gablot.

Ponieważ na czele świeżej, rozzuchwalonej władzy zawsze kroczą higieniści i komisarze, niosąc kanistry wybielacza, ogień, dłuta. Natomiast prawdziwym szubrawcom, wpływowym i żywym, udziela się wstecznego rozgrzeszenia, nie zatrzymuje się ich albo pozwala na bezpowrotną wycieczkę do ojczyzn dalekich i nasłonecznionych. W zastępstwie dokonuje się topograficznej zemsty na uhonorowanych nieboszczykach.

*

Pierwsze kontakty z nowym bywały dotkliwe i brutalne. Mój ojciec dostał listowne powiadomienie o znacznej wygranej – gotówka, samochód, kolekcja AGD plus bankiet na jego wyłączną cześć w Warszawie. Z przejęcia i radości przyjął nawet od razu podwójną dawkę leków sercowych, bo ów proletariacki organ zaczął mu szwankować, odkąd w Polsce ruszył kapitalizm. Ojciec wywodził się z widzewskich komunistów. Byli to ludzie, którzy nieironicznie używali terminu „burżuj”, pili ocet wprost z butelki, abonowali „Trybunę Ludu”, hodowali króliki i nutrie za domem, walili pięścią w stół dla podkreślenia swoich racji, a pięści mieli robociarskie, tutejsze, sękate i ogromne. Głazy, grudy.

Znali oni świat i życie od wielu stron, w tym i najgorszych. Mój ojciec rozumiał, jak działa człowiek, i godził się na to. Wiedział, iż zbiór ludzi zwany społeczeństwem nie ciąży ku uczciwości. Ale czym innym brak na magazynie, łapówka, obrobienie wlanego pasażera bądź dyrektorski wał, a czym innym oszukanie rencisty zbrojarza – jawne, z udziałem poczty, imienne. Bo okazało się, rzecz jasna, że nagroda ta wcale nie jest przesądzona. Ojciec nie był zwycięzcą. Był co najwyżej zwycięzcą wysoce potencjalnym, o ile w przeciągu czasowym takim a takim wpłaci tyle a tyle i w spokoju poczeka na wyrok loterii kręcącej się w jakimś stołecznym biurowcu.

Nowe głosiło swoje metody i racje małym drukiem. Mój ojciec nie mógł tego przeboleć. Ponadto za błąd uznał przedwczesne wtajemniczenie w sprawę wszystkich znajomych i rodziny. Pokornie i w milczącym cierpieniu znosił śmiech, który z dużym prawdopodobieństwem rozlegał się w ich mieszkaniach. Rana nie chciała się zasklepić również i przez Franka, jego serdecznego kompana od wódki i polemicznych weekendów na działce, bo ten, umawiając się z nim na kolejne spotkanie, zwykł imitować ustami rozruch poloneza caro: „Przyjdziesz czy przyjedziesz, brum, brum?”.

*

Spośród lęków, jakie trawiły Polki i Polaków w PRL, ten, nawracający, by wybrzmieć w każdej dekadzie, zaliczał się zdecydowanie do najpotężniejszych. Mianowicie: wejdą, nie wejdą? A jeśli wejdą, to czy będzie tak jak ostatnio – gwałty, wandalizm z udziałem benzyny i armat, zegarki, harmoszka, kazaczok? Nie weszli. Za to koło roku 1990 przyjechali, ale nie na T-72 i BMP-3, lecz pociągami, w autokarach. Musiało być ich naprawdę wielu, skoro i na Czerwonym Rynku zajęli spory placyk.

Mieli wszystko. Zabawki elektryczne, jakieś cudowne maści z niedźwiedzia, papierosy, uszanki, kawior, spirytus, radyjka, szczenięta rasy kaukaz, akcesoria ślusarskie. No i militaria – czapki oficerskie, szynele, mundury, sztandary przeszyte faszystowską kulą w Sewastopolu albo pod Rżewem, lornetki, bagnety, medale, oszlifowaną kość z mudżahedina, Ił-y, IS-y, uran.

Rozmieniali swoje imperium na drobne, wyprzedawali mienie i dumę gierojów. Patrzyliśmy z radością, z perwersyjną rozkoszą zbijaliśmy cenę, i tak już rozpaczliwie niską, niedbale wskazywaliśmy butem interesujące nas artefakty, mówiliśmy „Ruscy”, nawet przy nich. Było to odgrywanie się za dekady jarzma i Katyń, za powstanie styczniowe i Lwów. Bo teraz ci nadludzie i potomkowie nadludzi byli tutaj – na peryferiach Łodzi. Ci, którzy pobili Hitlera, zajęli grubo ponad szóstą część planety, słali w głąb kosmosu zwierzęta domowe, odwracali biegi rzek i wznosili jeziora, krzątali się wokół nas, Polaczków, łyskając złotym i srebrnym uzębieniem.

*

Gdy reżim upada, tuzy nekrobiznesu, spece od dezynfekcji pomieszczeń, profesjonaliści od czyszczenia tapicerek i dywanu pod ciśnieniem zacierają ręce. Wiedzą, że nadchodzi ich czas. Funkcjonariusze i bonzowie kończą na własnych paskach, palą do siebie z legalnych, nieużywanych pistoletów, otwierają sobie żyły do wtóru Brucknera czy folku z rodzinnych okolic, są likwidowani przez wspólników, żeby nie zdradzili położenia tajnych magazynów, lądują w zsypach, krzyczą pod ziemią. Ze wstydu, ze strachu przed karą, na skutek przyboru wyrzutów sumienia, w obliczu rozpadu znanego im uniwersum wybierają śmierć – jak Niemcy i Japończycy w ’45 roku.

Ale nie w Polsce, nie Polacy. Jeśli ktoś odbierał sobie tutaj życie, to byli to obywatele znękani III RP, a nie beneficjenci PRL-u, bijące serca i ramiona Partii, mięśnie komuny. Za kraty również trafiło niewielu. 90. to sądowa „Moda na sukces”, tasiemiec procesowy, w ramach którego usiłowano skazać Humera i jego zgraję, pluton z kopalni Wujek, Jaruzelskiego, Kiszczaka. Wyłgiwali się oni chorobami i amnezją, nie stawiali się, korzystali z panującej niechęci do wymuszonego bicia się w pierś.

Coraz starsi, znudzeni, niecierpliwi, przypominali emerytowane wampiry usadzone przed trybunałem złożonym z niemrawych biskupów i hematologów. Ich współtowarzysze dokonali przebranżowienia, odczekali, aż ucichnie pomruk dekomunizatorów, rozkręcili biznesy, weszli do polityki, na daczach i w ogródkach korzystali z finału własnego istnienia. Nie było żadnego wieszania. Na drzewach, latarniach, przyporach wiaduktów, balkonach, słupach wysokiego napięcia, szubienicach przed ratuszem, pod kładkami wisiały dalej tylko liście.

*

U mojej mamy w pracy – gigantyczny łódzki kombinat – wszystko potoczyło się przewidywalnie i gładko. Ideowcy z organizacji partyjnej i solidarnościowi krzykacze wylądowali na bruku. Został rdzeń. Niegdysiejsi uczestnicy marszów pierwszomajowych, wieców, zjazdów i nasiadówek, kolektywnych działań i uczuć dokonali transformacji, grupowej i czasowo zsynchronizowanej, w entuzjastów wolnego rynku, demokracji, indywidualizmu. Zawiązali spółkę, obdarowali się akcjami, przejęli za półdarmo ruchomości i nieruchomości przedsiębiorstwa. Do szczętu wyparowało z nich uznanie dla kina radzieckiego i wniosków ostatniego plenum. Urodzili się jakby na nowo, tyle że od razu dorośli i wypłacalni. Zastąpili tamtych siebie. Socjalizm zasadniczo opustoszał. Parafrazując Wiktora Szkłowskiego (w przekładzie Aleksandry Berkiety i Jolanty Skrundy): „Spektakl «Polska Rzeczpospolita Ludowa» dobiegł końca, każdy śpieszył się do szatni po swoją czapkę i palto”.