Życie bez sportu

Jakub Socha

Wiem, że zmienią się teraz poranki, popołudnia i wieczory. Równolegle z NBA wstrzymano przecież ligi piłkarskie, siatkarskie, poodwoływano turnieje tenisowe. Jeszcze snooker tylko wydaje się trzymać

Jakiś czas temu kolega zaraził mnie NBA. Już kiedyś na to chorowałem i do dzisiaj z podziwem patrzę na moich rodziców, którzy z takim spokojem pozwalali rozwijać się mojej chorobie. Mieszkaliśmy wtedy na blokowisku. Mieszkanie było całkiem spore, ale nie na tyle, żeby rodzice mieli osobno salon i osobno sypialnię. Telewizor stał więc w ich sypialni, która była także salonem – to tam siedziałem po nocach i oglądałem amerykańską koszykówkę. Było to w czasach, gdy jeszcze nie istniał internet, a telewizor, jedyne okno na świat, miał kineskop. Mecze kończyły się pewnie po czwartej rano, oni wstawali w okolicach szóstej, żeby się przyszykować do pracy. Wydaje mi się, że miałem w sobie trochę umiaru i oglądałem transmisje bez głosu. Skąd więc ciągle plączą mi się po głowie komentarze Włodzimierza Szaranowicza i Ryszarda Łabędzia? O tym kiedy indziej. Gdy kolega zaczął mi jakiś czas temu opowiadać o nowej NBA: o Janisie Andetokunmbo, którego nazywają „Greek Freak”, o paraboli lotu piłki, którą rzuca Kawahi Leonard, o Splash Brothers, „powrocie króla”, powoli łapałem bakcyla. Co ciekawe, ale może bez znaczenia, tych opowieści słuchałem często przy okazji przeróżnych wernisaży galeryjnych. Czy było w nich więcej niż w tym czasie wisiało na ścianach?

Mam internet, a nawet kartę bankomatową, dzięki której szybko mógłbym wykupić sobie dostęp do bezpośrednich transmisji zza oceanu, ale nie dałem się porwać chorobie. Wygrałem z nią, choć mało które rozgrywki sportowe są równie intensywne – mecze idą praktycznie dzień za dniem. Inaczej niż chociażby w piłce nożnej, tu od początku wszystko jest jasne – nie trzeba tracić czasu na niepotrzebne kłótnie nad wyższością ligi hiszpańskiej nad ligą włoską, wiadomo, że nie ma lepszej ligi niż NBA. Podobają mi się też zasady finansowe rządzące w NBA, rzeczywistość bez rosyjskich oligarchów i szejków z ich petrodolarami. No i te wszystkie historie – przedwczesne łysienie Caruso, prawda na temat kłótni Duranta z Greenem, broda Hardena, rzeczy, w które wierzy Irving, kolano Thompsona, program kulinarny Ibaki. Niewiele jest rozgrywek, które dają się tak dobrze opowiadać jak NBA. Czemu więc tym razem nie zacząłem zarywać nocy? Po pierwsze dlatego, że dzisiaj po zarwanej nocy mam też zarwany dzień. Po drugie dlatego, że znalazłem sobie po drodze inne rozrywki, takie jak transmisje snookera, które zabierają dużo czasu. Po trzecie dlatego, że jest internet i są skróty.

 

Odkąd zaczął się nowy sezon, każdy dzień wyglądał tak samo: po śniadaniu wyłączałem radio, robiłem kawę i wchodziłem na YouTube, żeby obejrzeć skróty z meczów, które rozgrywały się w czasie, gdy spałem. Jasne, było w nich coś podejrzanego – w skrótach każdy rzut kończy się trafieniem, nie pokazuje się źle rozegranych akcji, gra wygląda na bardzo płynną, każde zagranie ma sens. Podejrzane i nierealne, ale nie ma chyba niczego złego w zaczynaniu dnia od krótkiego filmu motywacyjnego, którego przekaz brzmi: wszystko się uda. Nie tak dawno, zaledwie pięć dni temu, oglądałem rano skrót meczu Dallas Mavericks z Denver Nuggets, gdy kolega napisał: zawiesili NBA. Odpisałem mu: całe szczęście, że Bobanowi Marjanovićowi udało się jeszcze rzucić swoje 31 punktów – był to najlepszy wynik w jego karierze. Od czterech dni jestem rano wytrącony z rytmu.

Wiem, że zmienią się także popołudnia i wieczory. Równolegle z NBA wstrzymano przecież ligi piłkarskie, siatkarskie, poodwoływano turnieje tenisowe. Jeszcze snooker tylko wydaje się trzymać, może dlatego, że obserwująca go publiczność rzadko przekracza liczebnie wiernych, którzy gromadzą się na mszach w kościołach. Wczorajszy finał Gibraltar Open odbył się jednak już bez udziału publiczności. Zawodnicy przed rozpoczęciem nawet nie podali sobie rąk, nie uścisnęli ich też sponsorom. Nie było oklasków po dobrym wbiciu, skutecznej odstawnej, stupunktowym brejku. Nie było słychać pojedynczych kaszlnięć, które do tej pory nie raz wytrącały snookerzystów z uderzenia. Najbardziej niezwykły był jednak obraz zwycięzcy turnieju, Judda Trumpa, który z pucharem w rękach machał do pustych trybun. Wyglądało, jakby machał do duchów. Całe szczęście, jeśli chodzi o sport, są jeszcze powtórki. Jak długo jednak można ekscytować się tym, co już się wydarzyło?