JAKUB KNERA: Wojna w Ukrainie, inflacja, kryzys. A ty na nowej płycie śpiewasz „przy tobie czuję się lepszy/ świat jest piękniejszy”.
GRZEGORZ NAWROCKI: To z powodu istot, z którymi przebywam: ludzi i zwierząt. Jest trochę osób na świecie, które pozwalają mi poczuć się lepszym. Bardzo inspiruję się ludźmi – nie tylko żyjącymi. To pomaga mi po prostu żyć, przetrwać, bo świat naprawdę bywa okrutny. Przebywanie z kimś szlachetnym porównałbym do przebywania w bliskości drzewa sandałowego, którego woń przechodzi na ciebie. Mamy od roku suczkę Rubi, która jest na tyle delikatna i kochana, że po raz pierwszy nie próbuję mojego zwierzaka ustawiać ani strofować. Wychodzę z nią na spacer i czuję, że przy niej świecę.
W jakim sensie czujesz się lepszy?
Czuję się lepszy, gdyż nie jestem takim fatalnym gościem, jakim myślałem, że jestem. Od dzieciństwa nie miałem o sobie zbyt dobrego mniemania. W młodości miałem wiele kompleksów. Lęk i kompleksy powodują, że stajesz się arogancki – towarzyszy ci poczucie niższości i wyższości jednocześnie. Miałem to, będąc nastolatkiem, podobnie było, gdy zaczynałem grać w zespole. Teraz jestem bardziej wyluzowany, czerpię większą satysfakcję z życia i bardziej akceptuję siebie.
Czuję się lepszy, gdy biorę gitarę do ręki – ale nie dlatego, że wspaniale gram. Dzięki niej łączę się z jakąś boską cząstką, która tkwi w każdym człowieku. To lśniący pierwiastek, który iskrzy się wewnątrz. Moja mama miała, ma coś takiego – była prostą kobietą, Kaszubką, która przyjechała do Gdańska w wieku 13 lat i skończyła szkołę pedagogiczną. Robiła wyszywanki, szydełkowała, z pasją pieliła grządki i fantazyjnie uprawiała swój kaszubski ogród. W bardzo pierwotny sposób wyrażała się przez sztukę.
Pojawia się w tytule twojej nowej płyty, „Moja mama ma depresję i siedem innych piosenek o miłości”. Skąd się tam wzięła?
Prawdopodobnie dla każdego mężczyzny matka jest najważniejszą osobą w życiu. Nawet jeśli jej nie znosi lub nigdy jej nie poznał. Czy zdaje sobie z tego sprawę czy nie. Przez wiele lat z moją mamą miałem kontakt dość sporadyczny, bardziej koncentrowała się na moim ojcu. Kiedy zmarł, zachorowała na depresję, a ja z moim bratem staliśmy się centrum jej zewnętrznego kosmosu. Brakowało mi w Polsce tekstów, które chciałbym usłyszeć. Mało kto śpiewa o chorobach, śmierci, o rodzicach, o przedmiotach codziennego użytku, które są cenną częścią czyjegoś świata. Piosenki o mamach i miłości zazwyczaj są dość idiotyczne. Wahałem się długo, czy tak nazwać album, ale wiele osób mówiło mi, że to intrygujący tytuł. Dodałem więc „siedem innych piosenek o miłości”, chociaż explicite nie ma tam piosenki o miłości damsko-męskiej – są to raczej piosenki miłością czy życzliwością podszyte.
Czujesz się lepszy, kiedy sięgasz po gitarę. Kiedy to robisz?
Po gitarę sięgam spontanicznie, lubię ją dotykać, jestem od tego uzależniony, to mnie uspokaja i koi. Brzdąkam sobie, kiedy siedzę sam przed telewizorem. W zgiełku pracujących maszyn też potrafię sobie pograć. Gdy patrzę przez okno, często wpadają mi do głowy riffy i melodie, momentalnie znajduję się w innym świecie. Gram też trochę na pianie [chodzi o piano – przyp. red.], które teleportuje mnie do innych wymiarów. Słucham głównie muzyki instrumentalnej – najczęściej etiopskiej i brazylijskiej, wtedy odpoczywam. W przestrzeni medialnej jest tyle słów i obrazów, że muzyka instrumentalna pozwala mi na większą dozę abstrakcji.
Grzegorz Nawrocki, „Moja mama ma depresję i siedem innych piosenek o miłości”Jest dla ciebie ucieczką?
Jest kontaktem z samym sobą i drugim człowiekiem. W Polsce jesteśmy oddzieleni od sfery żywego muzykowania. Śpiewanie nie jest dla nas czymś naturalnym. Nie potrafimy porządnie zaśpiewać hymnu ani „Sto lat!”. Mało kto się stara, zazwyczaj wszyscy robią sobie przy tym jaja. Pomijam fakt, że „Sto lat!” to słaby, zbyt powolny utwór jak na taką okoliczność.
Nie mamy najlepszej edukacji muzycznej.
Przez kilka lat w podstawówce chodziłem na lekcje gry na akordeonie w Sopocie do profesora Rakowskiego, potem uczyłem się grać trochę na pianinie i gitarze. Wstydziłem się grać publicznie – gdy przyjeżdżałem do cioci na Kaszuby, prosiła mnie, bym usiadł na ławeczce przed domem i zagrał coś dla tubylców – to było dla mnie straszne, byłem mieszczuchem. Nie wychowaliśmy się w kulturze, w której świętuje się w towarzystwie żywej muzyki, gdzie wszyscy grają, śpiewają i tańczą. Umiemy pić i jeść, ale ze śpiewem lub grą na jakimkolwiek instrumencie już gorzej. Towarzyszy nam wstyd i poczucie nieadekwatności, to smutne.
Może tej muzyki nie potrzebujemy?
Ale tu nie chodzi tylko o muzykę. Zgadzam się z Arturem Schopenhauerem, filozofem, o którym pisałem pracę licencjacką. Twierdził, że istnieją dwa obszary, gdzie możesz odczuć rozpad ego, autentyczną ulgę i otwarcie się na coś większego: to asceza i muzyka. Dla mnie czymś takim jest jeszcze ruch, ciało, sport, wybuch endorfin w pięknych okolicznościach przyrody – lubię biegać po lasach.
Myślę, że potrzebujemy sztuki, by żyć, nie tylko muzyki. Uprawianie, lub obcowanie ze sztuką, pozwala mi być lepszym. Nie muszę wszystkiego rozumieć. Nawet jeżeli jestem wieśniakiem, takim artystą ludycznym, to jeżeli dostrzegam piękno w dziełach Bacha czy Tomasza Manna, wiem, że istnieje we mnie pierwiastek, który łączy mnie z ich boskim geniuszem.
Skąd to zainteresowanie Schopenhauerem?
Zawsze interesowałem się filozofią, od 17 roku życia praktykuję buddyzm. Schopenhauer interesował się buddyzmem, a ja zainteresowałem się panem Arturem. W wieku 39 lat poszedłem na studia filozoficzne i na kilka lat zrezygnowałem z grania muzyki. Strasznie podoba mi się jego cierpka ironia – bezwzględność argumentacji i styl pisarski. Jest obezwładniająco dobry. Jeśli porównasz Nietzschego i Schopenhauera, to jak na dłoni widać, że ten drugi to wspaniały pisarz. „Świat jako wola i przedstawienie” jest genialne pod względem literackim. Był na tyle inteligentny, że trudno z nim jakkolwiek polemizować – ale ja próbowałem przeciwstawić się jego pesymizmowi.
No i był z Gdańska – charyzmatyczna postać epoki idealizmu niemieckiego, on jednak idealistą nie był, raczej woluntarystą, fenomenalistą. Nietuzinkowy i niepopularny za swojego życia. W Berlinie na wykłady Hegla, którego szczerze nie znosił, przychodziły tłumy studentów, a na jego garstka. Więc z frustracji napisał takie wspaniałe dzieło. Ja chyba też w jakimś sensie napisałem tę płytę z frustracji.
Grzegorz Nawrocki
Polski wokalista i gitarzysta rockowy, lider grupy Kobiety. Stworzył trójmiejską grupę Ego, która działała w latach 1993–1998 i wydała album „Światowid” (Antena Krzyku). Współpracował też z innymi polskimi muzykami (Robert Brylewski, Tymon Tymański, Olaf Deriglasoff) w różnych projektach muzycznych, występując gościnnie na ich płytach (P.O.L.O.V.I.R.U.S. – Kury, Yugoton).
Jakiej frustracji? Przecież śpiewasz „świat jest piękniejszy”.
Granie muzyki jest dla mnie wentylem bezpieczeństwa. Dzięki niej się resetuję.
Pisanie tekstów było dla mnie procesem wyzwalającym, nie kontrolowałem się specjalnie. Nagrywając piosenki, nie wiedziałem, że je wydam – pracuję od czterech lat na etacie i nie muszę robić muzyki z myślą o finansowym zysku. Obca jest mi konieczność cyklicznego wydawania płyt, więc po prostu grałem i pisałem. Staram się nie wydawać albumów, gdy nie mam nic do przekazania.
Przez ten czas wydarzyło się wiele bolesnych rzeczy, odeszło sporo osób z moich przyjaciół i rodziny. Muzyka okazała się lekarstwem – to najprostsza forma transformacji moich smutków, neuroz i bólu. Gdy siedzę w domu, tworzę w samotności. Najpierw nieświadomie i bez kalkulacji. Dostałem w prezencie mikrofon, kartę dźwiękową i natychmiast zacząłem nagrywać nowe utwory.
Pokazałem je kilku osobom i okazało się, że dość mocno na nich oddziałują. Więc interakcja jest dla mnie bardzo ważna. Później pojawia się element żywy, performatywny pod postacią grania koncertów – dzięki temu mogę się skontaktować ze światem ożywionym. Jest w tym pewien element erotyczny: piękno, radość, wspólne przeżywanie, ekscytacja.
Dlaczego nagrałeś tę płytę sam, a nie z zespołem Kobiety?
Słyszałem tę płytę w głowie i wiedziałem, że to nie są Kobiety, nie ten skład i zespół.
Mój kumpel Piotr Pawlak, producent kilku poprzednich moich albumów, powiedział, że teksty są na tyle mocne, iż powinienem je wyśpiewać tylko z towarzyszeniem gitary. Ja jednak chciałem, aby ten album miał barwy filmów Almodóvara, które poruszają dość ciężkie tematy, forma natomiast jest estetycznie piękna, kolorowa, czuła i delikatna. Oglądasz melodramat z elementami thrillera. Treść piorunuje – forma relaksuje.
W założeniu płyta miała brzmieć dość ascetycznie, ale stwierdziłem, że nie ma co przesadzać. Dlatego do współpracy zaprosiłem Tomka Ziętka, który jest świetnym pianistą i trębaczem, oraz Jacka Marciszewskiego, nietuzinkowego gitarzystę.
Mówiłeś o tym, że żenujące jest podejście Polaków do śpiewania – sam śpiewasz o „żenującym wyznaniu” na płycie i z rozczuleniem wspominasz, jak matka karmiła cię piersią.
To podobna sytuacja jak u Almodóvara, a w zasadzie bardziej u Felliniego, gdzie symbol kobiecej piersi jest wszechobecny. Felliniego oglądałem w młodości namiętnie, więc ta symbolika jest mi bardzo bliska. Oczywiście napisałem w swoim życiu kilka żenujących tekstów, nagrałem kilka żenujących utworów, nie wypieram się tego. Wstyd i zażenowanie są ważnym elementem mojej twórczości. Wyjście poza sferę własnego komfortu jest jednym z głównych powodów, dla których nagrałem ten album. Śpiewanie o depresji swojej matki, o tym, że nie jesteś zbyt męski, trochę stary i nieudaczny, jest dość ryzykowne w świecie popkultury i bezwstydnego kapitalizmu. Jednak ludzie na koncertach żywo reagują na te teksty. Więc może jest nas więcej.
Te koncerty grałeś w mieszkaniach w całej Polsce.
Nie chciałem wracać do grania koncertów tylko w klubach. Nie byłem do tego zmotywowany. Chciałem przeżyć coś innego. O koncertach granych po chatach i folwarkach marzyłem od dawna. Kiedyś chcieliśmy zrobić to z Kobietami, ale skład był zbyt duży i instrumentarium zbyt rozbuchane. W okresie lockdownu inspirował mnie bardzo świętej pamięci Jacek Szymkiewicz z Pogodno, który grał koncerty online o 6 rano w swoim domowym mikrostudiu.
Łatwo było je zorganizować?
Zajął się tym Bartek Borówka – superkolega, pozytywnie nakręcony gość, który organizuje tego typu grania pod szyldem Borówka Music. Pojechaliśmy w trasę razem z Olafem Deriglasoffem, ale najpierw spotkaliśmy się z Borówką w Łodzi, zagraliśmy koncert na 20 metrach kwadratowych, „przeszliśmy casting” i w nagrodę dostaliśmy pizzę. Przez ostatni rok zagraliśmy około trzydziestu domowych gigów.
Jak było?
To doświadczenie pomogło mi wyjść z polskiego doła, chociaż było wyczerpujące psychicznie i fizycznie. Okazało się, że w Polsce jest wielu ludzi, którzy są naturalnymi aktywistami, społecznikami – tworzą małe domy kultury, organizują koncerty albo inne wydarzenia. Autentyczna praca u podstaw, jak u Żeromskiego.
I nie przyjeżdżasz do nich na kilka godzin, ale prawie na cały dzień. Jesteś o 16, grasz o 20, biesiadujesz do nocy, rano jesz śniadanie, a oni jeszcze nie chcą cię puścić – ciasteczko, kawa, nieustanne gadanie, więc całą dobę spędzasz na wymianie energii. Prawie każdy robi nalewki – od Bieszczad po Wielkopolskę – więc pierwsze dwa wieczory są niebezpieczne, później trzeba się pilnować, musi być żelazna dyscyplina.
Potrzebujesz innej formy kontaktu i odrzucenia typowej sytuacji na scenie?
Bycie muzykiem alternatywnym i granie po polskich klubach jest rzeczywistością dosyć smutną i przewidywalną. Teatralność muzyki rockowej, muzycy miotający się w dymach i światłach, solówki, improwizowane fazy i wieczna młodość to dosyć śmieszne zajęcie na dłuższą metę. Zapragnąłem innych przeżyć. Choć oczywiście klubowe koncerty też gram.
Pracujesz na etacie, więc możesz wybierać.
To daje mi poczucie wolności artystycznej, sprawiło, że w pewnym momencie mogłem powiedzieć sobie, że nie chcę odgrywać już roli muzyka. Bo jeśli naprawdę się angażujesz w ten minicyrk, to zaczynasz w to wierzyć. Mówisz jak muzyk, chodzisz jak muzyk, ubierasz się jak muzyk. Masz zespół, jedziesz w trasę, masz promotour, występujesz na festiwalach. Tak naprawdę mało co kumasz, ale niektórzy myślą, że jesteś cool. Środowisko muzyczne raczej mnie nie inspiruje i wydaje mi się mało interesujące. Już nie mówię o tym, co dzieje się teraz, o igrzyskach i celebrytach, o świetnych piosenkarkach i ślicznych piosenkarzach, i śpiewających kucharzach – nazywam to porno realem. To świat, którego nie rozumiem i – jak powiedziałby Wałęsa – nie chcem go rozumieć, szkoda mi na to czasu i paliwa, estetycznie jest dla mnie przykry.
Długo tą drogą z Kobietami szedłeś. Kiedy postanowiłeś się zdystansować od bycia w branży muzycznej?
W wieku 50 lat stwierdziłem, że nie rozumiem podstawowych faktów, że bycie liderem zespołu to coś zupełnie innego niż bycie kierownikiem artystycznym. Zrozumiałem, że cały czas trzeba cisnąć, być obecnym, odpowiadać na propozycje, starać się, promować markę. Gdybym wiedział to wcześniej, zająłbym się tym w inny sposób albo dałbym sobie spokój. To jest w pakiecie bycia szefem kapeli alternatywnej: musisz być kierowcą, managerem, sprzedawcą, showmanem, technicznym i dźwiękowcem. Musisz rozumieć biznes i mieć na to ciśnienie. Poza tym nie chciałem iść na pewne układy, robić pewnych rzeczy, gdzieś występować, czegoś odgrywać.
Polskie zespoły marzą o utrzymywaniu się z muzyki, a najczęściej kończy się to rozczarowaniem, bo mało kto jest w stanie wszystko postawić na jedną kartę.
Musisz mieć do tego odpowiednią motywację, ogromną chęć, pokorę i wytrwałość. Taki zestaw cnót jest ze wszech miar pożądany, aby uprawiać tego rodzaju działalność gospodarczą. Albo trzeba znaleźć kogoś, kto byłby takimi właściwościami szczodrze obdarzony, a w Polsce jest bardzo mało managerów z prawdziwego zdarzenia. Większość rzeczy trzeba robić samemu. Więc jeżeli posiadasz taką wiedzę i rozumiesz swoją sytuację, to nie ma problemu.
Niektórzy nie zdecydowali się na inną pracę i chcą żyć tylko z muzyki, ale często towarzyszy im żal do świata, który ich nie docenił, mówią: „Nie lubią mnie i nie kochają, a przecież moja muzyka jest wspaniała” albo „W Anglii to już byś był...!”. Takie myślenie to najgorsza trucizna. Ja w pewnym momencie zrozumiałem, że nagranie płyty, przed którą wszyscy przyklękną, to mrzonka. A nawet jeśli – to nie koniec roboty.
Porzuciłeś marzenie o sukcesie?
Sukces to wynik ciężkiej pracy i szczęścia – miałem kilka razy szczęście, ale nie miałem na tyle oleju w głowie, żeby to pociągnąć dalej. Byłem w dość dobrym momencie kariery i tego nie wykorzystałem – ale to chyba dobrze, bo obecnie czuję się świetnie. Nigdy nie byłem tak dobrze zintegrowany ze swoim życiem.
Gdybym nie dotarł do tego punktu, nie patrzyłbym na to teraz w taki sposób. Najpierw przychodzi rozczarowanie, potem możesz realnie spojrzeć na rzeczywistość. Jeśli jesteś uważny, zobaczysz, że za sytuację, w której teraz się znajdujesz, nie odpowiada świat, to nie jego wina. To splot wielu warunków, okoliczności zewnętrznych i twoich wewnętrznych predyspozycji.
Co spowodowało, że „odpuściłeś”?
Po wydaniu trzeciej płyty Kobiet pracowałem jako DJ i sprzątałem. To pierwsze było dosyć wyniszczające, ale zarabiałem dużo kasy i łatwo mi to przychodziło. Sprzątałem knajpę przez kilka lat, uwielbiałem to. Jestem znerwicowanym gościem, zawsze miałem problemy z koncentracją, codzienne poranne sprzątanie czyściło mi umysł. Proste, porządkujące rzeczywistość zajęcia sprawiają, że jestem w stanie funkcjonować.
A nie odwracasz kota ogonem: nie udało się i dorabiasz do tego ideologię?
Też o tym trochę myślałem: czy nie oszukuję samego siebie. Za Kobiety czułem się odpowiedzialny, więc mogłem więcej zrobić, więcej z siebie dać, bardziej się postarać, doprowadzić do sytuacji, w której moglibyśmy być bardziej znani i kochani, lepiej opłacani. Lecz ja nie miałem umiejętności, wiedzy i może chęci na wykonywanie ruchów w tę stronę, a nie spotkałem nikogo odpowiedniego na stanowisko menago. Zresztą, kto by chciał ze mną wówczas pracować? Byłem trudnym partnerem.
Pandemia i wojna w Ukrainie doprowadziły do weryfikacji – dokopałem się do innych rzeczy niż wcześniej. To źródło teraz jest mi bliższe, wciąż chce mi się nagrywać i koncertować.
No i ten sukces można rozumieć różnie – „Podarte sukienki”, ostatnia płyta Kobiet z 2015 roku, jest waszą najlepszą.
Od „Podartych sukienek” zaczęła się ta moja nowa przygoda. Nagrywaliśmy ją z Patem Stawińskim w jego domu we Wrzeszczu, w którym mieszkał od dzieciństwa. Nie myśleliśmy, czy będzie się to komuś podobało czy nie. Zwodził nas duży wydawca, który w końcu się na nas wypiął, a potem mieliśmy bardzo dobre recenzje. Tylko na nic się to nie przełożyło, a jednocześnie nie chciałem popaść w nastoletnią melancholię, pełną żalu i pełen pretensji. Bo jak nie jesteś już młodzieńcem, to wygląda to dość słabo: rozżalony starszy pan, który się miota i mamrocze, jak bardzo jest źle, że nikt nie rozumie jego wspaniałości. Poczułem, że nie ma sensu się napinać.
Może to efekt trójmiejskiego rozmemłania i dystansowania się od branży?
Kiedy jeżdżę po Polsce, wiele osób mówi mi, że chciałoby mieszkać w Trójmieście, albo przynajmniej często tu bywać. Jestem lokalnym patriotą, dla mnie to ewidentnie najlepsza polska metropolia. Mam tu przyjaciół, ludzi mi bliskich, to wspaniały kapitał. Muzycy z Trójmiasta nigdy nie mieli zbyt wielkiego ciśnienia na sukces komercyjny, współpracowali ze sobą i wspierali się. Do dziś uważam, że wczesna trójmiejska scena alternatywna była najoryginalniejsza w Polsce: Bóm Wakacje w Rzymie, Pancerne Rowery, Oczi Cziorne czy wczesna Apteka – to były wyjątkowe kapele, nikt wcześniej w Polsce tak nie grał. Wychowałem się na tej muzyce, pierwszym zespołem, który spowodował, że ośmieliłem się sięgnąć po gitarę, był Deadlock. Kochałem ich na zabój. Pamiętajmy też o trójmiejskiej faunie i florze, która wpływa na naszą psyche.
Tutaj „świat jest zbyt okrutny, by traktować go poważnie”, jak śpiewasz na nowej płycie?
Trójmiejscy autochtoni obdarzeni są specyficznym rodzajem ironicznego poczucia humoru. To pozwala nam lepiej funkcjonować w tym pojebanym świecie. Żyję wśród ludzi, którzy lubią sobie docinać, są błyskotliwie złośliwi, nie obrażają się specjalnie, poza tym często drą łacha sami z siebie. Uważam to za cnotę, dzięki temu mamy większy dystans do świata i do siebie samych, jesteśmy bardziej odporni na cały bajzel życiowy.
Dlatego szukasz dobrych ludzi? Na przekór temu, jak jest na świecie?
Wiem, że to pachnie utopią. Wolę ją jednak od twardego realu. Inspiracją do „Dobrych ludzi” była historia Jeszui i Piłata z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, dialog między oprawcą a ofiarą, o tym, czy człowiek z natury jest dobry czy zły. Chciałbym wierzyć, że jest dobry i ma wybór, że nie jest tylko zdeterminowanym robotem mięsnym. Sami stwarzamy sobie sensy – tak postrzegam swoją egzystencję. Wierzę w przyczynę i skutek. Jeżeli będę o tym śpiewał, stwarzał dobre środowisko, starał się współpracować z ludźmi, zamiast z nimi rywalizować, to może nastąpią jakieś pozytywne mikrozmiany.