W zasadzie nie jest to niespodzianka. Alejandro González Iñárritu zawsze miał ego wielkości słonia, więc można się było spodziewać, że w końcu zrobi film o sobie – swoje „8 i pół”. I że pomnoży tę liczbę co najmniej przez dwa. „Bardo, fałszywa kronika garści prawdy” trwa prawie trzy godziny i opowiada historię mężczyzny w kryzysie. Silverio jest dokumentalistą, kiedyś był dziennikarzem, ale znudziło go chodzenie na pasku wydawców, więc poszedł na swoje. Ale tu też się nudzi, dokumentalna forma przestała mu wystarczać, postanowił poszerzyć ją o własne sny i refleksje, teraz myśli o sobie, że jest artystą. Kolejnym.
Naprawdę nie mam nic przeciwko facetom, ale ileż można słuchać opowieści o tych biedakach, którzy męczą się w swoim wspaniałym życiu: w pięknych ogrodach, ciepłych basenach, cichych limuzynach, przyjęciach na pół tysiąca osób, przy szklaneczce mezcalu. Przypomniał mi się Jep z „Wielkiego piękna” Paola Sorrentina – ten też był należącym do elity dziennikarzem, też przeżywał męki egzystencjalne. Sorrentino umiał jednak upuścić z tego balonika powietrze, Jep nikomu się nie narzuca, nie chce zbawiać świata, wie, że przegrał, nosi drogie garnitury, ale jest już cieniem, który przemyka po pałacach arystokratów. Tymczasem Silverio u Iñárritu to prawie mesjasz. Prezydent USA chce mu udzielić godzinnego wywiadu w Gabinecie Owalnym, ludzie kłaniają mu się na ulicach, dostaje zaproszenie do największego talk-show w Meksyku, o jego filmach się mówi, mają one siłę zmieniania świata, modelki niczego nie pragną bardziej niż zrobić sobie z nim zdjęcie, niedługo ma odebrać prestiżową amerykańską nagrodę dziennikarską, co jest okazją do triumfalnego pochodu przez rodzimy kraj, który opuścił dwadzieścia lat temu. Trochę tu Iñárritu poszalał – gdzie on spotkał takich dokumentalistów? Chyba tworząc tę postać, myślał po prostu o sobie. Grający Silverio Daniel Giménez Cacho jest nawet trochę tu podobny do pana reżysera.
No dobrze, ale początek jest niezły. Najpierw widzimy wydłużony cień, który idzie przez pustynię i co jakiś czas podrywa się z ziemi, szybuje przez chwilę, a potem znowu opada. W następnej scenie Silverio jest na sali porodowej. Jego żona właśnie urodziła dziecko, lekarze informują rodziców, że dziecko jednak nie chce wychodzić na świat, bo ten jest zbyt popieprzony, po czym po prostu wkładają je z powrotem do łona. Dziecko zaczyna nowe życie, czasami tylko wysuwa główkę na zewnątrz, najczęściej wtedy, gdy mamusia i tatuś zamierzają się kochać. W takich sytuacjach trzeba przerwać stosunek, delikatnie wsunąć główkę tam, skąd wychynęła. Iñárritu na nieszczęście pewnie nigdy nie oglądał „I kto to mówi”, dlatego też zamiast narracji z perspektywy nowo narodzonego dziecka mamy w „Bardo” dorosłego faceta, który czasami mówi, nie otwierając ust. Meksykański twórca nie wchodzi w dialog z amerykańską komedią z Travoltą i Alley. On w swojej twórczości odnosi się do Tarkowskiego i Dreyera. To stąd piasek na podłodze w mieszkaniu bohatera, białe obrusy lewitujące nad jego kuchennym stołem. I tak to gruby żart szybko umiera, a zastępuje go tragedia – okazuje się, że Silverio wraz z żoną stracili syna dzień po tym, jak się urodził, teraz nie mogą otrząsnąć się z traumy, której objawem są te dziwne majaki. I znowu – starczyłoby na cały film, a to tylko jeden z wielu wątków i tematów, jakie podejmuje „Bardo”. Kolejne to: walka o niepodległość duchową w późnym kapitalizmie; miłosno-nienawistna relacja z Meksykiem; miłosno-nienawistna relacja ze Stanami Zjednoczonymi; egoizm artysty, który nie za bardzo miał czas dla swoich dzieci; alienacja elit rozprawiających namiętnie o społecznym wykluczeniu.
Jesteśmy w bardo, przedsionku zaświatów, kamera Dariusa Khondjiego porusza się jak ten kelner, który idzie z tacą po pokładzie statku targanego przez fale. Wygina się w prawo, wygina się w lewo, ugina się i prostuje, ciągle próbuje zachować płynność ruchu. Oczy nie mają czasu odpocząć od tych niekończących się jazd i delikatnych deformacji w obrębie kadru. Jest w tym jakaś kuglarska biegłość, czasami nawet urok, szczególnie gdy Iñárritu trafi ze skrótem wizualnym, metaforą (inna sprawa, że zazwyczaj nie trafia).
„Bardo, fałszywa kronika garści prawdy”, reż. Alejandro González Iñárritu. Meksyk 2022, na Netflixie od grudnia 2022Jedna z początkowych sekwencji, która rozgrywa się w pałacu, gdzie przyjmuje gości amerykański ambasador, zamienia się nagle w rekonstrukcję historyczną masakry zgotowanej meksykańskim żołnierzom przez Amerykanów. Rozegrana przy dźwiękach orkiestry dętej ma w sobie coś z Dyla Sowizdrzała. Później niestety wjeżdżają smyki, nastrój się robi bardziej podniosły i liryczny. Mieszkańcy Mexico City kładą się z nieznanych powodów pokotem na ulicach, Silverio spotyka się w kiblu ze swoim zmarłym ojcem. W trakcie tego spotkania jego postać zostaje pomniejszona do rozmiaru dziecka, a potem jeszcze ucina sobie gadkę na szczycie piramidy z indiańskich ciał z samym Hernánem Cortésem, który z papierosem w ustach cytuje Octavio Paza. Oglądając tę scenę, pomyślałem, że to już jednak dużo za dużo. Zanim jednak zdążyłem się na dobre oburzyć, Iñárritu rozproszył iluzję. Pstryk i już jesteśmy na planie filmowym, martwi Indianie zamieniają się w statystów i zwyczajnie podnoszą się z ziemi. To jego stała strategia – najpierw gada kocopoły, sadzi banały, robi po łokcie w kiczu, a potem mówi: wiem, że gadam kocopoły, sadzę banały, robię po łokcie w kiczu. Wiem, że jestem uprzywilejowany, a moja troska jest podejrzana. Wiem, że jestem strasznym egotykiem i zbytnio się egzaltuję. Co zrobić, każdy z nas ma takie aporie późnej nowoczesności, na jakie zasłużył. Tylko na taki poziom autorefleksji Iñárritu stać.
Gdzieś na początku filmu główny bohater mówi, że ciężko brać na serio kogoś, kto nie potrafi się wygłupiać. Nie znaczy to chyba jednak, że każdego, kto się wygłupił, trzeba od razu brać serio? Bombastyczny rachunek sumienia, który meksykański filmowiec odprawia w „Bardo”, jest po prostu bombastyczny. I męczący.