KAMIL BAŁUK: Urodziliśmy się mniej więcej w tym samym czasie, wychowała nas popkultura lat 90. Jako nastolatkowie mieliśmy duży wybór tytułów do czytania, oglądania i słuchania, piękne czasy. Tylko że się okazały jakoś kruche, co?
MATEUSZ WITKOWSKI: Dla mnie lata 90. to przede wszystkim mnóstwo tytułów w kioskach, prasa trzymała się mocno. Każda grupa pasjonatów czy zawodowa miała swój periodyk – nawet filateliści mogli wybierać pomiędzy trzema konkurencyjnymi czasopismami.
Polska transformacja w mediach była podobna do tej w innych dziedzinach – odpowiadała na głód treści, na potrzebę konsumpcji, a przy tym: miała mocno improwizowany i eksperymentalny charakter. Dokonywało się to mniej więcej tak: „Mam trochę hajsu, mam znajomego biznesmena, który może na start zainwestować, mam kolegę, który coś napisze”. Albo: „Dajmy szansę temu dziwnemu kolesiowi, może będzie pasował do radia czy telewizji”. Dobrym tego przykładem są początki Szymona Majewskiego – 1990 rok, wpuszczamy do nowo powstałego Radia Zet faceta, który trochę dziwnie mówi i wymyśla gry słowne. Potem wciągamy go do telewizji, do Alicji Resich-Modlińskiej, gdzie będzie pokazywał swoje wynalazki typu urządzenie do zakładania spodni. No i zobaczymy – może wypali?
Do tego „Lalamido”, „Dzyndzylyndzy”, pokraczne i niezbyt udane podejście do formatu „Randki w Ciemno”... Mariusz Szczygieł, który nawet nie wiedział, co to znaczy „talk-show”, więc zrobił go częściowo po swojemu.
BARTEK PRZYBYSZEWSKI: A czasem ten chaos i spontan zamiast Paulusa Mazura improwizującego jakieś pogrzane opowieści czy purnonsensowego Szymona Majewskiego patentującego rejestracje samochodowe dla jamników przybierał postać skrajnie prawicowego Wojciecha Cejrowskiego, który w „WC Kwadransie” niszczył młotkiem kasetę Liroya i przebierał się za plemnika, żeby potwierdzić tezę o braku skuteczności prezerwatyw.
Mateusz Witkowski: No a po paru latach koniec, nie było już ani tego, ani tego.
Było, tylko że na YouTubie.
Mateusz Witkowski: Nie od razu, YouTube wystartował w roku 2005, chwilę zajęło, zanim wypełnił się treściami. A jeszcze dłuższą chwilę, zanim wypełnił się treściami polskojęzycznymi. Ale poza tym zgoda, gdyby nie YouTube, spontaniczność, czy może raczej tak upiększająca życie „randomowość”, zniknęłyby kompletnie. W późniejszych latach telewizja bardzo się sformatowała. Decydenci uznali, że nie można za bardzo przeginać, tylko wszystko musi być, wiecie, „profesjonalne”. Zniknął czynnik ludzki, pozostał tylko format.
Bartek Przybyszewski: Co ciekawe, jeszcze w latach zerowych Majewski próbował uciekać od tego przesadnego formatowania we własnym TVN-owskim programie „Szymon Majewski Show”. To była dość ekscentryczna mieszanka talk-show i programu satyrycznego, wypełniona skeczami zarejestrowanymi przed programem i granymi przed publicznością, parodiami postaci publicznych, animowanymi teledyskami VJ Dominiona – no, straszny telewizyjny magiel. Czy zabawny? Kwestia gustu – nieprzypadkowo w którymś momencie Majewski był postrzegany jako twórca sucharów, nieodbiegający poziomem żartu od kabareciarzy przebierających się za baby.
Niemniej można było odnieść wrażenie, że w „Szymon Majewski Show” mogło zostać wyemitowane w zasadzie cokolwiek – dało się tam wyczuć ducha polskiej telewizji lat 90. Ostatnio w „Podcasteksie” o Dodzie wspominaliśmy jeden z segmentów pochodzących z tej audycji – serial „Złopolscy” o codziennym życiu Dody i Nergala. W jednym z odcinków okazywało się, że Nergal zamiast prącia ma postać szatana. Głupie? Jeszcze jak. Ale i totalnie nieoczekiwane.
Mateusz Witkowski: Choć to w zasadzie też wpisywało się w format: program Majewskiego to pod względem gatunkowym variety show, rzecz rzadko spotykana w polskiej telewizji. A wracając do produkcji z lat 90., trudno nie wspomnieć Polsatu z drugiej połowy dekady i jego importowanych teleturniejów, ze sztandarowym „Idź na Całość”. Tego typu programy to przykład kompensacji, gwałtowne nadrabianie popkulturowych zaległości, które były spadkiem po PRL-u. Ale kompensacji bez środków, bez specjalnego kapitału, Ameryka ze styropianu. Dosłownie, bo w produkcjach z tamtych czasów sporo było styropianowych scenografii. Mamy więc jakąś osobliwą mieszankę Zachodu (format i związane z nim wytyczne, nastrój SHOW, różniący się znacznie od tego znanego z „Wielkiej Gry”) i swojskości, bo budżet ma przecież swoje ograniczenia, a nasz gust różni się przecież – a na pewno różnił – od zachodniego.
Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.
Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.Jaka jeszcze była polska popkultura lat 90. w porównaniu do tej tuż sprzed przełomu?
Bartek Przybyszewski: Stała się na pewno bardziej wulgarna. Jasne, i w latach 80. tu i ówdzie dało się znaleźć bluzgi, ale polska popkultura pozwalała sobie na kurwienie raczej sporadycznie. W „Seksmisji” Machulskiego „kurwa mać” to nie przecinek, a doniosły, kluczowy dla fabuły okrzyk. A w latach 90. i publiczność, i krytyka przeżyły szok – bohaterowie Pasikowskiego rozmawiali tak, jak jeszcze nikt w polskim kinie. A dziesiątki i setki tysięcy płyt sprzedawali raperzy, których teksty niewiele miały wspólnego z twórczością Jacka Cygana.
Zajrzałem do magazynu „Film” ze stycznia 1993, a tam felieton Pasikowskiego, w którym pisze, że chciałby opowiedzieć o tym, czego unika się w wywiadach: „O pieniądzach, seksie i kłamstwach związanych z produkcją filmów”. I że na planie filmowym kierownik rzuca do aktorów: „Panowie, w czasie zdjęć aktorek nie pierdolimy”.
Bartek Przybyszewski: Po premierze „Psów” w prasie pojawiały się głosy oburzenia, których autorki i autorzy zastanawiali się, co twórcy pokroju Pasikowskiego robią z językiem. Teksty o tym, w którą stronę zmierzamy jako społeczeństwo, skoro pozwalamy, żeby tak plugawy język przechodził do naszej codzienności. Artyści korzystający z bluzgów – i filmowcy, i muzycy, byli co i rusz pytani w wywiadach, „czemu tak przeklinają” i czy nie potrafią kulturalnie.
Mateusz Witkowski: Wulgaryzacja wynikała z zachłyśnięcia się brutalnym męskim kinem z Ameryczki, ale i z zerwania się z łańcucha: po roku 1989 zniknęła centrala, ośrodek kontrolujący produkowane i emitowane treści, można więc było sobie trochę pofolgować na gruncie obyczajowym. Kultura PRL-owska była przecież ściśle nadzorowana, ale przez to, wbrew oficjalnej narracji, inteligencka (wyłączając oczywiście uroczą festyniarskość epoki Gierka), co miało zarówno dobre, jak i złe strony. Dobre to rzecz jasna kontrola jakości i dbałość o merytorykę, nawet jeżeli programy publicystyczne były obciążone ze względów politycznych. Złe strony to oczywiście względnie uboga oferta – jednak fajnie było w latach 90. wybierać pomiędzy wspomnianym Paulusem, który w „Dzyndzylyndzy” plecie jakieś improwizowane androny, a Szymonem Kobylińskim rysującym rycerskie szyszaki.
W latach 90. wszystko było do pewnego stopnia eksperymentalne: nie tylko „Dzyndzylyndzy”, ale i Radio Zet czy „Machina”, nawet „Tylko/Teraz Rock”.
Ja wolałem „Machinę”, ale dużo częściej czytałem jednak „Secret Service” i „PSX Extreme”.
Bartek Przybyszewski: Ja czytałem głównie czasopisma gamingowe, które w latach 90. bywały, nie oszukujmy się, półamatorskie w treści. Pamiętam, że kiedy miałem chyba z trzynaście lat, pojawiła mi się taka refleksja: „No, piszę mniej więcej na poziomie tych autorów, to chyba mógłbym to robić zawodowo?”. Okej – byłem aroganckim gówniarzem z szóstkami z wypracowań, ale przecież w drugiej połowie lat 90. teksty dla „Secret Service” pisywał Maciej Ogiński, który zaczynał pracę w czasopiśmie jako uczeń szkoły podstawowej – miał wtedy z czternaście lat. To był mój plan na przyszłość na poziomie gimnazjum: załapać się do pisma gamingowego i pisać o grach, ewentualnie o komiksach.
A w liceum?
Bartek Przybyszewski: Rynek prasy coraz widoczniej się załamywał i ta obietnica gdzieś odfrunęła. Znikały moje ulubione serie komiksowe wydawane przez „TM-Semic”, nakłady periodyków zajmujących się fantastyką malały z roku na rok, a niekiedy i z kwartału na kwartał. Czasopisma gamingowe, które kupowałem, upadały jedno po drugim. Dzisiaj istnieją chyba tylko niedobitki, takie jak „PSX Extreme”, „CD-Action”, „Pixel”...
Mam złą wiadomość: „Pixel” zamknęli rok temu.
Bartek Przybyszewski: Chciałem tam kiedyś pisać, nawet nie odpisali mi na maila – mają za swoje!
Mateusz Witkowski: Ja chciałem pisać do każdego periodyku, który czytywałem w latach 90. i na początku kolejnej dekady – od pojawiających się w domu „NIE”, „Wyborczej”, ale i „Wprost”, przez „Kaczora Donalda” i gazetki Superpressu, do wspomnianego „Tylko/Teraz Rocka”. Rynek prasowy wydawał się wtedy bardzo „demokratyczny” z uwagi na znaczny udział czytelników we współtworzeniu niektórych czasopism – wiem coś o tym, bo jako dziewięciolatek trafiłem na okładkę „Dobrego Humoru”, wymyśliwszy żart o sikającym Luke’u Skywalkerze. A co do „Teraz Rocka”: w wieku dwudziestu kilku lat miałem już spory dystans wobec ich gustów i punktu widzenia, ale mimo wszystko wbiłem tam z recenzjami na jakiś czas. Czysto hobbystycznie, żeby odhaczyć sobie marzenie z przeszłości. Finansowo było to już, jak wszędzie w prasie, kompletnie nieopłacalne, o czym redaktorzy mówili całkowicie uczciwie i wprost przed rozpoczęciem współpracy: no bo takie mamy czasy. Czyli te marzenia z dzieciństwa udało się zrealizować, ale w atmosferze powszechnej rezygnacji i braku wiary, że rynek medialny stwarza przyjazne warunki pracy.
Bartek Przybyszewski: Pisząc już jakiś czas dla portali internetowych, zauważałem, że interesujące mnie tematy niekoniecznie są interesujące dla redaktorów portali. Słyszałem, że „to się nie kliknie, tamto zbyt niszowe” – oczywiście mieli rację, ale niespecjalnie mnie to zachęcało do pisania dla nich. Dlatego w którymś momencie założyłem własnego bloga „Liczne rany kłute” i tam mogłem odreagować. Pisać, co mi się żywnie podobało. Dziś z Mateuszem trochę podobnie traktujemy „Podcastex” – wydawcy wielkiego serwisu nie obejdzie ani historia czasopisma „Filipinka”, ani szczegółowa analiza młodości Stachursky’ego. Ale interesuje to nas i kilkadziesiąt tysięcy naszych słuchaczek i słuchaczy.
Czasopisma specjalistyczne zostały chyba wprost pokonane przez internet. Jeśli coś utrzymywało się w niszy, to z każdym rokiem pojawiania się darmowych treści w sieci spadało pod próg opłacalności. A co zmieniło się waszym zdaniem w telewizji i kinie?
Mateusz Witkowski: W pewnym momencie zaczęła dominować filozofia, że „ludzie tego nie kupią”. Najpierw było zachłyśnięcie się Stanami Zjednoczonymi i międzynarodowymi formatami, realizowanymi często dość niedbale. Potem wygrywało przekonanie, że Zachód to jest profesjonalizm, więc nie ma miejsca na jakieś krzywe gesty, dziwne ruchy, spontaniczność i ryzyko. Często się o tym słyszy w kontekście produkcji filmowej czy telewizyjnej. Przez lata mówiło się, że nie ma dobrych polskich filmów czy seriali, nawet w dobie streamingu pokutuje przekonanie, że „to jeszcze nie to samo co na Zachodzie” – z czym się częściowo zgadzam, produkujemy bardzo dużo prawie-że-jakościowych seriali. Tyle tylko, że gdy przypatrzymy się ekipom pracującym przy poszczególnych produkcjach, zauważymy zwykle wiele nazwisk, które pokazały już w innych miejscach, że doskonale wiedzą, jak się pisze/reżyseruje. Zupełnie jakby ktoś po drodze psuł innym robotę, bo to niemożliwe, żeby scenarzyst(k)a X odpowiedzialna za udane Y wypuścił(a) takiego kasztana.
Problemem chyba zawsze byli producenci, i ci filmowi, i telewizyjni. Absolutnie przekonani, że „to trzeba wykreślić, bo dziwne”, „a tu to trzeba koniecznie dorzucić ze dwa knurskie żarty”. Czynnik ryzyka kompletnie wyparował. Wszystko musiało być sprawdzone w badaniach albo wzięte prosto z zagranicznego formatu. Albo wynikać z mniemania producenta i jego wyobrażeń na temat ciemnego ludu, który tego akurat nie kupi.
Bartek Przybyszewski: To widać w opowieściach osób, które próbowały się przebić z formatami stand-upowymi jeszcze kilkanaście lat temu i szło im to dość opornie. Dzisiaj w Polsce stand-up to wielkie i bardzo opłacalne przedsięwzięcie, w dużej mierze dzięki YouTube’owi. To znaczy: pewnie jeśli porównamy oglądalności youtube’owych występów stand-upowych do nocy kabaretowych transmitowanych w telewizjach i później przez ileś miesięcy retransmitowanych, to mogłoby nam wyjść z samych liczb, że Polacy jednak wolą klasyczny kabaret. Ale niewykluczone, że wolą go tylko dlatego, że jest za darmo w telewizji i można to sobie obejrzeć jednym okiem do kolacji.
Mateusz Witkowski: Nie no, tę popularność da się wprost zmierzyć. Wchodzimy na YouTube’a, możemy nawet nie znać z nazwiska jakiegoś stand-upera, ale widzimy, że jego godzinny program zrobił 3 miliony wyświetleń. I wtedy ta Mazurska Noc Kabaretowa wypada gorzej, bo tych trzech nie zrobiła, a poza tym była czternaście razy przerywana reklamami.
A jak było te kilkanaście lat temu?
Bartek Przybyszewski: Tak, że humor wykonywany przed publicznością to jednak musiała być formuła skeczowa, w której Robert Górski grał konserwatywnego dziada ze wsi, a Mikołaj Cieślak pijaka. Stand-up funkcjonował szczątkowo u wykonawców pokroju Dańca czy Kryszaka, ale i oni uznawali często, że to forma kabaretowa, w ramach której trzeba wcielić się w jakiś archetyp. Więc Daniec udawał dziecko, górala albo kibica, a Jerzy Kryszak parodiował Wałęsę czy Michnika. Niby w latach 90. rozpoczęły się eksperymenty typu „HBO Na Stojaka”, a później polsatowski „Stand Up – Zabij Mnie Śmiechem”, ale bez specjalnego powodzenia.
Podobno niełatwo było przebić się wówczas z pomysłami komediowymi, które wykraczałyby poza Mazurską Noc Kabaretową – tak twierdzą osoby, które próbowały, a z którymi rozmawiałem prywatnie. Na samym końcu przychodził ktoś decyzyjny, jakaś pani Hela czy pan Stefan z trzydziestoletnim stażem, i stwierdzali, że może jednak postawmy na tego Roberta Górskiego i żarty o księżach czy policjantach, a nie jakieś dziwactwa, których polski telewidz nie zrozumie.
Może polska telewizja, po tym jak powstała w latach 90., nie ma potrzeby się już zmieniać?
Bartek Przybyszewski: Tak – to absolutnie możliwe, że pan Stefan i pani Hela mieli rację i że widzowie nie czują potrzeby szukania czegoś nowego. Może te kabarety i „Szkło Kontaktowe” to bezpieczne miejsce dla milionów ludzi – i nie ma co im tego zabierać czy na siłę modyfikować? To możliwe. Ale równie możliwe jest to, że decydenci zwyczajnie nie doceniali polskiego odbiorcy.
Jak wy się w ogóle poznaliście?
Mateusz Witkowski: W jednostce wojskowej w Żarach, pierwsza kompania desantowa.
Bartek Przybyszewski: Kusi nas wymyślanie jakichś takich historii. Na przykład, że spotkaliśmy się po raz pierwszy na 120 urodzinach Jerzego Urbana.
Mateusz Witkowski: A serio to kiedyś w portalu „Popmoderna”, który współtworzę od 2012 roku, chcieliśmy być młodzieżowi i szukaliśmy kogoś, kto potrafi pisać o komiksie. Nasza koleżanka korektorka Ola Miszczak poleciła Bartka. Podesłał fajne teksty, zaczęliśmy współpracować, czasem spotykaliśmy się na spotkaniach redakcyjnych w Krakowie, dzieliliśmy się na Messengerze uwagami na temat Zbigniewa Buczkowskiego i Wiesława Walendziaka, i tyle. Nie ma tu żadnych ekstremalnych historii, nawet te popmodernowe imprezy nie były nigdy jakieś specjalnie szalone, nikt nie obrzygał połowy mieszkania. Realizowaliśmy się towarzysko w innych miejscach.
Skąd pomysł na „Podcastex”?
Bartek Przybyszewski: Dużo rozmawialiśmy o przeszłości, którą pamiętaliśmy, i o tej, której nie pamiętaliśmy.
Mateusz Witkowski: Chcieliśmy zrobić coś wspólnie i w pewnym momencie, na fali mody na podcasty, która przybrała na sile w czasie pandemii, zaczęliśmy nagrywać.
Bartek Przybyszewski: Mogliśmy ruszyć z rok albo dwa wcześniej, bo z pomysłem nosiliśmy się jeszcze przed pandemią.
Mateusz Witkowski: Zaczęliśmy dopiero w czerwcu 2021 roku. Tak czy inaczej, jesteśmy podcastem pandemicznym, jednym z wykwitów tego okresu.
Bartek Przybyszewski: Dziś myślę, że może dobrze się stało, że odczekaliśmy parę lat z tym pomysłem. Możliwe, że w roku 2019 nie poszłoby tak dobrze, ludzie chyba nie byli jeszcze przyzwyczajeni do formuły podcastowej tak, jak w drugim roku pandemii.
od lewej: Mateusz Witkowski, Bartek Przybyszewski, fot. Aleksandra Nowak (IG: @kola_pics)
Słuchaliście innych podcastów, zanim ruszyliście ze swoim?
Bartek Przybyszewski: Kilkanaście lat temu słuchałem „Nieczystych zagrywek”, które dziś mają swoją kontynuację w postaci projektu „Niezatapialni”. To była bardzo wczesna polska podcastoza, zaczęli chyba w 2009 roku na playerze Wirtualnej Polski. A później stawałem się stałym słuchaczem innych audycji, i to bardzo różnych – od filmowego „SpoilerMastera” Michała Oleszczyka, przez „Program polityczny” Agaty Szczęśniak i Dominiki Sitnickiej, po planszówkowe „Kości, Piony i Bastiony”. Poza tym jestem na bieżąco z „Samcem Beta”, „Czułymi punktami”, „Podkastem amerykańskim”, „Napisami końcowymi”... no, dużo tego. Słucham również rzeczy, które sprawiają, że wywracam oczami, jak wywiady Wojewódzkiego i Kędzierskiego albo konserwatywna „Kultura Poświęcona” tworzona przez trzech klientów z Klubu Jagiellońskiego. Mam psa, więc mogę tego wszystkiego słuchać w trakcie spacerów.
Mateusz Witkowski: Ja nie mam psa, nie przemieszczam się samochodem, bo nie zrobiłem prawka, i dlatego za bardzo nie słucham. Od początku podobał mi się za to sam podcastowo-youtube’owy trend – to, że wreszcie idziemy w stronę dłuższych, pogłębionych rozmów. Zupełnie w poprzek gadki o tym, że współczesny człowiek ma attention span dwulatka i że teraz będziemy oglądać już tylko dziesięciosekundowe filmiki.
Jeśli już czegoś słucham, to „Płytkastu” albo „Samca Beta”. Ale raczej rzadko, bo przez większość dnia pracuję, tak jak radzili tytani zapierdolu z lat 90., a nie umiem pracować z czymś werbalnym na uszach.
A kiedy mówisz „pracuję”, to chodzi o…
Mateusz Witkowski: …tak, głównie o „Podcastex”. Jesteśmy już zawodowymi, hehe, podcasterami, prawie sto procent tego, z czego się utrzymuję, wiąże się z „Podcastexem”. Wprawdzie nigdy nie miałem normalnej, pełnoetatowej pracy, pisywałem do różnych miejsc, prowadziłem zajęcia, mam sklep internetowy, ale mniej więcej od półtora roku jest to już co najwyżej dodatek.
Bartek Przybyszewski: Właśnie sprawdziłem – w grudniu 2022 roku całkowicie zrezygnowałem z etatu. Przez lata zarabiałem pisaniem – a to jako dziennikarz, a to jako copywriter w agencji reklamowej, a to w agencji PR-owej. W miarę jak podcast się rozwijał, najpierw zszedłem do połówki etatu, potem do dwóch piątych, aż wreszcie postawiłem całkowicie na „Podcastex”.
To chyba komfort – żyć tylko ze swojego autorskiego projektu?
Bartek Przybyszewski: Jasne. Ale to też sprawia, że nie mamy czasu na nic innego. Czasem fantazjuję, że na blogu „Liczne rany kłute” chciałbym pisać choćby jeden tekst tygodniowo, ale nie ma na to szans. Tydzień w tydzień wypluwamy z siebie z Mateuszem na potrzeby „Podcastexu” pogłębione risercze, długie na kilkadziesiąt stron. Wchodzimy w każdy temat tak głęboko, że aby robić coś jeszcze, musielibyśmy chyba zrezygnować z życia osobistego. Co się zresztą od czasu do czasu zdarza.
Podcastex
Niekoniecznie nostalgiczny podcast o latach 90. i 00., stworzony przez dziennikarzy Bartka Przybyszewskiego i Mateusza Witkowskiego w roku 2021. W każdym odcinku autorzy omawiają inne zjawisko związane z przełomem wieków, skupiając się przede wszystkim na polskich tematach politycznych, popkulturowych, społecznych. Wspólnie napisali książkę "Podcastex. Polskie milenium. Co zapamiętalismy z lat 1999-2005?" wydaną przez W.A.B.. Dla radia TOK FM tworzą serię podcastów "Lub czasopisma".
Nie mogliście tych treści puszczać wcześniej w mediach, w których publikowaliście?
Bartek Przybyszewski: Wtedy usłyszelibyśmy to, co w redakcjach słyszeliśmy i my, i choćby Maciej Okraszewski z podcastu „Dział Zagraniczny”: „Eee, nikogo to nie zainteresuje”. Na szczęście okazało się, że telewizja i portale to niejedyna forma dystrybucji treści.
Wasza grupa odbiorców to na pewno milenialsi, jak wy. A czy są też tacy, którzy wcale tych rzeczy nie pamiętają, którym tłumaczycie od zera?
Mateusz Witkowski: Mamy to szczęście, że słuchają nas zarówno rówieśnicy, jak i osoby nieco od nas starsze i sporo od nas młodsze, nie zamykamy się więc ściśle w jakiejś pokoleniowej bańce. A ta ostatnia grupa cieszy mnie szczególnie, bo umówmy się: dla starego dziada jest to miłe, że dwudziestolatek może znaleźć w naszym podcaście coś dla siebie. Choć oczywiście najbardziej zaskakuje mnie, że osoba urodzona w 2004 roku potrafi już czytać i pisać, ma nawet czynne prawa wyborcze. Szybko zleciało.
Czego młodsi szukają w „Podcasteksie”, skoro sami nie pamiętają początków Dody i Pasikowskiego?
Mateusz Witkowski: Tego, czego my szukaliśmy, interesując się retro rzeczami, na przykład eksplorując ejtisy. U nas to była kwestia pokoleniowo-transformacyjna – oglądaliśmy stare filmy i seriale ze Stanów, bo stacje telewizyjne i wypożyczalnie kaset kupowały je na potęgę, poniekąd traktowaliśmy to wszystko jak nowe produkcje. Ale interesowaliśmy się przecież też muzyką z lat 60., 70., zupełnie z własnej inicjatywy. Nie chodzi tu więc tylko o jakąś wspólnotę nostalgii pt. „Mamy trzydzieści parę lat, porozmawiajmy o czasach, w których nie bolały nas plecy”. Jak wynika z naszych rozmów z młodszymi słuchaczami, którzy pojawiają się czasem na naszych spotkaniach, jest to dla nich podcast o historii najnowszej, ze wskazaniem na historię polskiej popkultury. Jakoś porządkujemy im tę najmniej odległą przeszłość, na którą prawie się załapali lub której doświadczali jako dwulatkowie. Podkreślam: to ich opinia, a nie mądrzenie się!
Bartek Przybyszewski: Ja wychodzę z założenia, że nikt tak naprawdę nie pamięta starych czasów, dopóki do nich nie wróci – do starych czasopism, starych programów telewizyjnych, starych płyt. Ewentualnie dopóki nie przeczyta dobrze udokumentowanego reportażu na temat przeszłości. Opieranie się wyłącznie na pamięci jest zgubne – pamięć jest mega zawodna, a ludzie „w pewnym wieku” mają skłonność do smarowania okresu własnej młodości grubą warstwą nostalgii.
My sami w trakcie prac nad „Podcastexem” łapiemy się na tym, że zjawisko, do którego odczuwamy jakiś sentyment, po głębszym zbadaniu okazuje się fatalne, szkodliwe, w jakiś sposób pokraczne.
Co na przykład?
Bartek Przybyszewski: Znów odnieśmy się do Dody Elektrody, która w latach zerowych miała konflikt z hiphopolową Grupą Operacyjną. Członkowie zespołu wprost, w piosenkach i oświadczeniach publikowanych w internecie, nazywali Rabczewską blacharą czy tępym manekinem.
Nie za fajnie.
Bartek Przybyszewski: Ale taki był stereotyp dotyczący młodych, atrakcyjnych kobiet z blond włosami. I takiego języka w ich kontekście się używało. Czy jako wówczas dwudziestolatek jakoś się przeciwko temu buntowałem? Uważałem, że jest to totalnie niewłaściwe i że Grupa Operacyjna powinna przestać? Oczywiście, że nie. Niespecjalnie się nad tym zastanawiałem.
Mateusz Witkowski: To powraca w reakcjach ludzi. Pisze do nas ktoś, kto w omawianym w odcinku roku 1996 miał 15 lat, czyli doświadczał rzeczy we w miarę świadomy sposób: „Kurde, dzięki, inaczej to zapamiętałem i w ogóle nie skumałem wtedy”. W ogóle jeśli chodzi o „starszaków”, czyli odbiorców „Podcastexu” starszych od nas o kilka, czasem kilkanaście lat, dominują nie osoby, które chcą nam tłumaczyć, jak było („bo ja miałem wtedy dwanaście lat, a wy tylko siedem”), a takie, które przyznają, że zapamiętały dane wydarzenie zupełnie inaczej i nieco uporządkowaliśmy im wspomnienia. Tak było też z Aferą Rywina, która jest super złożonym tematem.
Każdy z nas się tym interesował, bo nie dało się o tym nie słyszeć.
Mateusz Witkowski: Ale nikt do końca nie wiedział, o co chodziło, prawda? Możemy to zbadać po latach. A jednocześnie możemy zainteresować zetki, kogoś urodzonego w 2004 roku, bo dla niego to coś bardzo retro, historie o smokach.
Czy coś wam do tej pory nie wyszło, do czegoś chcielibyście wrócić?
Mateusz Witkowski: W czasach przedpodcastexowych próbowaliśmy zrobić wywiad rzekę z Michałem Wiśniewskim czy Stachurskym. W pierwszym przypadku: nie było zainteresowania. Za to Stachursky błyskawicznie wysłał nam bardzo sympatyczną wiadomość, że aktualnie pracuje już z kimś nad wywiadem rzeką. Nazwał nas w mailu „braćmi”, co noszę w sercu do dziś.
A co, jeśli was dopadnie to, co sami krytykujecie – format się wyczerpie i będziecie odcinać kupony?
Mateusz Witkowski: To wspaniale, nie ma nic lepszego niż odcinanie kuponów – może poza przypadkowym odziedziczeniem praw autorskich do wielkiego przeboju. Ale tak serio, serio: coś wymyślimy, zastanawiamy się już nad rozwijaniem formuły i nad tym, jak uatrakcyjnić całe to przedsięwzięcie. Ale że będziemy musieli zacząć robić tylko i wyłącznie jednominutowy content na TikToka – nie, tego się nie obawiam. Bo z tymi predykcjami, że „za chwilę to nikt nie będzie w stanie wysłuchać godzinnej rozmowy”, to dajmy sobie spokój.