Robić robotę

11 minut czytania

/ Obyczaje

Robić robotę

Marta Falecka

„Nawet jeśli maseczki spadną z nieba, a spod ziemi wyrosną jak po wiosennym deszczu respiratory, nie będzie kto miał ich obsługiwać. Nie od dzisiaj wiadomo, że kto pracuje w szpitalu, ten się w cyrku nie śmieje” – relacja pielęgniarki z pandemicznego frontu

Jeszcze 3 minuty czytania

Przyszłam do pracy i przebrałam się w śluzie, a wchodząc na blok, zobaczyłam ją. Pani Helenka na samym środku ogromnego korytarza siedziała na małym krzesełku. Obok, na niewielkim stoliku, położono towar deficytowy we wszystkich szpitalach w Polsce – maseczki chirurgiczne. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że żarty się skończyły. Pani Helenka została wydelegowana do wydzielania każdemu pracownikowi po jednej maseczce na dyżur. Dwunastogodzinny. Pilnowała więc swojego stoliczka z drogocennymi imponderabiliami. Każdy ma takiego Cerbera, na jakiego zasłużył.

Trzeba przy tym wiedzieć, że maseczka chirurgiczna po godzinie użytkowania już się do niczego nie nadaje. Niemniej nie można wejść na salę operacyjną bez maseczki, a pracować trzeba. Szulerzy naszego kierownictwa próbują za wszelką cenę wygrać partię o wszystko z bezdusznymi rozliczeniami NFZ. Policzyli, ile mają maseczek i na ile ich wystarczy, więc zadysponowali sprzętem, jak mogli. Rozgrywka godna jest dramatu i odbija się gorzkim śmiechem w dyżurce pielęgniarskiej. Starsze koleżanki odkurzyły wspomnienia i otworzyły przepastne kartoteki anegdot z czasów, kiedy były w naszym wieku. A tam: mycie rękawiczek, sterylizowanie rurek intubacyjnych, płukanie cewników do odsysania. Włos się jeży na samą myśl. To jest taki poziom oszczędzania jak wtedy, kiedy usmarkaną chusteczkę kładzie się na ciepły kaloryfer i już po kilku godzinach znowu jest gotowa do użycia. Apologeci aseptyki i antyseptyki wiją się w konwulsjach na takie szarże.

Wenus leczenia

Na początku był chaos. Głównie informacyjny. Zarówno ze strony medialnej, jak i wewnętrznej (dyrekcja, kierownicy, oddziałowi). Trudno oczekiwać rozporządzeń wewnętrznych, kiedy ci na samej górze drabiny nie wiedzą, czy mierzą się z Goliatem czy raczej z zasmarkanym Dyziem. Dodatkowo mizerny poziom zaufania do rządu skłaniał do uruchomienia poczty pantoflowej. Jeszcze tydzień temu każdy medyk zasypywany był epistołami od znajomych: czy ten koronawirus to na serio? olać czy panikować? o co chodzi z tym papierem?

Co było robić, trzeba było się zebrać i przedyskutować sprawę. Każdy, kto pracuje w szpitalu, wie, że losy świata ważą się w dyżurkach, więc niczym Temidy z zawiązanymi oczami dyskutowaliśmy: co mówić bliskim? jakie postępowanie jest rozsądne? Gdzie dyżurka nie wydoli, tam internet dopomoże. Dlatego medycy całego kraju zaczęli łączyć się w wirtualne grupy i podgrupy. Światłowodami płynął strumień wiedzy, artykułów, wytycznych, algorytmów. Z tej piany informacji wydobywa się Wenus leczenia.

Czekanie

Ludzie nie lubią szpitali, najczęściej przez ich zapach. Czuć w powietrzu, że szpital jest zamkniętą przestrzenią, w której wszystko rządzi się złotym prawem: „u nas tak się robi”. Oczywiście, z biegiem czasu i pod naciskiem zespołu następuje czasem ewaluacja tego świętego prawa. Prędkość i kierunek metamorfozy zależy właśnie od zespołu, ale też kierownictwa. W czasie zarazy te zmiany przypominają lokomotywę na węgiel, czyli „najpierw powoli jak wół ociężale…”. Na szczęście chwilowo władzę sprawuje pandemiczny Zeitgeist. We wszystkich szpitalach uruchomiono specjalne komisje, podejmuje się próby wydzielania sal dostosowanych do przyjęcia pacjentów. Gromadzi się niezbędny sprzęt, nalewa się z tego pustego, grając Salomonowi na nosie, żeby wycisnąć każdą kropelkę. Lekarze i lekarki, pielęgniarze i pielęgniarki, ratownicy i ratowniczki, technicy i techniczki radiologii, laboranci i laborantki, położni i położne, personel sprzątający wiosłują na tej tonącej galerze ochrony zdrowia, zaklejając dziury plastrem.

Pracownicy szpitalnych oddziałów ratunkowych, w zespołach ratownictwa medycznego czy na oddziałach intensywnej terapii, mówią to samo: na razie spokój. W końcu można leczyć tych, którzy naprawdę potrzebują pomocy. Mniej ludzi w szpitalnych oddziałach ratunkowych oznacza mniej frustracji pacjentów i medyków. A więc czekanie. Jak drogowcy, którzy nazbierali soli, a teraz tkwią zawieszeni o sztychówki: będzie ta zima czy zaskoczy znienacka? Atmosfera jest porównywalna do tej w czasie Światowych Dni Młodzieży w 2016 roku. Mem ściele się gęsto, heheszki na prawo i lewo.

Ale śmiech jest trochę nerwowy, a ręce spocone, bo tak naprawdę wiadomo, że nawet jeśli maseczki spadną z nieba, a spod ziemi wyrosną jak po wiosennym deszczu respiratory, nie będzie kto miał ich obsługiwać. Spacerujemy po cienkiej linii wydolności systemu zdrowia. Nie od dzisiaj wiadomo, że kto pracuje w szpitalu, ten się w cyrku nie śmieje. 44% polskich pielęgniarek uzyska w tym roku prawa emerytalne. Jeden lekarz przypada na 400 osób, 25% lekarzy jest w wieku emerytalnym, a 10% przedemerytalnym – należą więc ze względu na wiek do grupy najbardziej narażonej na powikłany przebieg COVID-19. Nie zapominajmy o pozostałych osobach pracujących w ochronie zdrowia, które mają rodziny i będą musiały zostać w domu, by zaopiekować się bliskimi. Pojawił się pomysł, żeby zaangażować studentów medycyny. Jest to bardzo szlachetne, ale bez środków ochrony osobistej nikt nie będzie narażał swojego życia. Pierwsza zasada udzielania pomocy brzmi: dobry ratownik to żywy ratownik.

W tym oczekiwaniu najbardziej odczuwalna jest obawa o brak: środków ochrony osobistej i pracowników medycznych. Tymczasem minęło kilka tygodni, od kiedy lekką ręką przeznaczono 2 miliardy złotych budżetu na telewizję publiczną. To są pieniądze, które mogłyby wspomóc ten i tak niewydolny system. Może nie wszystko dałoby się z tymi funduszami zrobić, ale na pewno bardzo wiele. Trudno tak 2 miliardy rozdysponować w pośpiechu, ale czemu nie pokusić się o gest: może dodatkowy sprzęt, może podwyżki, może remonty w skrajnie zaniedbanych i obskurnych szpitalach, może więcej miejsc na rezydentury dla lekarzy, może pielęgniarstwo jako zamawiany kierunek. Ale nie, jednak śpiewające fortepiany. Oraz nagłe sprzymierzenie Ministerstwa Zdrowia z rzekomo żerującą na portfelach rodaków Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Ot, ironia.

Ochrona, nie służba

Mniejsza o to. Kilka dni temu ogłoszono pandemię, a wraz z nią zakwitła ludzka solidarność. Codziennie ktoś z moich bliższych lub dalszych znajomych pyta mnie, czy nie potrzebuję pomocy, czy mam co jeść, jak sobie radzimy w szpitalu. Znajome, kiedy usłyszały, że nie mamy tych nieszczęsnych maseczek, a lekarze konsultujący w trakcie operacji (czyli tacy, którzy nie operują, ale udzielają ewentualnych rad) używają czapek jako maseczek, rzuciły się do szycia wielorazowych maseczek – takich akcji szycia jest mnóstwo. Knajpy dostarczają jedzenie do szpitali, w internecie pojawia się mnóstwo grafik o charakterze laudacyjnym o pracownikach ochrony zdrowia (ochrony, nie służby!).

Trzeba było pandemii, żeby bycie pielęgniarzem i pielęgniarką przestało być kwestią lenistwa („gdybyś się uczył/-a, został(a)byś lekarzem”). Trzeba było pandemii, żeby niewidzialna praca laborantów w końcu została dostrzeżona. Trzeba było pandemii, żeby w końcu przestano mówić o lekarzach jako darmozjadach (przepracowaliście kiedyś ciągiem ponad 36 godzin, czując przy tym odpowiedzialność za czyjeś życie i zdrowie?). Trzeba było pandemii, żeby pokonać klasowość, docenić poranne wstawanie, dwunastogodzinne dni lub noce pracy – bez uśmieszku pogardy, że to kwestia złych wyborów albo presji rodziców. Czemu nikt teraz nie mówi #niechjadą?

Jednak oddolne gesty są naprawdę cenne, a miód uznania spływa na serca wszystkich pracowników medycznych. I tak, dobrym słowem nikt się jeszcze nie najadł, ale pizzą czy kebabem owszem (dziękujemy!). Ta potężna siła solidarności jest jak tryb nitro w „Need for Speed”. Fala ciepła od społeczeństwa jest naprawdę ważna. Jakby to powiedziała moja ulubiona pielęgniarka: robi robotę.

Nie kłam medykowi

Oczywiście, w tym całym miodzie ostentacyjnie sterczy łyżka dziegciu. Między ofiarowanym rosołkiem a brzegiem tortilli ratownicy Zespołu Ratownictwa Medycznego natrafiają na pacjentów, którzy nie przyznają się, że w ostatnim czasie przebywali w strefach, gdzie występuje koronawirus, ani do styczności z osobami zarażonymi bądź przebywającymi w kwarantannie w związku z COVID-19. Jest to skrajnie nieodpowiedzialne.Marta FaleckaMarta Falecka Wszelkie ukrywanie faktów oraz zupełnie niezrozumiałe kłamstwa pacjentów w procesie zbierania wywiadu przez ratowników medycznych czy dyspozytorów pogotowia mogą doprowadzić do sytuacji, w której udzielający pomocy ratownicy zostaną wyłączeni z dyżuru i zmuszeni do odbycia proceduralnej czternastodniowej kwarantanny (żeby przerwać rozprzestrzenianie się wirusa). Jest to strzał w kolano, ponieważ takie postępowanie prowadzi do braków w obsadzie, a w skrajnych przypadkach zawieszenia działalności stacji pogotowia. Obywatelu, bądźże roztropny i #niekłammedykowi.

Cały system ochrony zdrowia bazuje teraz na zdrowym rozsądku i odpowiedzialności społeczeństwa. W obliczu epidemii wszyscy jesteśmy bezpartyjnymi lewakami. Czy tego chcemy czy nie, zależymy od wspólnoty, w której żyjemy, i jesteśmy za nią odpowiedzialni. Jesteśmy zależni od i odpowiedzialni za pana w sklepie, panią kurierkę i jeszcze kilka osób, których przez całe lata nie zauważaliśmy. To właśnie przez akcję #zostańwdomu i towarzyszące jej działania, które to zostawanie umilają (Kultura w kwarantannie!) i ułatwiają (np.Widzialna rękaPies w Koronie), ogranicza się nagły przypływ pacjentów do szpitali. Fala chorych mogłaby sparaliżować funkcjonowanie szpitali albo zablokować ich wydolność, co w konsekwencji doprowadziłoby do wysokiej śmiertelności pacjentów. Innymi słowy, powtórzyłby się scenariusz z Włoch, gdzie w tym momencie stosuje się triage taktyczny, czyli system segregacji poszkodowanych taki jak na wojnie. Uwierzcie mi, nie chcemy, żeby trzeba go było zastosować.

Tańczymy nad przepaścią, a nikt nie jest w stanie przewidzieć, gdzie postawimy kolejny krok. Na razie palimy szluga w okopach, dzieląc się zdjęciami swoich żon i mężów, czekając na trzydziestą sekundę, w której padną strzały. Pewnie nie będzie lekko, ale uparte stosowanie się do zaleceń niewychodzenia na pole ogranicza napływ zakażonych, więc może warto słoneczną Italię zamienić na krakowski spleen i dworzec w Kutnie nocą. Jest coś fantastycznego w tym, że siedząc w domu, ratuje się komuś życie.