1989: W Końskich wygrywa się koncerty
Koncert zespołu Spokój w klubie Piekarnia, fot. Paweł Grot

37 minut czytania

/ Muzyka

1989: W Końskich wygrywa się koncerty

Jakub Knera

Cała masa ludzi zwraca uwagę na Końskie na plakacie i pyta, gdzie to w ogóle jest. Sprawdza, że to jakieś zadupie dwudziestotysięczne, a tam gra Tarwater, Couch, Łoskot, Ścianka. A ty czujesz dumę

Jeszcze 9 minut czytania

To zostało zapamiętane:

Czy Polska boi się wejścia do Unii? Jak to sprawdzić? Grupa reporterów i reporterek wyjeżdża z metropolii w poszukiwaniu miejsca, które nadal przeżywa szok transformacji, ma wysokie bezrobocie i dobrze zagra miasteczko z typowymi problemami, obawami i nadziejami tamtych czasów. Organizuje sondaż, z którego wynika, że 68% procent mieszkańców tej miejscowości jest za przystąpieniem Polski do Wspólnoty, przeciwko jest 16%. Rzecz dzieje się 45 km od Kielc, 38 km od Skarżyska, 120 km od Łodzi i 130 km od Warszawy. W „Gazecie Wyborczej” pojawia się artykuł „Końskie idą do Europy”. Jest 24 kwietnia 2002.

Patrząc na to zupełnie logicznie, wydaje się dziwne, że to zdanie zostało w ogóle wypowiedziane. W końcu mówi je przewodniczący partii, która wygrywa zazwyczaj w dużych miastach. Polityk wypowiada je, dodajmy, chwilę przed wyborami, w których poniesie sromotną klęskę. Wywiad ukazuje się w tygodniku „Do Rzeczy” 10 sierpnia 2015 roku. Grzegorz Schetyna mówi zdanie, które ma dziś swoją stronę w Wikipedii: „Wybory wygrywa się w Końskich”. Łatka barometru przyklejona półtorej dekady temu trzyma się mocno.

Mężczyzna w marynarce siada przy szkolnym stoliku. Przed sobą ma kartkę i pokrowiec, z którego wyjmuje długopis. Podpisuje dokument, patrzy w kierunku reporterów, którzy stoją kilkadziesiąt metrów dalej, niepewnie się uśmiecha. Zdjęcia wykonane na koneckim peronie obiegną cały internet – dokument to nowelizacja ustawy o transporcie kolejowym, która ma przywracać regionalne połączenia kolejowe. Jest 4 marca 2020 roku, mężczyzna to Andrzej Duda, prezydent Polski.

To zostało zapomniane:

Pod klub podjeżdża TIR, a obok niego mężczyzna na motocyklu. Jest właścicielem sprzętu, który jest w środku – jakościowo dobrego, bo można z nim zrobić imprezę na 1500 osób w plenerze: 1500 W na każdą stronę i cztery subwoofery. Oświetlenie zabiera tyle prądu, że trzeba pociągnąć dodatkową siłę. Generują takie ciepło, że stojąc za blisko sceny, nie jesteś w stanie wytrzymać światła i dźwięku. Jest 7 lutego 1996 roku, impreza nazywa się Total Szok Party.

Siarczysty mróz, straszne warunki na drogach, mają kilka godzin opóźnienia. W klubie 120 osób nie ustępuje i czeka, aż przyjadą. Dzwonią na postojach na telefon stacjonarny mamy jednego z organizatorów, która przybiega do klubu i przekazuje, żeby uzbroić się w cierpliwość. Niczym bohaterowie filmu „Fargo” członkowie zespołu dojeżdżają w końcu do Końskich, wchodzą do Piekarni, z głośników leci Big Black, wnoszą piece, rozkładają sprzęt, zaczynają chwilę przed północą. Ewa Braun gra w Piekarni 30 stycznia 1998 roku.

Po weekendowych akcjach i koncertach dzwonkiem alarmowym, że wypadałoby już pójść do domu, jest pan Karol, dziadek właściciela klubu Piekarnia Andrzeja Sobczyka, który w niedzielę chodzi na szóstą rano do kościoła. Wielokrotnie jest w kompletnym szoku, kiedy musi przejść przez podwórko i okazuje się, że impreza jeszcze trwa. Powtarza więc tylko: „Józefie Święty, Matko Boska, co tu się dzieje?”. Nieskończona ilość razy, daty są różne.

Pojechałem do Końskich, żeby o tym przypomnieć.

Ściana kaset

Na dworcu w Opocznie odbiera mnie Grzegorz Kwiecień, przyjeżdża po mnie samochodem aż z Krakowa. Znam go, odkąd robił koncerty w krakowskim Re, współpracuje z różnymi klubami, organizuje koncerty, jest członkiem ekipy tworzącej festiwal Unsound. Zawsze na czasie w temacie muzycznych nowości. Kiedy myślę, że jestem jedyną osobą w Polsce, która w ubiegłym roku zachwycała się płytą zespołu La Tène, Grzegorz w drodze do rodzinnej miejscowości mówi: „Próbowaliśmy zrobić ich koncert”. Zazwyczaj unika mediów, ale tym razem zrobi wyjątek, bo chodzi o Końskie.

W Polsce o Końskich jest głośno od dwóch dekad lat, ale historia miasta sięga kilku wieków wstecz. Przełomowe momenty: XVII wiek, kiedy wraz z okolicą staje się własnością rodziny Małachowskich i znacząco się rozwija; 1885 rok, kiedy powstaje tu linia kolejowa, dzięki której kwitnie przemysł metalurgiczny; okres PRL-u, kiedy Końskie są całkiem bogate: mieszka tu wielu rzemieślników, działają trzy spółdzielnie, zakłady metalurgiczne.

Po 1989 roku sytuacja się zmienia – tak jak wiele innych miast podobnej wielkości, Końskie sporo traci: duże zakłady padają, rośnie bezrobocie. Zakłady meblarskie, Polmo oraz Zamtal, przestają funkcjonować. Zostają tylko Koneckie Zakłady Odlewnicze. W starym budynku Polmo mieści się dziś siedziba Starostwa Powiatowego.

W dwudziestokilkutysięcznym miasteczku poznaje się prędzej czy później ludzi, którzy słuchają podobnej muzyki. W Końskich w latach 70. i 80. mieszka dużo barwnych postaci z okresu hipisowskiego. Część z nich jest związana z ekipą Zabrzańskiej Orkiestry Rockowej, która po jakimś czasie przeniosła się do Beskidu Niskiego. Do słynnej Nowicy, gdzie do dziś odbywają się festiwale. To oni wprowadzają w świat muzyki młodsze pokolenie, które na przełomie lat 80. i 90. zaczyna sięgać po muzykę niezależną.

Ważnym punktem na mapie stają się przegrywalnie – pokoiki, do których zanosi się kasety, żeby skopiować na nie muzykę. Najpierw jeździ się do tych w Kielcach, w Warszawie, od czasu do czasu podróżuje się też na czad giełdy. Jedną z nich odwiedza Paweł Sycz, który poznaje tam Artura Więcha ze wsi Uherce. 30 lat później założą wytwórnię Fonoradar.

Ale na razie jesteśmy jeszcze w latach 90., o ustawie o prawach autorskich nikt nie myśli, Polska jest świeżo po transformacji ustrojowej – wszyscy poszukują kaset. „Pamiętam takie płyty, które zrobiły na mnie wrażenie: «Goat» The Jesus Lizard, którą kupiłem w sklepiku w Końskich. Pamiętam pierwszy album Fugazi, który kupiłem gdzieś na jakiejś pirackiej kasecie. Potem Big Black, Einstürzende Neubauten, Pigface dostawałem już skądś przegrywane”, wspomina Sycz. „Wymieniałem się crustowymi kapelami z Przemkiem Guldą z Trójmiasta, który pisał wtedy w «Mać Pariadce», dostawałem hardcorowe kasety od rysownika Rafała Wechterowicza”. Więch ma trzy tysiące tytułów – ściana pełna kaset, historia.

Później, kiedy podwójne kaseciaki są dostępne, kopiują kasety na potęgę w domowych, chałupniczych warunkach. Wszystkiemu towarzyszą wielogodzinne spotkania, uzupełnianie zbiorów, sporządzanie katalogów, które wysyła się do innych miast, żeby się wymieniać. Decydujesz korespondencyjnie albo dzwonisz, co wybierasz, i po kilku tygodniach twój zbiór rośnie. Jeśli jeżdżą razem, kupują różne kasety ze względu na ograniczone fundusze, a potem wzajemnie je sobie przegrywają. Później tak samo jest z płytami z zagranicznych dystrybucji – ktoś kupi jedną, reszta przegrywa.

Sycz zakłada z kolegami grupę Homofobia. Grają raptem kilka koncertów (jeden przed Ewą Braun) – wtedy słowo ma po prostu przykuwać uwagę, dziś uwagę przykuwa, że ktoś tak nazwał swój zespół. Interpretacje bywają zresztą różne – kiedy po konkursie szkolnych kapel z grupą rozmawia dziennikarka z kieleckich mediów, pyta, czy to dlatego, że zespół tworzy ścianę dźwięku, jakby chciał się ze strachu odgrodzić przed ludźmi. Geneza nazwy jest jednak znacznie prostsza, wzięła się od tytułu utworu zespołu Chumbawamba.

Grzegorz Kwiecień i Radak Warzyński w Piekarni (Homofobia), fot. archiwum Grzegorz KwietniaGrzegorz Kwiecień i Radek Warzyński (Homofobia) w Piekarni, fot. archiwum Grzegorza Kwietnia

W jednym z mieszkań, w których Sycz poznaje muzykę, pojawia się też Sebastian Filiks, który później będzie znany jako DJ Feel-X. Słuchają crustu, hardcore’u, punk rocka, industrialu, leci Henry Rollins, Nomeansno, Fugazi, Primus, Porno for Pyros, Jane’s Addiction. Albumy zamawiają przez ziny – kiedy zamówiona płyta przychodzi pocztą, odpakowują ją z największą ostrożnością i słuchają z namaszczeniem.

Jeżdżą na koncerty. W Polskę: do Warszawy, Łodzi, dalej. Na Bad Brains, Biohazard, Zielony Festiwal w Warszawie, Nomeansno, oglądają pierwsze występy zespołu Księżyc. Czasem poznają się w innych miastach. Na koncerty i wakacje jeżdżą w grupkach kilkunastoosobowych. Jadą w Bieszczady, a w drodze powrotnej do Nowicy na festiwal. Kwiecień wspomina: „Jeździliśmy do Berlina albo Pragi polonezem rodziców, ale oczywiście mówiliśmy im, że to tylko wypad na działkę do kolegi”. Droga w jedną stronę trwa kilkanaście godzin, po koncercie od razu wracają do domu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Oglądają Tortoise, Isotope 217, kolejne odmiany Chicago Underground, June of 44. Zawsze jadą w ciemno, przed wyjazdem nie mają biletów, kupują je dopiero na miejscu, udaje się im wejść.

 Zaczyn

Chociaż Końskie na transformacji traci – w zakładzie Polmo pracowało 5 tysięcy osób, teraz w całym mieście jest 25 tysięcy mieszkańców – poprawia się sytuacja lokalnej kultury. W Polsce wszystko staje się coraz bardziej dostępne, a osoby zjednoczone wokół sceny chcą działać.

„To rodzaj buntu i chęci zmiany rzeczywistości charakterystyczny dla środowisk hardcorowo-punkowych i sceny noise’owej, bo naszymi idolami była chociażby ekipa z Washington DC”, opowiada Kwiecień. „Czytasz ziny, prenumerujesz «Mać Pariadkę», jeździsz na koncerty, spotykasz się z ludźmi z różnych środowisk, którzy robią koncerty, jara cię to, myślisz: «Mieszkam w małym miasteczku, czemu nie zrobić czegoś, co spowoduje, że życie twoje i kilkudziesięciu, czasami kilkuset mieszkańców nabierze innego wymiaru?»”.

Kolegą Kwietnia jest Andrzej Sobczyk, który w połowie lat 90. przejmuje rodzinny interes. Jego dziadek prowadził piekarnię. Sobczyk najpierw otwiera sklep Będzie Dobrze z kasetami magnetofonowymi, ale dobrze nie jest: szybko plajtuje, bo nie działa ani według zasad ekonomii, ani zdrowego rozsądku. Ma jednak kuzyna, Mariana Szczypka, który w tym czasie zaczyna współpracować z takimi zespołami jak Kobong, Houk czy Falarek Band. Prowadzi też studio Złota Skała założone przez Roberta Brylewskiego, wydaje płyty i kasety. Namawia Sobczyka, żeby otworzył klub.

„Końskie nie miało miejsca, gdzie można było pójść na piwo i porozmawiać, a mieszkało tam dużo ciekawych ludzi. Nie było jednak żadnej pewności, czy to zadziała”, wspomina dziś Szczypek. Jego kolegą ze szkoły średniej jest Kwiecień, więc jest oczywiste, kto będzie tu organizował koncerty. Szczypek do rodzinnego miasta zaprasza Houk, potem Kobonga, DJ-ów z Warszawy, siedzi mocno w muzyce reggae. Tymczasem Kwiecień dba o gitarowy underground, scenę jazzową i elektroniczną.

Ekipa Piekarni na wakacjach, fot. archiwum Grzegorza KwietniaEkipa Piekarni na wakacjach, fot. archiwum Grzegorza Kwietnia

„Zanim powstała Piekarnia, scena muzyczna w Końskich już istniała, ale w Piekarni ta scena mogła się zaprezentować”, mówi mi DJ Feel-X. Zna ten lokal od samego początku – na miejscu dawnego sklepu powstaje backstage, na miejscu izby, z której przekładało się gotowe pieczywo do sprzedaży – drugie pomieszczenie połączone z barem. Trzecia jest sala koncertowa – powstaje tam, gdzie kiedyś wypiekało się chleb.

Filiks pamięta budowanie baru, skuwanie tynku, burzenie ceramicznego pieca, zamurowywanie wszystkich okien, budowanie miejsca na soundsystem i DJ-kę. Z drewnianych deseczek powstaje logo klubu. Odrobina oświetlenia, kilka stolików i zaczynają robić koncerty. Czasem na imprezy przyjdzie kilkadziesiąt osób, czasem prawie 300. Nie ma nikogo, kto miałby pojęcie o kwestiach akustycznych, uczą się na zasadzie prób i błędów. Na początku grają bez konsolety i bez miksera. Zespoły same nagłaśniają się ze sceny.

Wystrój Piekarni to metafora Polski raczkującej w kapitalizmie – pełno tu różnych plakatów: w jednym miejscu namalowana wypięta kobieta, w innym – mural z diabłem i szczytami górskimi. Beczki zamiast stołów, nie ma sceny, a rola barmana jest mocno niedookreślona – uczestnik wydarzenia sam przychodzi do baru, gdzie nalewa sobie piwo i wpisuje się do zeszytu (czasem płaci, czasem nie).

Ale ludzie czują odpowiedzialność za miejsce i zaczynają przychodzić na koncerty – jest okazja do zobaczenia zespołów, które grają w wielkich ośrodkach. „Okazuje się, że jak twój kolega w małym miasteczku robi koncert, to nawet jeśli nie jesteś nim do końca zainteresowany, to idziesz, żeby go wesprzeć, żeby taka inicjatywa szybko nie umarła”, tłumaczy Kwiecień.

Czekając na sobotę

Moja wycieczka po Końskich jest rozplanowana co do minuty. Chociaż rozmowy przedłużają się na tyle, że w pewnym momencie trzeba się tłumaczyć z opóźnień. Zaczynamy od najdziwniejszego miejsca w mieście: Oranżerii Egipskiej. Myślę sobie, że dziś mało kto miałby tyle weny, żeby w środku Polski postawić taki budynek. Powstał na planie wydłużonego prostokąta – przy ścianach stoją ośmioboczne kolumny. Elewacja to przeszklone arkady, przez które podglądam remont w środku. Po bokach rzeźby: podobizny bogini Hathor, posągi faraonów i znaki przypominające hieroglify. Obiekt, przykład nurtu egiptyzującego, popularnego w architekturze europejskiej w XIX wieku, zaprojektował pochodzący z Włoch Franciszek Maria Lanci. Całe założenie, razem z położonym na południe od budynku parkiem w Końskich, zaczął wznosić Jan Małachowski w połowie XVIII wieku i ukończył w 1815 roku.

Egipcjanka, bo tak się tu o niej mówi, przetrwała w takim kształcie ponad 150 lat, aż w 1969 roku dobudowano do niej modernistyczną przybudówkę. W środku miał siedzibę Miejsko-Gminny Ośrodek Kultury z galerią wystawową. Odbywały się tam koncerty, dyskoteki, czasem bójki. Zdarzało się, że pod wejście podjeżdżali gangsterzy, bo w latach 90. niektórzy mieszkańcy Końskich mieli powiązania z mafią pruszkowską. Przed powstaniem Piekarni zagrał tu grunge’owo-punkowy Houk, a kiedy Piekarnia przestała istnieć, noise’owo-hardcorowa grupa Something Like Elvis. Koncert skończył się bójką, kiedy punkowcy oburzyli się, że jeden z członków zespołu gra na klawiszach. Spaliły się wzmacniacze, styropianowy sufit zawalił się w częściach.

Obok Egipcjanki znajduje się park, ostatnio zrewitalizowany, kilkanaście metrów dalej Restauracja Leliwa – w latach 90. mieściły się tam kino Antyczne i salka prób. W samo południe Grzegorz umawia mnie ze stałymi bywalcami Piekarni – kawiarnia jest czynna dopiero od 13, więc siadamy na ławeczce w parku. W środku dnia pod drzewem wyglądamy jak amatorzy miejskich wrażeń, ale zamiast piwa mamy tylko herbatę z termosu i wegańskie kanapki.

Boguś Wiktorowicz do dziś zajmuje się muzyką elektroniczną. O Bartku Panasiuku Kwiecień mówi, że jestskarbnicą, jeśli chodzi o muzykę dubowo-reggae’ową”. „I elektroniczną. Jestem dzieckiem lat 90.”, dodaje sam zainteresowany. „To był okres przemian ustrojowych, ale i kulturowych. W latach 80. jako dzieciaki nie mieliśmy nic, a po 90. roku nagle światła się zapaliły. Przyszła z Zachodu wesoła, ciekawa muzyka. Koledzy się ze mnie śmiali, że słucham jakiegoś disco, chociaż to było jungle”.

„Kiedy studiowałem w Kielcach, często przyjeżdżałem do domu w piątek, prosto do Piekarni”, wspomina Wiktorowicz. „Zostawałem tam do niedzieli i szedłem z powrotem na pociąg, nawet nie zachodziłem do domu. W Kielcach nie było alternatywy, wszędzie dresowo”. Panasiuk wspomina, że Piekarnia była ciekawsza niż większość lokali w Łodzi. Sam zapraszał do niej DJ-ów ze sceny elektronicznej: „Jak zrobiliśmy pierwszą imprezę techno, to nas błagali, żeby to nie było w domu kultury albo ośrodku wczasowym przy firankach. Dwóch przyjechało, czterech zrezygnowało – powiedzieli, że nie będą grać w takiej dziurze. Ci, co przyjechali, rozpowiedzieli później, jak było zajebiście, i od razu była inna gadka – w poniedziałek dzwonili pytać, kiedy następna impreza, bo chcą zagrać”.

W latach 90. w okolicy nie ma wielu takich miejsc jak Piekarnia, więc do Końskich szybko zaczynają zjeżdżać ludzie z pobliskich Kielc, Opoczna, Skarżyska-Kamiennej i Stąporkowa. Często zorganizowanymi wycieczkami: pod klub podjeżdża autobus z punkami czy oiami, wysiadają, idą do środka, a kierowca czeka na nich do końca koncertu. „Teraz każdy sobie coś tam odpali przed koncertem, no i jak mu się nie podoba, to po prostu nie przyjdzie. Wtedy nie znałeś kapeli, nie miałeś do niej dostępu, nie mogłeś sprawdzić, więc szedłeś obejrzeć koncert na żywo”, tłumaczy Paweł Sycz.

Pozostali przyjeżdżają pociągami – linia będzie działać do 2009 roku, po czym zostanie reaktywowana dopiero 11 lat później. Z jednej strony droga na Koluszki i Łódź, z drugiej do stolicy. Pierwsze pociągi z Końskich odjeżdżają w okolicach siódmej, więc wybawiona młodzież przez całą noc nie ma się gdzie podziać. Ekipa z Piekarni roztacza nad nimi parasol ochronny – siedzą z nimi, a potem pozwalają spać w klubie do rana. Kwiecień: „Plakatowaliśmy Opoczno, Stąporków, Kielce, parę razy byłem w Przysusze. Jak potem przyjeżdżałem do Kielc, to miałem radochę, że przy ulicy Sienkiewicza wisiały plakaty Łoskotu, Ewy Braun czy Ścianki”.

Bez barierek

Zapraszają artystów: piszą listy, czasem dzwonią na telefon stacjonarny. „Będąc na koncertach w innych miastach, podchodziłem do ludzi i z nimi gadałem. Pacha mokra, trzęsawka, miałem na kartce zapisane, co powiedzieć”, wspomina Kwiecień. „Umawiamy się, że jak będą jechać z Gdańska do Krakowa, to do nas wpadną, bo jest im po drodze”. Przyjeżdża jeden zespół a potem kolejne. „Chcą zweryfikować, co to te Końskie, przekonać się i zobaczyć na własne oczy, co to za dziwne miejsce i co to za dinozaury”.

Szybko pojawiają się artyści z zagranicy – grają w Poznaniu, Gdańsku, Wrocławiu, Warszawie, Krakowie, przyjeżdżają też do Końskich. Kwiecień: „To dowartościowujące, kiedy jesteś gościem z małego miasteczka, jeździsz do innych miast na koncerty, a potem możesz zaprosić tych artystów do siebie. Cała masa ludzi zwraca uwagę na Końskie na plakacie i pyta, gdzie to w ogóle jest. Sprawdzają, że to jakieś zadupie dwudziestotysięczne, a tam gra Tarwater, Couch, Łoskot, Ścianka. A ty czujesz dumę”.

Koncert duetu Trzaska-Dymiter w Piekarni, fot. Paweł GrotKoncert duetu Trzaska–Dymiter w Piekarni, fot. Paweł Grot

Wiktorowicz: „Na koncertach nie było nigdy żadnych barierek. Trzeba było uważać, żeby cię gitarzysta nie trącił gryfem od gitary, a jak było dużo ludzi, to pot wokalisty kapał ci na głowę”.

Pytam tych, którzy grali w Końskich w latach 90., jak wspominają to miejsce.

„Końskie to trochę out of space, bo z jednej strony Polska lat 90. sama w sobie to mocny specyfik, a do tego jeszcze wypad do świętokrzyskiego, które z perspektywy Dolnego Śląska było dla nas sporą wyprawą. A samo miejsce to była klasyczna przekrojówka koncertów w małym mieście: od «super!» po «chcesz w ryj?»”, mówi Dawid Bargenda, który grał tam z Kill Your Television. Michał Biela grał w Końskich w 1997 roku z zespołem Rangers. „Ucieszyłem się na wiszący w Piekarni plakat June of 44, co w moim mniemaniu wiązało się z wyższym poziomem wtajemniczenia”, mówi.

Regularnym bywalcem Końskich był Janusz Mucha, założyciel Gusstaff Records, który wspomina, że tereny Kielecczyzny niezbyt dobrze kojarzyły się w reszcie kraju. „Po koncercie formacji Okno Paula Wirkusa jego niemiecki kolega z zespołu został pobity przed klubem, gdy wynosił sprzęt. Przy następnych koncertach zagranicznych zespołów pilnowaliśmy, żeby żaden z muzyków nie wychodził z klubu w pojedynkę. W czasie koncertu Tarwater musiałem rozładować napięcie między muzykami a człowiekiem, który stał za konsoletą i cały czas zmieniał ustawienia dźwięku”, opowiada. Po kilku spięciach zespół postanowił zakończyć koncert, ale Mucha ostatecznie namówił ich do dokończenia występu, proponując, aby sami ustawili sobie dźwięk. Przerwa trwała prawie godzinę, nikt z publiczności nie wyszedł, wszyscy czekali.

Paul Wirkus pochodzi ze Słupska, ale już wtedy mieszkał w Niemczech. Wracał do Końskich kilka razy: z zespołem Spokój, Mapą, solo i w duecie Okno z Hagenem Nietsche. „Wszystkie koncerty wspominam jako wyjątkowo udane, a bezpretensjonalne otoczenie bardzo sprzyjało graniu. Wjazd do tego miasta i widok tablicy z jego nazwą od razu poprawiał humor”, wspomina. „To była fantastyczna alternatywa do grania w niektórych wielkomiejskich klubach. W Końskich dochodził do tego magiczny stopień zanurzenia się w muzykę. Grając, czułem, że dzieje się coś fantastycznego, zaskakiwała mnie lekkość uzyskiwania bardzo dobrej jakości. Tam chodziło naprawdę o muzykę”.

Jointy dla powodzian

Marcin Dymiter poznał Kwietnia, kiedy grał w Warszawie na Zielonym Festiwalu. W Końskich pojawił się kilkakrotnie: z Ewą Braun, zespołem Mordy i Mikołajem Trzaską. „Końskie były w tamtym czasie oazą dla muzyki, a ludzie byli bardzo życzliwi”, wspomina dziś. „Po 1989 roku pierwsza dekada transformacji na scenie niezależnej upłynęła pod hasłami oddolności, myślenia i działania lokalnego, a takie miejsca jak Piekarnia działały jak magnes i promieniowały. W oczy rzucały się otwartość na muzykę, uważność i szacunek dla grających. To nie była fabryka przypadkowych koncertów, a właśnie piekarnia, gdzie istotny jest «zaczyn», formowanie relacji, postaw. Bez takich miejsc nie mogłaby istnieć scena niezależna lat 90.”.

Macio Moretti (wtedy Starzy Singers, teraz Mitch & Mitch): „Masz animatorów, ludzi, którzy wierzą w bycie na miejscu. Zaczynają gdzieś jeździć, wracają i chcą swoich kumpli zarazić zajawką w czasach przedinternetowych. W Końskich narodził się DJ Huj [pod tą nazwą Moretti grywa sety DJ-skie – przyp. JK], zdecydowałem się tam zagrać, bo była taka wspaniała atmosfera”.

Piekarnia ewoluuje. W reggae siedzi Szczypek, Kwiecień zaprasza zespoły ze sceny gitarowej, Panasiuk robi imprezy elektroniczne. Klub jest kameleonem – mieszają się wpływy środowiskowe.

Starzy Singers w Piekarni, fot. archiwum Grzegorza KwietniaStarzy Singers w Piekarni, fot. archiwum Grzegorza Kwietnia

Wiktorowicz mieszkał vis-à-vis Piekarni. Na nasze spotkanie w parku w Końskich przygotował listę zespołów, które tam zobaczył: Kury („Tymon potrafi się świetnie adaptować do tłumu i zachowywać adekwatnie, a Piekarnia to miejsce, gdzie mogłeś pozwolić sobie na wszystko i hamulce puszczały”), Surrogat („Na perkusji grała Japonka, po koncercie grałem z nią w piłkarzyki”), Couch, Starzy Singers, Kobong, Łoskot, Tarwater, To Rococo Rot (ściąga ich Janusz Mucha z Gusstaff Records, który wystawia kramik z płytami, a przed koncertami naprawia na podwórku swoje renault), The Sorts, Świat Czarownic, Ścianka, Wszystkie Wschody Słońca.

Sycz pamięta, jak pewnego dnia matka woła go do słuchawki. Po drugiej stronie Krzysztof „Grabaż” Grabowski mówi, że dostał numer od Igora Pietrzykowskiego z zina „Korek” w Wołowie. Tłumaczy, że grają trasę i chętnie przyjadą do Końskich. Na koncert Pidżamy Porno przychodzi 300 osób, Piekarnia pęka w szwach.

Zaproszeni muzycy śpią po koncertach w pobliskiej Sielpi, zwanej „Świętokrzyską Ibizą” ze względu na kurortowy charakter, nagromadzenie turystycznych budek, turystycznych barów i pamiątek. Ale nad Piekarnią jest też duże mieszkanie, łącznie niemal 250 metrów, w którym czasem nocują. „Mieszkanie otwarte, hostel w czasach, kiedy w Polsce nie było jeszcze hosteli”, mówi o nim Kwiecień. Zostają jeszcze własny dom i wyrozumiałość rodziców albo ich ewakuacja na czas pobytu zespołów. Jeśli rodzice są na miejscu, to kapele mają przynajmniej co jeść.

W Piekarni wielu konecczan spędza święta, przychodzą zaraz po Wigilii. Oglądają mecze. Na podwórku latem grają w badmintona. W 1997 roku robią imprezę na rzecz ofiar powodzi – zbierają na jointy dla powodzian. Trwa trzy dni. Ale to wcale nie jest największa impreza – te będzie organizował je DJ Feel-X.

„Kręćmy biby jak z Mad Crew Końskie”

„Wyobraź sobie Genesis. Wielka Czerń. Nie ma jeszcze poniedziałku, wtorku, środy, czwartku, piątku, soboty ani niedzieli. Jest Czerń. Tą Czernią jest Polska. Nagle pojawia się światełko i to światełko idzie w czerni do drugiego światełka, które ledwo świeci. Jest nim początkujący, ale już znany na raczkującej polskiej scenie artysta jak np. Kaliber 44, Tede czy Wujek Samo Zło. I to ledwo świecące światełko w czerni od drugiego światełka dostaje informację: «Słuchaj, jest miejsce, w którym możesz zagrać – czy chcesz rozjaśnić troszkę czerni?». I takim miejscem było Końskie”.

Mówi mi to DJ Feel-X, który w połowie lat 90. przeciera szlaki na polskiej scenie hiphopowej. Gra ze Wzgórzem Ya-Pa 3, Kalibrem 44, potem nagrywa z Kazikiem, Kultem, do współpracy zaprasza go Kapela ze Wsi Warszawa. „To, jak reprezentowałem Końskie w Polsce, to jedno, a drugie to jest nasza scena muzyczna, która w latach 90. kwitła”, opowiada mi dziś. „Kiedy powstał pomysł, żeby w Piekarni odbywały się imprezy, to z automatu poleciało hasło, żebym zagrał. A ja pomyślałem, że wreszcie nie muszę wyjeżdżać ze swojego miasta – mogę grać co tydzień dla swoich ziomków”.

Mówi o sobie „konecczanin w 100% do szóstej klasy podstawówki” – w 1992 roku wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, kilka lat później wraca do szkoły z internatem w Kielcach. Mieszka na stancji, w tym czasie na dobre działa Piekarnia, która jak wspomina, „24 godziny na dobę, 365 dni w roku organizuje różnego rodzaju wydarzenia: koncerty, imprezy, spotkania różnego rodzaju, gry RPG, slamy muzyczne, kabarety, stand-upy, imprezy”.

Filiks ma do klubu blisko – wyjście z rodzinnego domu i dojście do Piekarni zajmuje mu 5 minut. Dlatego w pamięć zapadają mu spontaniczne grania DJ-skie. Ktoś w środku tygodnia rzuca: „Co tak siedzimy bez sensu, może być coś zagrał?”, więc idzie do domu, bierze dwa pudełka z gramofonami i za półtorej godziny robi imprezę. Przez cztery godziny puszcza, co chce, i ćwiczy granie. Inne imprezy to urodziny Mad Crew – hiphopowo-graficiarskiego kolektywu albo Total Szok Party. Czasem przed północą wszystkie bilety są wyprzedane, więc po północy wpuszczają ludzi za darmo. Ściąga hiphopowe towarzystwo z Końskich, ale też ekipy z Warszawy: Wzgórze Ya-Pa 3, Wujka Samo Zło, Kalibra 44 z Magikiem, Abradab, który gra tu DJ-set. Imprezy będą tak epickie, że w jednym z kawałków Tede zarapuje: „Ej, yo, rozkręcimy Polskę / Kręćmy biby jak z Mad Crew Końskie”.

Sprzętowo są dobrze przygotowani, bo współpracują z Miejskim Centrum Kultury, z firmą nagłośnieniową, która od czasu do czasu może coś pożyczyć. Filiks ma gramofony, mikser, CD-playery. Imprezy są regularne, o Końskich robi się głośno. „Jak zaczynałem być DJ-em w roku 1995, to byli DJ Volt, DJ Jan Marian, DJ Deszczu Strugi, DJ Krime, DJ DMC – kilka osób. Ciężko było znaleźć miejsca na takie koncerty. Te wszystkie szanse, możliwości, które były okazją do zrealizowania naszych hiphopowych planów, były tak kozackie i tak wyjątkowe, że nie można było odmówić”, mówi.

Ludzie z tej ciemności lat 90., w której się znajdują – czy to Warszawa, Kielce czy Katowice – dostają kopa od takiego zaproszenia. „Nikt nie mówi: «Końskie, co to za dziura?». Albo ktoś gra bardzo mało koncertów rocznie, albo nie gra w ogóle. Jak pojawia się kolejne miasto na trasie, koncert wyjazdowy, to nie można z tego nie skorzystać”. Filiks mówi, że dla wielu DJ-ów pojawienie się w programie Piekarni jest jak zagranie w warszawskich Hybrydach albo Fugazi, katowickim Mega Clubie czy wrocławskim Kolorze.

„Małomiasteczkowy”

Piekarnia prędzej czy później musi mieć swój koniec – jest to wpisane w koleje losu nienastawionej na zysk sceny niezależnej. Powodów końca klubu może być kilka: początek XXI wieku, Polska jest w NATO, Unii Europejskiej, łatwiej się podróżuje, wielu z miasta wyjeżdża. Już pod koniec lat 90. pośród miast liczących do 25 tysięcy mieszkańców Końskie jest jednym z tych, które najbardziej się wyludniają.

Piekarnia na dłuższą metę nie jest w stanie funkcjonować, omijając zasady wolnego rynku. Nie ma tu jasnych podziałów pracy na barze, do koncertów czasem trzeba dopłacać. Sobczyk po paru latach odczuwa zmęczenie, niewiarę, że dalej da się klub pociągnąć. Chce wyjechać w góry, przeprowadzić się w Beskid Niski, więc w pewnym momencie sprzedaje część kamienicy.

Ale ważne jest to, co zostaje. Bo kiedy zapraszasz zespoły z Niemiec czy ze Stanów Zjednoczonych, dostajesz taki zwrot i tyle energii, że masz masę entuzjazmu na kolejne dziesiątki koncertów.

Koncert Couch w Piekarni, fot. archiwum Pawła SyczaKoncert zespołu Apatia w Piekarni, fot. archiwum Pawła Sycza

Kwiecień: „Był w nas pewien rodzaj niedowartościowania – jedziesz na koncert, na duży festiwal, do dużego miasta i masz w sobie pewien rodzaj lęku i niepokoju, bo jesteś trochę takim śmiesznym wieśniakiem, który niewiele widział, niewiele słyszał i musi się z tym ciągle zderzać. Myślisz, że jak ktoś się wychował w Warszawie, Krakowie, Łodzi czy Poznaniu, to jest nasączony sztuką albo kulturą, a ty przyjeżdżasz z miasteczka, o którym nikt nie słyszał, patrzą na ciebie jak na jakiś dziwny twór, kosmitę i nie są tobą zainteresowani. Musieliśmy sami sobie zapewnić ofertę kulturalną”. 

Robert Bednarczyk („czujny jak ważka w locie przy okazji bookowania tras koncertowych”, jak mówi o nim Kwiecień) pracował w Londynie w sklepie muzycznym: „Zdarzało się, że po koncertach w Anglii mówiłem zespołom, że widziałem ich już w Końskich, a oni zawsze kojarzyli miejsce. Przed koncertem Tarwater w Londynie spotkałem ludzi z Poznania związanych z zespołem Blimp i oni też o Końskich słyszeli. Innym razem, po koncercie Fugazi jakaś ekipa rozmawiała po Polsku – okazało się, że to Robert Iwanik z Krzycz i jego znajomi, też kojarzyli Końskie przez Pawła Sycza”. 

Historie o tym, że ktoś próbuje ukrywać, skąd jest, żeby nie spotkał go środowiskowy ostracyzm, są powszechne. Nikt nie wstydził się jednak Końskich, nie było obciachu.

Macio Moretti: „Widziałeś, że tam jest superbraterska ekipa. To w ogóle nie miało znaczenia, czy oni są z małego czy dużego miasta, tylko że są z tej samej gliny ulepieni i jarają się muzyką do bólu”.

Magda Grot, bywalczyni koncertów: „Wydawało mi się, że w każdym mieście się dzieje, że wszyscy się interesują muzyką, że wszędzie jest taki Grzesiu, który robi w Piekarni imprezy. Jak pojechałam gdzieś dalej, to byłam zaskoczona, że jednak tak nie jest i w Warszawie potrafi przyjść na koncert 30 osób, kiedy w Piekarni na tym samym zespole jest 80”.

Paweł Sycz: „W Końskich były dwa kina. W DKF Cyborg mogłeś obejrzeć filmy Jarmuscha czy Wendersa. Jak pojechałem na studia i rozmawiałem ze studentami anglistyki, to nikt nie kojarzył tych twórców. Myślałem, że jak pojadę do Łodzi i powiem «Fugazi», to wszyscy będą wiedzieć, o co chodzi. Doceniasz takie rzeczy później, patrząc na to z perspektywy”. 

Plakat trasy koncertowej Couch, fot. archiwum Pawła SyczaPlakat trasy koncertowej Couch, fot. archiwum Pawła Sycza

Kwiecień oprowadza mnie po Końskich. Można byłoby z tego spaceru zrobić serię zdjęć: „było – jest”. Po Piekarni nie ma śladu – mieści się tam sklep z farbami i lakierami. Są blaszane drzwi, kiedyś wejście główne. Z tyłu podwórko, wszystko wygląda inaczej. Podjeżdżamy do dworca – peron, na którym Duda podpisał ustawę, jest odnowiony, ale budynek dworca, znajdujący się kilka metrów dalej, stoi zabity dechami. Na placu przed nim kiedyś kwitło życie: autobusy jeździły do Łodzi, Warszawy, Lublina, Przemyśla, Radomia, a z przesiadką nawet w Bieszczady. Stał sklep, bar z zapiekankami – teraz wszystko jest nieczynne, a przystanki autobusowe zarosła trawa. Konecki dworzec był memiczny, ale dobrze, że pod koniec 2021 roku przywrócono tu ruch kolejowy – ludzi, którzy odjeżdżają do Opoczna, Skarżyska0Kamiennej, Łodzi, jest masa.

Nasze tournée obejmuje jeszcze szybki przelot po stadionie, parku i dawnej Szkole Podstawowej nr 3, w której budynku znajduje się teraz szkoła muzyczna i Koneckie Centrum Kultury. Przy każdym punkcie robię zdjęcia, jak turysta.

Tatiana Bednarczyk, bywalczyni koncertów w latach 90., wróciła do Końskich po pobycie w Londynie i Krakowie kilka lat temu: „Końskie zostało politycznie nagłośnione i może dzięki temu finanse nie są blokowane. Nie ma paraliżu komunikacyjnego, bo kolej wróciła. Jak była konwencja wyborcza PiS-u, to ruszyła akcja łatania dziur i posprzątano ulice”.

Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.

Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.

Kwiecień: Ekipy kolejnych polityków wychodzą z założenia, że małymi miasteczkami i ich mieszkańcami łatwiej manipulować, bo mają mniejszą świadomość. W Końskich zakłady poupadały, jest problem z pracą, masa młodych wyjechała. Ludzie borykają się z gigantycznymi problemami, więc poziom frustracji i wykluczenia w takich ośrodkach jest zdecydowanie większy niż w dużych miastach. Łatwiej przedstawić im narrację, która będzie pokazywała wrogów, i dlatego to jest super elektorat do zagospodarowania”.

Wiktorowicz: „Wizerunek Końskich został popsuty przez to, co powiedział Grzegorz Schetyna”.

Panasiuk: „Końskie istnieje tylko w sensie politycznej narracji, a tak naprawdę to miejsce nigdzie. PiS nie był pierwszy, który upodobał sobie to miasto. Wcześniej Kwaśniewski był tu ze cztery razy. Swego czasu w świętokrzyskim był spory czerwony elektorat – SLD miało tu swoich baronów i bardzo mocne struktury”.

Robert Bednarczyk: „Przed wyborami co chwilę ktoś jest w Końskich. A po wynikach nic się nie dzieje. Do kolejnych wyborów cisza, spokój i nikt się tu nie pojawia”.

Kiedy przy okazji jesiennych wyborów w Końskich odbyła się konwencja PiS-u, na ulicach pojawiło się sporo protestujących. Chcieli pokazać, że nie wszyscy głosują tu na ówczesną partię rządzącą. W mieście zawisły nawet plakaty z napisem: „Końskie, tu się przegrywa wybory. Sorry”.

Ziemie jałowe

Miasto się nie skarży
Miasto gnije
Miasto nie pyta
Miasto nie szuka drogi
Teraz odpowiedz mi: Skąd jesteś?
Gdzie mieszkasz?

W listopadzie 2023 roku ukazała się płyta „Ziemie Jałowe” zespołu Zmarłym. Spazmatyczny growling wyłania się na tle blackmetalowej ściany. Idealna ścieżka dźwiękowa do wyprawy do Końskich. Na okładce zniekształcony dworcowy peron, jeszcze przed remontem – straszy jak z horroru. Całą płytę trudno odczytać inaczej niż przez pryzmat tego miasta.

Można to stosować jako metaforę naszych okolic”, opowiada wokalista grupy Andrew, który w Piekarni był kilka razy, pamięta koncert Kobonga. Spotykamy się wieczorem w parku obok Egipcjanki. „Miasto jest najlepszą metaforą człowieka. Człowiek wzrasta, buduje się – ziemie jałowe to życie, a miasto to człowiek, który na tych ziemiach egzystuje”.

Zmarłym – podobnie jak scena blackmetalowa w Polsce – największe sukcesy odnoszą poza granicami swojego matecznika. W Końskich jeszcze nie grali. „To miasto, które miało większy potencjał i został zmarnowany po latach 90. Mało kto próbuje przeciwdziałać procesom, które się tu dzieją. Takie miasto zmienia ktoś, kto ma ogromną ilość energii pozytywnej, kto nie uskutecznia niechcieizmu”, tłumaczy Andrew. „Ja poruszam się w innych obszarach rzeczywistości, kreuję swój świat, w który uciekam. Natomiast ludzie, którzy na co dzień nie mają takich możliwości, potrzebują kogoś, kto dokona zmiany”.


Iskierki nowego się pojawiają: w Radoszycach odbywa się dwudniowy festiwal Antoniów Rock Fest. W Pile na południe od Końskich na prywatnym polu ma miejsce oddolna inicjatywa Santa Bóle (tegoroczna edycja została przesunięta na rok 2025). W pobliskim Opocznie niedawno grał Vader, działa tam również stowarzyszenie Wygramy Opoczno. Do Końskich pod koniec czerwca przyjedzie natomiast Mitch & Mitch – dwójka założycieli zespołu zagra ćwierć wieku po tym, jak byli tu z zespołem Starzy Singers.

„Bardzo się cieszę, ale gdybym wracał do Końskich zagrać w Piekarni, przeżywałbym to na pewno jeszcze bardziej”, mówi Macio Moretti. Występujący w Końskich w latach 90. Michał Biela pochodzi z Piły, gdzie silna załoga hc/punk na początku lat 90. organizowała koncerty Fugazi, Nomeansno czy De Kift. „Nie myślałem, że Końskie to jakieś kuriozum. Szczerze mówiąc, naiwnie wierzyłem, że tak z czasem może wyglądać cała Polska”.

Marcin Dymiter zwraca uwagę, że kluczowa jest ciekawość muzyki. Miasta i miasteczka budziły się z letargu, następowała faza działania, która nie była anonimowa – za konkretnym miejscem stali konkretni ludzie: „Wbrew powiedzeniu, że nie ma ludzi niezastąpionych. Właśnie są tacy ludzie jak Grzegorz i ekipa, która tworzyła Piekarnię, którzy w danym miejscu i czasie dzięki umiejętnościom, energii, erudycji muzycznej i kulturze tworzą tak piękne inicjatywy”.