Żadnych supermocy
Terry Cooke / CC BY-NC-SA 2.0

14 minut czytania

/ Obyczaje

Żadnych supermocy

Marta Falecka

„Mówią o nas, że jesteśmy na pierwszej linii frontu. Ale tu nie ma frontu. Jesteśmy partyzantami kryjącymi się po krzokach, ściskamy proce w rękach” – ciąg dalszy relacji pielęgniarki

Jeszcze 4 minuty czytania

Chciałabym napisać o tym, jak wygląda sytuacja w szpitalach. Chciałabym opowiedzieć o moich koleżankach i kolegach, którzy nie śpią po nocach, nie tylko dlatego, że są w pracy, ale dlatego, że myślą nad kolejnymi procedurami, choć powinno być tak, że dostajemy ogólnopolskie wytyczne i dostosowujemy je do poszczególnych placówek. Chciałabym zrzucić z siebie ten ciężar, bo bez niego i tak jest ciężko. Ale zwyczajnie się boję.

Bo co, jeżeli – podobnie jak koleżanka z mojego rodzinnego miasta – dostanę wypowiedzenie? Dyscyplinarne zwolnienie z pracy za to, że mówię prawdę? Co z tego, że ściana na Facebooku jest naszprycowana postami od różnych szpitali i instytucji, które błagają o pomoc? Co z tego, że wszyscy, ale to absolutnie wszyscy, wiedzą o ogromnych brakach? Kolega pracujący na SOR-ze otwarcie mówi, że środków ochrony osobistej starczy może na dwa–trzy dni.

Nie ma. Ale może będzie. Bo firmy, ludzie, fundacje organizują zrzutki i przekazują datki na walkę z koronawirusem. Tylko głowy naszych plenipotentów wystające w jedynie słusznej stacji twierdzą, że mamy wszystkiego pod dostatkiem. Może to właśnie ten wyobrażony nadmiar przysłonił oczy rządzących i przez to nie przystąpili do przetargów na sprzęt medyczny organizowany przez Unię Europejską. Przypomnę tylko, że UE nie ingeruje w politykę zdrowotną państw członkowskich, ale w obecnej sytuacji należało zrobić i zrobiono wyjątek. Ale klops. Przetarg przepadł.

Kancelaria Rady Ministrów też pokazała, co myśli o współpracy z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. WOŚP organizowała transport środków ochrony osobistej z Chin. Ku zaskoczeniu wszystkich Ministerstwo Obrony Narodowej wyraziło chęć współpracy. Wszystko było dograne, klaśnięte i już, już witaliśmy się z gąską, ale ostatecznie urzędnicy z Kancelarii postawili solidny mur wymagań i obostrzeń i cały misterny plan legł w gruzach. Pracownicy WOŚP szukają możliwości zorganizowania przelotu u operatorów komercyjnych, w tym w LOT, ale dogadywanie warunków może potrwać, a materiały zamówione u dostawców szybko znajdą nowych, rzetelniejszych odbiorców. Taki właśnie przykład solidarności mamy z góry.

*

Z namolnością maniaka powtarzamy od kilku lat, że jest nas za mało. Mogłoby to być nasze zawołanie cechowe. Teraz pojawia się coraz więcej informacji o zaniedbaniach, o kolejkach na izbach przyjęć, a nawet, co wcześniej się nie zdarzało, o długim czasie oczekiwania na karetkę. A przecież mówiliśmy, że tak będzie. Przed epidemią chorzy byli skazani na nieustające czekanie w kolejkach do specjalistów, w końcu pacjent z angielskiego znaczy cierpliwy. Obecnie pandemia zbiera swoje żniwo, skazując pacjentów na czekanie (bo przecież koronawirus nie jest jedynym problemem zdrowotnym obywateli) i jeszcze bardziej uszczuplając i tak nieliczne kadry medyków.

Ogólnopolski Związek Pielęgniarek i Położnych 28 marca podał, że zakażonych COVID-19 jest 50 pielęgniarek, a 500 przebywa na kwarantannie. Każdy pracownik szpitala (czyli nie tylko lekarze i pielęgniarki, ale też salowe, sanitariusze, sekretarki), bez względu na miejsce, w którym jest zatrudniony, oraz rodzaj umowy może otrzymać skierowanie do pracy przy epidemii. Już teraz trwają prace nad poprawką, zgodnie z którą do pracy przy zwalczaniu epidemii nie będzie można kierować rodziców dzieci niepełnosprawnych, rodziców samotnie wychowujących dzieci do lat 18 i rodziców dzieci do lat 14. Minister zdrowia wydał zalecenie dla pracowników ochrony zdrowia, w którym prosi, żeby ograniczyć liczby miejsc wykonywanej pracy, uzasadniając to „ograniczeniem potencjalnych kanałów transmisji zakażeń”. Minister dodał, że trwają prace nad włączeniem tych zaleceń do systemu prawa. Jest to bardzo rozsądne zalecenie. Owszem, medycy, pracując w kilku placówkach, mogą być doskonałym transmiterem wirusa. Tylko że my (pielęgniarki i położne) brałyśmy już udział w akcji #jedenetat, organizowanej przez Stowarzyszenie Pielęgniarki Cyfrowe, która miała na celu pokazać, że tylko pracując w kilku miejscach naraz, jesteśmy w stanie zapewnić wydolność systemu. Wtedy niestety nie przyniosło to żadnego efektu. W środowisku medycznym praca na jeden etat to luksus, na który mogą sobie pozwolić tylko nieliczni. Niskie zarobki zmuszają do pracy w kilku miejscach – żeby spłacić kredyt, opłacić lekcje angielskiego swoich dzieci albo po prostu nie martwić się, czy starczy do pierwszego.

To nie jest tak, że polscy medycy są tytanami pracy, to nie jest tak, że te 300 przepracowanych godzin w miesiącu stanowi szczyt naszych marzeń i źródło samorealizacji. To niestety jest absolutne minimum, żeby godnie żyć. Nie neguję zdroworozsądkowego zalecenia ministra, ale mam podejrzenia graniczące z pewnością, że jeżeli zabroni się prawem wykonywania świadczeń medycznych w kilku placówkach, to część szpitali i innych podmiotów trzeba będzie po prostu zamknąć. Działanie całego systemu opiera się na tym, że medycy jeżdżą z jednej pracy do drugiej. Dzięki temu możliwe jest obstawienie dyżurów w szpitalach, na stacjach pogotowia i w innych placówkach. Ale szpital to nie knajpa, nie można po prostu wywiesić karteczki „zamknięte, przepraszamy”. Czy ktoś pomyślał o zakładach opiekuńczo-leczniczych, które właściwie nigdy nie są podstawowymi miejscami pracy? Kto zaopiekuje się tymi pacjentami? Oni nie upomną się o siebie, bo zwyczajnie nie są w stanie, ale nie można ich zostawić na powolne umieranie. To by była eugenika, na którą zwyczajnie nie ma zgody.

*

Tymczasem w „Wiadomościach” Polska to kraina mlekiem i miodem płynąca. Gdyby nie to, że pontony nie są towarem pierwszej potrzeby, to już bym rzucała robotę i jechała na spływ po tych wodach wyśnionych, które napędzają koło młyńskie poparcia. Jak można jednocześnie zakazywać spotkań i organizować wybory? Oczywiście komisje są zabezpieczone maseczkami i płynami do dezynfekcji, które mogłyby zasilić szpitale, ale nie, trzeba wybrać nowego wójta, bo ten już się zużył i nie udźwignie kadencji przez kolejne pół roku. Że nie wspomnę o wiszącej w powietrzu decyzji o wyborach prezydenckich w maju i przepychaniu cichaczem pod osłoną nocy nowelizacji ustawy. To jest jakiś ponury, Kafkowski żart.

Twórcy „Wiadomości” to ludzie nieprawdopodobnie kreatywni. Zastanawia mnie, czy chociaż raz przebiegły po nich ciary żenady. Powiedzieć, że pacjent zakażony COVID-19 zmarł nie z powodu wirusa, ale wirusowego zapalenia płuc, to jak powiedzieć, że masło nie powstało ze śmietany, ale z warstwy górnej odwirowanego mleka pełnego. Walec propagandy równa także w Narodowym Instytucie Onkologii. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak bardzo tam się źle dzieje. Generalnie raczej nie kala się własnego gniazda, ale czasami to jedyne wyjście, żeby coś zmienić. Tymczasem pracownikom zakneblowano usta, grożąc dyscyplinarnym zwolnieniem za złamanie zakazu wypowiadania się publicznie o sytuacji w szpitalu. Ministerstwo Zdrowia założyło knebel na usta konsultantom wojewódzkim. Głos mają jedynie konsultanci krajowi, ale tylko po uprzednim skonsultowaniu się z kierownikiem resortu zdrowia i Głównym Inspektoratem Sanitarnym. Aż się chce zaśpiewać: „Łubudu bu, łubudu bu, niech nam żyje prezes naszego klubu”. Wszyscy pamiętają najsłynniejszego faka IV RP wystawionego przez posłankę Lichocką. Teraz posłowie pokazują nam kolejnego, ale bardziej subtelnego, co nie znaczy, że nie bije po oczach.

Maseczek FFP brakuje w szpitalach jednoimiennych, zakaźnych, a posłowie paradują ubrani w nie, nie mając pojęcia, jak powinno się ich używać. Zakładają je na czoło, na odwrót, na okulary. Z pełną ignorancją wykorzystują deficytowe środki ochrony osobistej do lansu i trzaśnięcia sobie selfiaczka. Najwidoczniej prawdopodobieństwo zakażenia w Sejmie jest dużo wyższe niż w szpitalu, bo tam „chroni się” personel maseczkami wielorazowymi. Badania pokazują, że noszenie bawełnianych maseczek zwiększa 13-krotnie prawdopodobieństwo infekcji wirusowych w porównaniu z maseczkami włókninowymi. Te bawełniane nadają się do dyskontu, do przejścia się na pocztę, nie do pracy w szpitalu. Ale jakakolwiek maseczka jest lepsza niż brak maseczki. Jedna z oddziałowych żartuje o sobie, że jest „najlepszą żebraczką” w tym mieście. Wybłagała przyłbice, maseczki, płyny do dezynfekcji i jeszcze nie powiedziała ostatniego „Daj, potrzebujemy”. Trochę to śmieszne, a trochę jednak straszne. Powszechne jest mówienie o pracownikach ochrony zdrowia jako o osobach na pierwszej linii frontu. Ale tu nie ma frontu. Jesteśmy partyzantami kryjącymi się po krzokach, ściskamy proce w rękach i liczymy, ile kamyków jeszcze nam zostało w kieszeniach. A walczymy z opancerzonym czołgiem. Obyśmy byli Dawidem tej wojny.

*

Polska jest rybą, której głowa jest tak zepsuta, że nawet Łebski Harry i spółka nie byliby zainteresowani ewentualną konsumpcją. Ale za to ogon! Ogon to my mamy syreni! Bo ogon to reszta społeczeństwa, która mobilizuje się w tych trudnych dla wszystkich czasach i włącza piąty bieg. Organizuje zbiórki, pracuje nad prototypami respiratorów drukowanych na drukarkach 3D. Ja sama mam przyjemność pracować z lekarzem Krzysztofem Grandysem, który oprócz tego, że jest świetnym anestezjologiem, w wolnych chwilach (sic!) robi protezy do rąk. Wobec braku środków ochrony osobistej i nadciągającej fali zakażeń rzeczony anestezjolog zaczął drukować przyłbice. Każdy orze, jak może.

Tylko dzięki oddolnym inicjatywom jakoś trzyma się ta misterna barykada antywirusowa. Hurr durr o opiekuńczej roli państwa i o wspieraniu obywateli w tych trudnych czasach jest mrzonką. Wystarczy posłuchać, co mają do powiedzenia psycholodzy i psycholożki Interwencji Kryzysowej. Ludzie dzwonią, bo nie mają gdzie odbyć kwarantanny. Boją się wracać do domu, gdzie jest małe dziecko albo starszy człowiek. Pytają, jak mają żyć i za co, bo zostali zwolnieni z pracy. Albo gdzie mają mieszkać, bo właściciele ze strachu przed epidemią wypowiedzieli im umowę. Albo jak mają radzić sobie z konfliktami rodzinnymi, rozłąką czy brakiem przestrzeni osobistej w mieszkaniu. Jak mają sobie poradzić z hejtem w internecie, kiedy decydują się albo na zamknięcie salonu fryzjerskiego, albo na jego otwarcie, bo wtedy muszą mierzyć się z oskarżeniami, że stanowią zagrożenie i na pewno ktoś przez nich umrze. Pracownicy Interwencji Kryzysowej pracują 24 godziny na dobę, telefony się urywają. Okazuje się, że empatyczna rozmowa przynosi ulgę. Ale realnych rozwiązań jak nie było, tak nie ma. Miło, że w telewizji podnosi się morale, lejąc nam słodkie słówka do uszu, szkoda, że nie ma to przełożenia na rzeczywistość.

Profesor Tomasz Lipniacki mówi, że potrzeba co najmniej ośmiu miesięcy kwarantanny i trzykrotnego zwiększenia obecnych restrykcji, co i tak może nas nie uchronić przed „włoskimi” skutkami epidemii. Wiem, że jest ciężko tkwić w czterech ścianach i żadne rozmowy przez Skype’a nie zastąpią kontaktu twarzą w twarz. I obawiam się, że ludzie nie wytrzymają, że izolacja będzie zbyt trudna do zniesienia. Jako przedstawiciel homo sapiens z odmiany wysoce stadnej rozumiem, że zamknięcie może być obmierzłe. Ale do porzygu powtarzam: Obywatelu! Bądź silny i #zostańwdomu.

*

W mediach społecznościowych medycy są kreowani na superbohaterów. Rozglądam się już miesiąc za moją pelerynką, ale nie zauważyłam, żeby mi cokolwiek łopotało na wietrze. Przykro mi, że mimo ogólnospołecznych zapewnień nie nabyłam też żadnych supermocy. Pewnie dlatego, że praca w ochronie zdrowia to nie żadne superbohaterstwo, to praca jak każda inna, taką sobie wybraliśmy i będziemy ją wykonywać. Nie jesteśmy nieustraszeni. Bo kto się nie boi, ten po prostu jest głupi.

Medycy też są ludźmi. Też, podobnie jak spora część społeczeństwa, borykają się z problemem mieszkaniowym. Nie chodzi o to, że nie mają gdzie mieszkać, po prostu boją się wracać do domu, ponieważ tak naprawdę nie wiedzą, czy nie mieli kontaktu z osobą zakażoną, bo przecież wirus często nie daje żadnych objawów. Część pacjentów zapomina, boi się albo nie chce podawać wszystkich informacji podczas zbierania wywiadu. Szkodzą tym nie tylko sobie, ale też medykom. Dlatego niektórzy ratownicy w obawie przed przyniesieniem wirusa do domu śpią na stacjach pogotowia. Niektóre szpitale zapewniają miejsca noclegowe dla swoich pracowników, inne nie.

Marta FaleckaMarta FaleckaMedycy boją się też, jak to będzie za miesiąc czy dwa. Boją się o swoich bliskich, czy będzie miał kto zostać z dziećmi, kiedy oni zostaną w szpitalu z powodu kwarantanny. Boją się też o siebie, czy uda się im jakoś przetrwać, czy wystarczy środków ochrony, a w końcu czy sami się zarażą i czy będzie miał ich kto leczyć i kto się nimi opiekować. Nie wpadamy w panikę, bo trzymają nas za fraki ludzie, którzy są jak światełko w bardzo ciemnym tunelu. Właściciele hosteli i hoteli oferują swoje pokoje dla pracowników ochrony zdrowia. Kucharze codziennie przywożą do szpitali posiłki. To tylko niektóre spośród gestów solidarności. Bo przecież wszyscy przedsiębiorcy stoją na skraju bankructwa i upadku, a mimo to organizują medykom ciepłą michę i kojo. No i są jeszcze zbiórki organizowane przez różne fundacje, firmy i pojedynczych ludzi, które zadają ochronie zdrowia pięć oddechów ratowniczych. Ale to nie wystarczy. Działamy lokalnie, bo tylko takie mamy możliwości, a tu potrzeba działania globalnego, na miarę zasięgu koronawirusa.

Na koniec, w tajemnicy, dodam, że medycy boją się jeszcze jednego. Że jak Bóg da, a partia pozwoli i już się to wszystko skończy (a uparcie chcemy wierzyć, że skończy się i to nasza drużyna złapie quidditchowego Znicza, o innym wyniku nie chcemy nawet myśleć!), jak opadnie bitewny pył i będzie przepięknie i normalnie, to ludzie o nas zapomną: pielęgniarki i pielęgniarze znowu będą tymi „nierobami łasymi na kawę i ciasteczka”, a lekarze i lekarki znowu będą „konowałami” i „darmozjadami”. Pamiętajcie o medykach. My nie zapomnimy tych wszystkich akcji i zbiórek, bo tylko dzięki nim dajemy radę w tej partyzantce. Nie chcemy być ani wyklętymi, ani przeklętymi, ani tym bardziej superbohaterami. Po prostu chcemy być jak wszyscy.