Na oddziale deliryków awantura, spór o plagiat. Idzie o to, kto od kogo spisywał dziennik uczuć? Mania od Joanny, czy Joanna od Mani? Sprawa ma się rozstrzygnąć podczas kolejnego spotkania grupy terapeutycznej. Zostają odczytane obydwie relacje: jedna z 1985 roku, druga – 1997 roku. Jedna – smutna, druga – smutna. Pierwsza i druga zakończone wygnaniem z domu. Scena ta pojawia się praktycznie na początku książki Pilcha, Smarzowski umieszcza ją w swoim filmie trochę później, ale nie to jest tu najważniejsze – najważniejszy jest rodzaj przesunięć. U Pilcha ktoś komuś stawia zarzut i zaczyna się dialog, u Smarzowskiego od razu rzucają się mięsem i biorą za łby. W książce jedna zabawna pijacka anegdota, druga pijacka anegdota i oczywiście najważniejsza w tym wszystkim puenta, że zarówno jedną, jak i drugą anegdotkę napisał główny bohater „Pod Mocnym Aniołem” – pisarz, Jerzy. W filmie jedna pijacka historia kończy się zgwałceniem Mani, w drugiej zarzygana Joanna zbiera na klatce schodowej swoje klamoty, które rodzina wyrzuciła jej za drzwi.
U Pilcha w pewnym momencie narrator, zarazem główny bohater, mówi: „W żadnej sytuacji nie byłem w stanie zrezygnować z finezyjnej frazy. Za późno zrozumiałem, że nie jest to dar, ale przekleństwo”. Smarzowski ma podobnie – jego „Pod Mocnym Aniołem” to sama finezja, niekończące się popisy, śrubowanie tego, co w kilku filmach udało się autorowi „Domu złego” wypracować. Szarpana narracja, nerwowa muzyka, mieszanie struktur czasowych. Te same twarze, te same gesty, tylko że w jeszcze większym stężeniu. Ta sama wizja świata, tylko że jakby bardziej podkręcona. Dom zły to już zły świat, a ludzie? Ludzie to coś dużo gorszego niż wilki. Znowu: Braciak, Dyblik, Grabowski, Dziędziel, Lubos, Jakubik. Ich charakterystyczne, doświadczone przez zły los twarze. Znowu: polski syf, tylko że aż pod sufit. Znowu: niekończąca się najebka i kolejne kompromitacje, które rodzą mniejsze i większe żarciki. W jednym ktoś kopnie na krakowskim rynku w tyłek lajkonika, w drugim ktoś wypróżni się do stojącego na przystanku autobusowym kosza na śmieci.
Jerzy, główny bohater, mówi Pilchem, Smarzowski każe Więckiewiczowi powtarzać całe zdania z książki, które brzmią w filmie co najmniej nienaturalnie. Pewnie tak miało być – reżyser chciał skonfrontować język literacki z wręcz naturalistycznym obrazowaniem, przekłuć emfazę, pokazać jak bardzo język może odkleić się od świata. Udało się, ale to trochę za mało. Obserwujemy niekończące się upadki kolegów Jerzego z oddziału i samego Jerzego, który robi dobrą minę do złej gry: rzuca bon moty, tarzając się we własnych ekskrementach. Rzygowiny – pokazane w całej dosłowności – są główną siłą napędzającą adaptację „Pod Mocnym Aniołem”: są skutkiem picia i znakiem, że już za chwilę znowu będzie można pić. Reżyser eksponuje je wręcz w obsesyjny sposób, jakby chciał nas przestrzec: nie pij, zobacz jak będziesz po piciu wyglądał. Jest to tak zwana terapia pałką.
Odpada w filmie coś, co przesądzało o sile książki – gorączkowa próba zagadania swojego uzależnienia, opowiedzenia go raz jeszcze, opowiedzenia go tak, by dało się uwierzyć, że wszystko może się jeszcze inaczej potoczyć. U Pilcha dochodziło do zatarcia tożsamości między narratorem a innymi pijakami, na scenę wchodziły demony, alternatywne zakończenia. Narrację napędzały paradoksy, takie jak ten: „Wychodzisz ze szpitala, czyli wychodzisz z choroby i wracasz do świata, który sam w sobie jest wielką chorobą. Czyli co?”. U Smarzowskiego jest prościej: w filmie pije się i wymiotuje, Jerzy też pije, wymiotuje, i jeszcze zalicza kobiety, które nie wiedzieć czemu, jedna po drugiej, przytulają do siebie pisarza. Ten seks, którego w książce jest jak na lekarstwo, dodany przez Smarzowskiego, zawsze wygląda przykro, co więcej – kobieta zawsze używana jest w nim jak przedmiot.
„Pod Mocnym Aniołem”,
reż. Wojtek Smarzowski.
Polska 2013, w kinach od 17 stycznia 2013 Reżyser dociska tam, gdzie powinien już zdjąć nogę z gazu, zdejmuje ją wtedy, gdy należałoby się trochę postarać. Pijaczce wlepia na dokładkę gwałt, ukonkretnia bajania erotomana gawędziarza i zamienia je w sceny szybkiego seksu. Jakby tego było mało, zaprasza zapitego pisarza do baru, gdzie przesiadują klasycy literatury pijackiej i ktoś, kto wygląda trochę jak anioł, a trochę jak szatan. Enigmatyczna postać, którą gra Woronowicz, towarzysząca kolejnym przygodom Jerzego, przypomina równocześnie anioła i szatana z „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” Koterskiego, tylko że u Koterskiego szatan chodził po świecie w czarnym worku na śmieci, a anioł w uniformie montera ze spółdzielni z naszywką „Anioł Straż”, była w tym jakaś lekkość. Smarzowski jest bardziej dosłowny, dlatego pozwala, by aktorzy, ucharakteryzowani na podobieństwo słynnych pisarzy, deklamowali słynne cytaty traktujące o alkoholu i piciu. Jerzy ledwo stoi na nogach, ale słucha kolegów po fachu. Już naprawdę byłoby lepiej, gdyby rozmawiał przy barze z białym szczurem.
Zgadza się, niewiele jest filmów, które w sposób tak dosadny i bezkompromisowy pokazują, co się dzieje z ciałem alkoholika na różnych etapach picia. Od tego jednak chyba powinno być kino edukacyjne, które ogląda się na lekcjach przygotowania do życia w rodzinie. Smarzowski zbyt mocno wsłuchał się w głos narratora, który stwierdza w książce: „Piję, bo piję!”. Ograniczył się do zekranizowania tej frazy, zapominając chyba, że w innym miejscu Jerzy mówi: „Nie wierzcie mi, ja zawsze kłamię”. Właśnie, brakuje w tym filmie jakichś ładnych kłamstw, chociażby fałszywych historii o tym, kim jest tak naprawdę Jerzy, czym jest jego świat i dlaczego w tym świecie Jerzy pije. Brakuje opowieści, jest tylko mięso. I może dlatego konstruowana na szybko próba, by jednak wyrwać bohatera ze szponów nałogu, wydaje się tak mało przekonująca. W gruncie rzeczy przechodzimy obojętnie obok problemu Jerzego. Pije? To niech sobie pije.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.