Wspólnota to technologia
La Bolina, 2022, Hiszpania, fot. Jacek Winckiewicz

20 minut czytania

/ Ziemia

Wspólnota to technologia

Krzysztof Marciniak

Dążenie do wspólnoty często zaczyna się od rodzinnej zadry. Od chęci odczarowania czegoś, zrobienia lepiej, zrobienia dobrze albo przynajmniej zrobienia po swojemu – o kolektywnym uprawianiu ziemi

Jeszcze 5 minut czytania

Pożegnać się z miastem, spakować manatki i wyprowadzić na wieś. Kto w ostatnich latach nie rozmyślał nad tego typu scenariuszem, niech pierwszy rzuci grudą ziemi. Jeśli było to coś więcej niż eskapistyczny kaprys, pewnie towarzyszyło temu pytanie, jak to zrobić etycznie: nie gentryfikować, nie kolonizować kulturowo, nie dokładać się do destrukcji ekosystemu, nie przelewać hektolitrów benzyny na codzienne jeżdżenie do pracy do miasta. W odpowiedzi riserczuje się tematy takie jak suwerenność żywnościowa, ekologiczne budownictwo, agroekologia, permakultura… Obiera się jakiś wyraźny kierunek – dla mnie to rolnictwo ekologiczne. Trwa podglądanie, zbieranie doświadczeń, zdobywanie umiejętności, zarysowuje się coraz bardziej konkretny plan.

To właśnie na tym etapie zaczęło poważnie uwierać mnie pytanie: „z kim” miałbym taki projekt realizować. Pytanie, które z czasem urosło do rangi problemu, a brak dobrej odpowiedzi przerodził się w lęk przed osamotnieniem. Możliwe, że mniej lub bardziej świadomie przepodróżowałem kilka lat po gospodarstwach ekologicznych w Argentynie, Urugwaju i Polsce właśnie w poszukiwaniu pasującego do mnie rozwiązania. Nie sądzę, żeby w otaczającej nas rzeczywistości można było obiektywnie uchronić się przed tego typu lękiem. Mogę jednak tylko opowiedzieć o wielogłosie, który towarzyszył moim poszukiwaniom.

*

„Nie chcę już nigdy uprawiać ziemi, która należy do kogoś innego” – mówi mi rolniczka, która angażowała się w projekt zainicjowany i chaotycznie zarządzany przez charyzmatycznego lidera, któremu przysługiwało prawo do jednoosobowego podejmowania decyzji.

„My w Europie mamy zbyt radykalny ideał wspólnoty, zbyt szybko, zbyt skrajnie staramy się dekonstruować nasz indywidualizm” – stwierdza w wywiadzie badaczka ruchów nowowiejskich, porównując zachodnie próby w tym zakresie do wspólnotowych tradycji Ameryki Łacińskiej.

„Jednym z pytań, na które warto sobie odpowiedzieć przy planowaniu wspólnoty, jest to, gdzie usytuuje się ona na osi między wysokim a niskim użyciem technologii” – radzi facylitatorka procesów wspólnotowych, a potem wywiązuje się między nami długa dyskusja o tym, według jakich kryteriów mamy oceniać, co jest mniej, a co bardziej zaawansowanym rozwiązaniem.

„Wiesz, jakie są najtrudniejsze zwierzęta w gospodarstwie? – pyta mnie doświadczony argentyński rolnik ekologiczny. – Najtrudniejsi są ludzie. Jak z ludźmi jest wszystko w porządku, mają to, czego im trzeba, wszystko inne się poukłada. Gdy ludzie są nieszczęśliwi, taka ziemia nic nie urodzi”.

W trzech odcinkach dwutygodnikowego podkastu „Delfin w malinach” Krzysztof Marciniak i jego rozmówczynie i rozmówcy opowiadają o swoich doświadczeniach nowowiejskich.

odcinku 20 posłuchacie rozmów z ekologicznymi rolniczkami, edukatorkami i rzemieślniczkami z Gór Izerskich – socjolożką Kają Kietlińską, edukatorem i cieślą Przemysławem Hatłasem, psycholożką Martą Łukowską i rolniczkami Renatą Korn i Agnieszką Maliną Pszonak.

odcinku 21 naukowczynie Agata Hummel z Uniwersytetu Warszawskiego i Aleksandra Jaszczyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego dzielą się wnioskami ze swoich badań i opowiadają o inspirujących je gospodarstwach w Katalonii i w Szwecji. Posłuchacie także Kaliny Jaglarza, który w gospodarstwie w Beskidzie Wyspowym czyta własne wiersze i tłumaczy, dlaczego nie czuje się do końca komfortowo z koncepcją rolniczego kolektywu.

odcinku 22 posłuchacie rozmów z zespołami dwóch aktywnych kolektywów, które wspólnie opiekują się ziemią: La Bolina z Andaluzji i Osadą – Centrum Regeneratywnego Życia z Pomorza.

Nagrania zostały przeprowadzone za pomocą nausznych mikrofonów binauralnych, które tworzą bardziej realistyczną i przestrzenną iluzję dźwięku – polecamy posłuchać w słuchawkach.

Ten ostatni głos pozwolił mi zrozumieć, czemu w swoich poszukiwaniach tak wiele uwagi poświęcałem zawsze ludzkiej stronie uprawy ziemi. Pozostałe trzy głosy, które powyżej cytuję, pomogły ukierunkować myślenie. Jeśli jakimś niedorzecznym zbiegiem okoliczności też myślicie o wspólnotowości na wsi i (ekologiczna) produkcja żywności (też) jest dla was najbardziej polityczną z możliwych aktywności – wiecie, że oba razem i każdy z osobna są to tematy, które wymykają się reportażom i naukowym analizom. Spróbowałem ubrać temat w podkastbyć może mignął on wam tego lata na stronie „Dwutygodnika”. Opowieść o wspólnotowości na wsi, jedyna, jaką znam, snuje się nieskończonym łańcuchem prywatnych rozmów, niewerbalnych komunikatów, drobnych gestów, spojrzeń. To też realna podróż od miejsca do miejsca, od ogrodu do ogrodu, od stołu do stołu, kalejdoskop twarzy, przytuleń, zbiorowych emocji i zbiorowej mowy ciała. To intymny, piękny i nieraz bolesny temat – to jak rozmawiać o rodzinie.

 

Zresztą często dążenie do wspólnoty zaczyna się od rodzinnej zadry. Od chęci odczarowania czegoś, zrobienia lepiej, zrobienia dobrze albo przynajmniej zrobienia po swojemu. Wiedzieliście, że w polskiej konstytucji jest zapis, że „podstawą ustroju rolnego państwa jest gospodarstwo rodzinne”? (art. 23). Nie tylko rolnik szuka żony czy męża, ale nawet młode rolniczki, które weszły w świat agroekologii prosto z kobiecych protestów ulicznych, śmieją się, że na początku myślały: „Własne gospodarstwo? Przecież najpierw muszę sobie znaleźć życiowego partnera!”. Sęk w tym, że w gospodarstwie można już dostać zawrotów głowy od problemów czysto rolniczej natury. Dodanie do tego ewentualnych problemów rodzinnych to w wielu przypadkach recepta na doskonale toksyczną mieszankę. I to się bezpośrednio przekłada na zdrowie roślin, dobrostan zwierząt, żyzność gleby, jakość wytwarzanej żywności itd. To nie żadna magia, tylko powszednie domino przemęczenia, niedopatrzeń, niedorozumień, zaniechań, prowizorki. Pracując w takim miejscu, można to sobie z dystansu analizować, ale gospodarze zdają się być jak w transie. Nawet nie dostrzegają, że wszystko po kolei dosłownie wali im się na głowy. Polskie prawodawstwo wybrnęło z tego karkołomnym piruetem. „Gospodarstwo rodzinne” to gospodarstwo rolne prowadzone przez „rolnika indywidualnego” – precyzuje ustawa (Dz.U. 2003 nr 64 poz. 592, art. 5,1). Tak jakby indywidualizm był nowoczesnym rozwinięciem tradycyjnego „rodzinnego” modelu rolnictwa, a nie przejawem jego rozpadu. Fakt, oba te modele łączy jeden wspólny mankament, którym są wielowymiarowe nierówności między osobami pracującymi w gospodarstwie, będące wynikiem hierarchicznej, patriarchalnej struktury.

Mój (może nasz?) przypadek jest jeszcze bardziej zawiły. Moja rodzina trzy pokolenia temu przeniosła się ze wsi do miasta. Transmisja wzorców i obyczajów urwała się, a obrazek wsi, jaki wyniosłem z domu, jest naiwną, za to przeładowaną emocjami, projekcją przedwojennych dziecięcych wspomnień moich babć. Może trochę łatwiej przyszło mi nauczyć się ogrodnictwa, bo od małego lubiłem grzebać z nimi w ziemi na działce, może łatwiej było się nauczyć obchodzenia z bydłem, skoro byłem przeświadczony, że mam to we krwi. Ale stosunkowo późno zdałem sobie sprawę, że brakuje mi podstawowych intuicji w odniesieniu do tej „najtrudniejszej”, ludzkiej strony prowadzenia gospodarstwa. W tej dziedzinie osoby „powracające” na wieś (back-to-the-landers), nowowiejscy osadnicy (neorurals), neoruralsi czy „nowochłopi” (jak nazywa ich etnolożka Agata Hummel) zaczynają zupełnie od zera. Możesz poznawać dużo miejsc, wczuwać się, obserwować, pytać, uzyskiwać niezręczne odpowiedzi. Możesz czytać, podróżować za granicę i uczestniczyć w warsztatach – i o tym wszystkim rozmawiać. Ale łatwo przy tym odlecieć w idealizm, wkopać się niechcący w samotność, ulec lękom, postawić wszystko na jedną kartę, zgorzknieć lub się pokracznie zradykalizować.

To stwierdzenie o ludziach jako najtrudniejszych zwierzętach w gospodarstwie, które padło w rozmowie z argentyńskim rolnikiem, uświadomiło mi, że lepię swój pogląd na ten temat ze strzępków zaobserwowanych praktyk, własnych emocji, podpatrzonych technik, zasłyszanych koncepcji czy wyczytanych wyidealizowanych modeli. W uporządkowaniu tego przydatne okazało się pojęcie wspólnoty intencjonalnej – grupy osób, które żyją razem i które łączy wspólny cel. Zaczęło się przegadywanie całych dni z ludźmi, których dręczy mniej lub bardziej to samo, wymienialiśmy strzępki za strzępki. Mam wrażenie, że w języku polskim obieg idei wspólnotowości – budowania kolektywów, współdzielenia, -pracy, -odpowiedzialności, -zamieszkiwania – odbywa się przede wszystkim w formie mówionej. Mamy za mało (a zbyt wiele sprzecznych) doświadczeń, za bardzo to kipi i jednocześnie ociera się o tabu przez skojarzenia z poprzednim ustrojem. Wreszcie sięgnąłem po mikrofony i zacząłem nagrywać te sprzeczne opowieści, narracje, własne pytania. Ale o czym my mówimy – czy w Polsce w ogóle są intencjonalne wspólnoty rolnicze?

Były i będą. Niewykluczone, że będziemy ich po prostu potrzebować. Słyszeliście na pewno, że ceny nawozów sztucznych wzrosły w ostatnich latach o kilkaset procent. Ich produkcja pochłania horrendalne ilości gazu. A nawozy to tylko czubek góry lodowej, która topiąc się, winduje ceny towarów na półkach sklepowych (i może doprowadzić do klęsk głodu w uzależnionych od importu żywności krajach rozwijających się). Konwencjonalny agrobiznes czekają chude lata, już teraz wszyscy aktorzy starają się ciąć koszty, szukać alternatywnych, bardziej oszczędnych rozwiązań. W tej sytuacji rolnictwo ekologiczne to nie jest fajny trend dla bogatych konsumentów ani mrzonki idealistów – to technologia. Technologia uprawy ziemi bez przemysłowych dopalaczy, za to wymagająca wytężonej pracy fizycznej i umysłowej. Ekologiczny ogród, pole, obora, sad potrzebują zarówno wielu rąk, jak wielu mózgów, żeby to wszystko obrobić i ogarnąć. To współpraca, której nie da się zakontraktować przy pomocy konwencjonalnych kapitalistycznych narzędzi. Wysiłek, którego nie podejmuje się na ziemi należącej do kogoś innego, a nieomal nie sposób unieść go w pojedynkę. I tu jednym z możliwych rozwiązań jest niewątpliwie wspólnotowy model uprawy ziemi, agroekologiczne kolektywy, stowarzyszenia, spółdzielnie, wspólnoty, komuny, ekowioski. W porównaniu z modelem rodzinnym to formuły odmienne nie tylko pod względem organizacyjnym czy finansowym, ale też – w sposób nieunikniony – na poziomie stylów życia. Być może dlatego osobom migrującym z miasta na wieś łatwiej jest rozważać taki kierunek niż osobom wychowanym w tradycji gospodarstw rodzinnych? Neoruralsi czy nowochłopi i tak wywracają swoje życia do góry nogami, postawienie na wspólnotowość w uprawie ziemi to po prostu wybór jednej z możliwych ścieżek.

 

Muszę przy tym zastrzec, że ciekawi mnie wspólnotowość jako (alternatywny) ustrój (alternatywnego) gospodarstwa rolnego. Nie mam nic mądrego do powiedzenia na temat malowniczo położonych ośrodków jogi, ekskluzywnych miejsc wyciszenia i odnowy duchowej, które szczycą się miłością do Ziemi, ekologiczną łąką i spiralą ziołową obok parkingu, a którym daleko do suwerenności żywnościowej. Z drugiej strony nie jestem ślepo zorientowany na rolnictwo i daleko mi do zimnego traktowania wspólnotowości w kategoriach narzędzia. Zatem tytuł tego tekstu wyraża mnie tylko o tyle, o ile jest jedną z wielu odpowiedzi na pytanie, które zadawałem przez ostatnich kilka miesięcy w podkaście rolniczkom, badaczkom, poetom i rzemieślnikom. Na zakończenie wielu z tych rozmów pytałem o pierwsze skojarzenie ze słowem „wspólnota”. W odpowiedzi słyszałem: wielowymiarowość, dobro, współpraca, zaufanie, relacje, bliskość, współodpowiedzialność, sposób organizowania się, problemy, stado, komitywa ludzko-zwierzęca, ekosystem, grzybnia. Ja dziś odpowiedziałbym: technologia.

Przy czym przywołany na początku wątek usytuowania danej wspólnoty na osi od wysokiego do niskiego poziomu użycia technologii w kontekście uprawy ziemi może prowadzić do nieporozumień. Mówiąc w ogromnym uproszczeniu: w rolnictwie można wskazać dwa bieguny, czy też dwie ścieżki rozwoju (technologicznego), których dyskursy wzajemnie się wykluczają. Herbicydy, chemiczne środki do zabijania niechcianych roślin zwanych chwastami, które dla rolniczki konwencjonalnej będą przełomowym XX-wiecznym osiągnięciem technologicznym (pryskasz zamiast pielić), dla współczesnej rolniczki ekologicznej będą synonimem prymitywizmu i zacofania. Rolnik ekologiczny widzi w krowie producentkę luksusowych nawozów, podczas gdy rolnik konwencjonalny może mieć pracę z obornikiem za niepotrzebne grzebanie się w gównie. Na marginesie zaznaczmy, że jest to podział szkodliwy dla obu stron – przerysowując: najbardziej bezwzględna rolnicza kapitalistka zyska na zamknięciu obiegu materii organicznej w swoim gospodarstwie, a nowochłop idealista orzący pole parą szczęśliwych wołów oszczędzi wysiłku zwierzętom i ludziom, jeśli przechwyci narzędzia rolnictwa precyzyjnego i poprowadzi pług zgodnie ze wskazaniami tabletu z GPS-em. Wspólnoty intencjonalne kojarzą nam się w Europie z aktywizmem, utopijnością, wyrzeczeniami czy z radykalnym odrzuceniem indywidualizmu – i zgoda, to wszystko są kwestie, wobec których każda wspólnota musi umieć się określić. Zarazem wspólnota może (i powinna moim zdaniem) nie być wyłącznie sama dla siebie, ale być jednocześnie „środkiem do”. Załóżmy, że może być szalenie zaawansowanym „technologicznie” narzędziem pozwalającym rozwiązać niektóre spośród problemów tradycyjnie rozumianego rolnictwa rodzinnego.

O samym procesie tworzenia wspólnot intencjonalnych i kolektywów najlepiej opowiadają osoby, które przeszły go w ostatnim czasie. W 22 odcinku „Delfina” możecie posłuchać, co mają na ten temat do powiedzenia członkowie i członkinie rolniczej gałęzi andaluzyjskiego kolektywu La Bolina oraz grupy pionierskiej pomorskiej Osady – Centrum Regeneratywnego Życia. Pod tym kątem trzeba posłuchać też Marty Łukowskiej, która na koniec 20 odcinka podkastu opowiada o swoich odczuciach po zakończeniu głośnych projektów Osady Twórców oraz Lata Twórców rozwijanych w latach 2017 i 2018 we wsi Marcinów w województwie łódzkim przez Fundację Cohabitat. Podsumowując te oraz wiele innych rozmów, pokusiłbym się tylko o parę zdroworozsądkowych tez: że przynajmniej rdzeń (core team) takiej grupy powinien zawiązać się, sprawdzić i zintegrować przed założeniem gospodarstwa, nie na odwrót; że konieczna jest od początku przejrzysta płaska struktura organizacyjna i sprawiedliwy system wspólnego podejmowania decyzji; oraz że struktura własności ziemi nie może sztucznie faworyzować głosu żadnej spośród osób zaangażowanych w projekt (ani nakładać na nią niewspółmiernie dużej odpowiedzialności). To zaledwie ułamek problemów, z jakimi mierzyć się muszą gospodarstwa prowadzone przez wspólnoty intencjonalne – a co można zyskać w zamian?

 

Gdy mówię o wspólnocie jako o technologii, zrównuję w pewnym sensie ludzi z pozostałymi istotami pracującymi w gospodarstwie. Może nawet upominam się o ich zwierzęcą godność (bo przyznanie ekologicznego certyfikatu wymaga zapewnienia zwierzętom określonych warunków bytowych, ale nikogo nie obchodzi, jak żyją rodziny pracowników zatrudnionych w gospodarstwie). Ludzie są na wsi jak drożdże, bez których udziału nie urośnie chleb ani moszcz nie przefermentuje się w wino. Pracą fizyczną i intelektualną kształtują oni i regulują podstawowe funkcje życiowe organizmu gospodarstwa. Wyobraźmy sobie takie trzy złożone organizmy, w których ośrodek decyzyjny stanowi: jedna osoba, para osób, oraz taki, w którym decyzje podejmuje siedem osób posługujących się zaawansowaną kombinacją konsensusu, socjo- i merytokracji. Im więcej osób, tym wykładniczo wzrasta ustrojowa złożoność, ryzyko sporów i konfliktu interesów. Z drugiej strony synergia wielu umysłów, szczególnie w ekologicznej uprawie ziemi, pozwala obserwować i wspomagać nieporównanie więcej spośród procesów zachodzących w gospodarstwie. Jednak z perspektywy samego organizmu kluczowe zdaje się jego zdrowie i trwałość. I pod tym względem poprawnie funkcjonujący kolektyw ma ogromną przewagę nad myśleniem rodzinnym i indywidualnym. Grupa może niwelować efekt oddziałujących na gospodarstwo osobistych trudności, z którymi mierzą się poszczególni jej członkowie. W modelu indywidualnym każdy problem osoby decyzyjnej promieniuje na całość. Gospodarstwo miewa więc epizody depresyjne, mierzy się z wypaleniem zawodowym, nałogami, przemęczeniem, nadmiernym stresem, wychowuje dzieci, dojrzewa, rozwija się i nieuchronnie starzeje razem z gospodynią/gospodarzem. Natomiast w przypadku gospodarastwa prowadzonego przez parę wszelkie problemy w związku odciskają piętno na organizmie gospodarstwa, a rozstania są dla gospodarstw groźne jak zawały serca. To w największym skrócie, jeśli chodzi o same „głowy” do myślenia.

Przypadek „rąk” do pracy jest jeszcze ciekawszy. Poznałem dużo więcej gospodarstw rodzinnych, w których mierzono się z problemem pracoholizmu niż takich, w których próbowano choć prowizorycznie policzyć nakład pracy. Zasuwa się całymi dniami, i tyle. Spróbujmy jednak porównać pod tym względem tradycyjne gospodarstwo prowadzone przez parę gospodarzy z 7-osobowym nowowiejskim kolektywem, którego członkinie połowę czasu pracują na roli, a drugą połowię poświęcają swoich wcześniejszym, „miejskim” zawodom. Powiedzmy, że para gospodarzy zasuwa całymi dniami i zatrudnia do pomocy pracownika od poniedziałku do piątku. Kolektyw ma elastyczny grafik, ale pracuje z ziemią po pięć godzin dziennie, pięć dni w tygodniu. Rodzina i kolektyw dysponują więc taką samą siłą roboczą potrzebną do prowadzenia zbliżonych rozmiarów gospodarstw. I na tym podobieństwa się kończą. Między pracownikiem i rodziną jest przepaść, jeśli chodzi o udział w zyskach – niekoniecznie na niekorzyść pracownika. Agata Hummel w „Szkicu o antropologii aktywistycznej” podaje przykład pary katalońskich warzywników, których dochód chwilami starczał tylko na płace dla dwojga pracowników najemnych. Załóżmy nawet, że tradycyjni rolnicy nadrabiają przemęczenie doświadczeniem i wyższymi kompetencjami, mimo to rodzina często pracuje na 100% swoich możliwości, podczas gdy kolektyw w razie nagłej potrzeby może we własnym zakresie podwoić swoją siłę roboczą. Nieporównywalne jest też ryzyko wypalenia zawodowego. Pomijając fakt, że kolektyw może sobie pozwolić na dwudniowy weekend, tworzące go osoby mogą zrobić sobie urlop, urodzić dziecko czy wyruszyć w dłuższą podróż i nie będzie to katastrofą dla funkcjonowania gospodarstwa. Mogą odchodzić lub przyłączać nowe osoby. Wolno im nawet odnieść poważną kontuzję lub zachorować.

Te wszystkie argumenty i wyliczenia brzmią niezgrabnie i ciężko, nie da się w nich zawrzeć wyjątkowej atmosfery, jaka wytwarza się chwilami w gronie osób wspólnie uprawiających ziemię i opiekujących się swoim miejscem na Ziemi. Można stwierdzić, że to poczucie wspólnoty nadaje sens wszystkim wysiłkom podejmowanym przez tworzących ją ludzi – jednak dla mnie to zbyt subiektywne. Równie dobrze te emocje mogą wypływać z porozumienia dusz, co z poczucia porządnie wypielonej cebuli. Tak czy siak, jeśli chcemy mieć cebulę, której uprawa nie zniszczy gleby, nie zanieczyści wody i nie zabije bioróżnorodności, być może wspólnota jest jednym ze sposobów na zorganizowanie gospodarstwa tak, by eksploatacji środowiska nie zastępować bezwzględną eksploatacją samych siebie. Być może tak rozumiana wspólnota intencjonalna jest również niezwykle skomplikowaną technologią, z którą warto eksperymentować, warto ją badać i rozwijać. A może w kółko szukam uzasadnień, żeby wreszcie wyprowadzić się z miasta i zrobić coś wspólnie z grupą podobnych nowowiejskich uciekinierów – wolny od wpajanego mi całe życie przekonania, że tego typu przedsięwzięcia zawsze pięknie się zaczynają i zawsze paskudnie kończą.

Tekst i podkasty powstały we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.

logo

ccTekst i podkasty na licencji Uznanie autorstwa. Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe (CC BY-SA 4.0).