Sól ziemi
„Pewnego razu w... Hollywood”, mat. prasowe

8 minut czytania

/ Film

Sól ziemi

Jakub Socha

Tarantino nieustannie poszerza swój świat, chce go uczynić tak dużym, żeby przysłonił ten rzeczywisty. Ekrany obrastają tu wszystko, bohaterowie odgradzają się nimi od życia

Jeszcze 2 minuty czytania

Wojtek Frykowski leży na łóżku w rezydencji Romana Polańskiego i ogląda amerykańską telewizję. Narrator komentuje to zdarzenie mniej więcej tak: „Wojtek Frykowski leży na łóżku i ogląda amerykańską telewizję: dużo lepszą od tej, którą oglądał w Polsce”. To krótkie zdanie oddaje poniekąd istotę „Pewnego razu w... Hollywood”, najnowszego filmu Quentina Tarantino. Narrator, obdarzony spokojnym, lektorskim głosem, pojawia się kilkukrotnie, by rzucić, tak jak tu, ironiczną uwagę, dopowiedzieć to, co znalazło się poza obrazem, wypełnić luki, które powstały przy skokach czasowych. Poza tym jednym razem nie mówi już wcale o Polsce – Polski jest w filmie w ogóle jak na lekarstwo. Rafał Zawierucha, zaangażowany do roli Polańskiego, zjawia się zaledwie trzy, cztery razy – wychodzi z lotniska, siedzi w ogrodzie, tańczy na parkiecie, tego typu rzeczy. Duży chłopiec ubrany w fantazyjny garnitur z żabotem, właściciel luksusowego kabrioletu, zagubiony w Ameryce, milczący. Mówią, że to teraz najgorętsze nazwisko w Hollywood, równocześnie, że to przyjezdny. Z Mansonem podobnie – on też majaczy gdzieś na drugim albo nawet trzecim planie. Głęboko osadzone, nieobecne oczy, kilkudniowy zarost, niemyte włosy – wygląda raczej jak zjawa niż opętany wizją końca świata prorok zniszczenia. 

Mord w luksusowej wilii na Cielo Drive, do którego doszło w nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 roku, wisi nad tym filmem jak topór – to napięcie jest tutaj ważniejsze niż powiązani z morderstwem ludzie. Ale równocześnie Tarantino robi wszystko, żebyśmy o nim zapomnieli, odciągając naszą uwagę: podrzuca dygresje, otwiera drzwi do kolejnych pomieszczeń, inscenizuje pyszne epizody. „Pewnego razu...” nie rozwija się jak dywan, fabuła jest tu zaledwie pretekstowa, całość składa się po prostu ze scen, będących raczej opisem miejsc niż bohaterów. Przypomina trochę wałkowane ciasto – wałek jedzie raz w prawo, raz w lewo, raz na dół, raz na górę, ciasto staje się coraz cieńsze, ale też zajmuje coraz więcej miejsca – można wręcz po nim chodzić. Nigdy u Tarantino nie było tyle ciszy, celebracji zwyczajnych momentów – ktoś siedzi przed telewizorem; ktoś snuje się po ulicach; ktoś wozi się po mieście, ten sam ktoś karmi psa albo stoi na dachu i cofa się myślami w czasie. Tarantino daje mu na to czas, idzie za wspomnieniem swojego bohatera. Jasne, stwarza to tym samym możliwość, żeby nakręcić śmieszną błyskotkę i podrażnić się z mitologią. No ale w całej tej sekwencji najważniejszy jest ten zawadiacki uśmiech bohatera, który uśmiecha się do siebie po tym, jak już odtworzył w głowie to, co doprowadziło go na ten dach.

Konkretnych ludzi, którzy mają swoje notki w Wikipedii, Tarantino zderza z wymyślonymi przez siebie postaciami, fakty miesza z fikcją, próbuje nas wciągnąć w swój świat, który składa się z obejrzanych przez niego filmów, jak i tych, które sam nakręcił, zaludniony przez idoli, których podziwiał na ekranie, i tych, z którymi sam mógł pracować. Droczy się z nami, odsłania się, bezwstydnie ogrywa patenty i figury, z których jest znany. Kaskader Mike grany przez Kurta Russella i kaskaderka Zoë Bell grana przez Zoë Bell, znani z „Death Proof” przeciwnicy na śmierć i życie, tym razem odgrywają małżeństwo kaskaderów – tu jako Randy’ego i Janet. Gdy grana przez Margot Robbie Sharon Tate idzie do kina, żeby zobaczyć, jak wypadła w filmie „The Wrecking Crew”, na ekranie pojawia się twarz Tate, a nie Robbie. Gdy Al Pacino, wcielający się w prawdziwego producenta filmowego Marvina Schwarza, pokazuje przy restauracyjnym stoliku, jak się powinno strzelać z broni maszynowej, to przed oczami staje nie Schwarz, tylko grany przez Pacino Tony Montana z „Człowieka z blizną” Briana De Palmy. Do jeszcze innego przesunięcia dochodzi z granym przez DiCaprio aktorem Rickiem Daltonem – to postać fikcyjna, więc filmy, w których występuje i których fragmenty oglądamy, tak naprawdę nie istnieją. Choć i tu jest wyjątek – krótka migawka z „Wielkiej ucieczki” Johna Sturgesa to migawka z autentycznego filmu, tylko że z wmontowanym w niego Daltonem.

Dalton jest aktorem, który na dobre się nie zaczął, a już istnieją podejrzenia, że się skończył. Ma za sobą udział w kultowym serialu, kilka epizodów. Kiedyś, w lepszych czasach, to on wypalał miotaczem ognia faszystów, teraz wciela się w złe charaktery, którym przyjdzie w końcu za swoją życiową postawę zapłacić. Poznajemy go w momencie, gdy otwierają się przed nim nowe perspektywy, ale raczej krok w bok niż do przodu. Dalton czasami użala się nad sobą, na pewno lubi alkohol, którym regularnie się nasącza – jego twarz rano przypomina gąbkę. Nie musi się martwić o konsekwencje, prawo jazdy za jazdę po pijaku już dawno mu zabrali. A że w Los Angeles nie da się ruszyć nigdzie bez samochodu, Daltona wozi wszędzie grany przez Brada Pitta Cliff Booth – jego osobisty kaskader, kumpel od kieliszka. To wożenie jest, jak słusznie zauważył Anthony Lane w „New Yorkerze”, czymś na kształt istoty życia, to prawdziwa wielka włóczęga po Mieście Aniołów – gdy panowie wreszcie wysiadają ze swojego auta, wypadają wraz z nimi dziesiątki zgaszonych petów. Wyglądają one prawie jak łuski z broni automatycznej.

„Pewnego razu w... Hollywood”, reż. Quentin Tarantino

Film wręcz ugina się od gościnnych występów, co chwilę jakaś gwiazda wchodzi z jedną linijką, a potem znika w niebycie. I są to gwiazdy tak różne jak Lena Dunham, Luke Perry, Damian Lewis czy Al Pacino. Obsadzone jednak zawsze według pewnego klucza, który ma uruchamiać kolejne nawiązania do historii kina i telewizji, tej dalszej i tej bliższej, pociągnąć za sobą nowe obrazy. Tarantino nieustannie poszerza swój świat, chce go uczynić tak dużym, żeby przysłonił ten rzeczywisty. Ekrany obrastają tu wszystko, bohaterowie odgradzają się nimi od życia. Piękna jest scena, w której Booth wraca do mieszkania. To klasyczna, filmowa przyczepa, w której na 20 metrach kwadratowych jest wszystko, czego mu trzeba. Booth wchodzi, robi sobie obiad, karmi psa, siada przed telewizorem, otwiera piwo. Kilkadziesiąt metrów dalej trwa seans w kinie samochodowym – wielki ekran wisi jak księżyc nad jego domem.

„Pewnego razu w... Hollywood”, reż. Quentin Tarantino„Pewnego razu w... Hollywood”, reż. Quentin Tarantino. USA 2019, w kinach od 16 sierpnia 2019Chociaż „Pewnego razu...” osadzone jest w konkretnych czasach, Tarantino interesują one tylko dlatego, że zbiegają się z przeobrażeniami branży. Kultura hippisowska, „senna negacja”, którą zobaczył w jej wyznawcach pewien polski pisarz, Tarantino w ogóle nie zajmuje. Nie widzi tu nic, po prostu z niej drwi, a gdy trzeba – rękami swoich bohaterów: białych, niemłodych i nonszalanckich facetów – spuszcza jej łomot. Jeszcze chyba nigdy Tarantino nie przeprowadzał zemsty, posługując się postaciami tak jednowymiarowymi, które charakteryzuje się tu w dużej mierze poprzez pobekiwanie, charkanie, siorbanie. Dalton z Boothem pobekują, charkają, spluwają flegmą, siorbią non stop, ale to morowe chłopaki, trudno ich nie lubić. Najszczęśliwsi są wtedy, kiedy z sześciopakiem siadają wygodnie na kanapie i oglądają to, w czym razem zagrali. Odgrodzeni, impregnowani na świat są dla Tarantino równocześnie solą amerykańskiej ziemi.

Są we wszystkim lepsi niż hippisi – tak jak oni mają w pogardzie dobra materialne, kochają wolność, ale, inaczej niż Mansonowi, im nigdy by nie przyszło do głowy traktować książki o Marsjaninie, który ląduje na ziemi i zakłada harem, jako nowej Biblii. Choć oczywiście pewnie z chęcią by ją przeczytali albo jeszcze lepiej – zagrali w jej ekranizacji. Pewnie mieliby z tego niezły ubaw.