Najbardziej niszowe kontenty
Gustavo Pacheco / CC BY-NC-ND 2.0

15 minut czytania

/ Media

Najbardziej niszowe kontenty

Piotr Fortuna

Samotna sieć nie jest jakimś utopijnym, lepszym internetem dla wtajemniczonych. To jedynie rewers mainstreamu, chaotyczny i różnorodny. Stawką pozostaje zniuansowany obraz świata, moment zatrzymania, może nawet konfuzji

Jeszcze 4 minuty czytania

„Mokre targowisko” w Azji Wschodniej, na którym zabija się i patroszy zwierzęta w obecności klientów, podobne do miejsca, gdzie narodził się koronawirus. Wielka ryba szamocze się na drewnianych paletach. Będzie podskakiwać jeszcze chwilę po egzekucji. Cięcie.

Startuje kolejny materiał. Na kraciastej ceracie stoją talerze z wegańskimi potrawami. Rozpoznaję tabbulę, hummusy, bladosiną ciecierzycę oraz zielone, jakby pokryte pleśnią kotlety. Obraz jest pożółkły, ziarnisty, niezbyt apetyczny, ale kamera podskakuje radośnie w rytm „Czterech pór roku” Vivaldiego. Cięcie.

Fragment sesji gamingowej. Animowany goryl skacze po drzewach, dźwigając ludzkie dziecko tak, jakby nosił plecak. Cięcie. Za spróchniałym, rozpadającym się płotem krowa leniwie przeżuwa siano. Cięcie. Panorama po mieszczańskim ogródku. Ktoś tu upchnął na tyłach domu mały Wersal. Po bokach symetryczne rabatki, na wprost skałki w stylu japońskim, na środku sterczy kolumna z cherubinkiem u szczytu. Cięcie. I znowu fragment gry komputerowej, tym razem wąż dusiciel napada na dzika. Kim jest gracz? Duszącym gadem czy duszoną świnią? Cięcie. Kogut wiezie kurę na miniaturowym wózku, który został udekorowany różowymi wstążkami jak na wesele. Czy zwierzę ucierpiało?


Mam poczucie, że z tej przypadkowej mozaiki obrazów wyłania się siatka niejasnych na razie powiązań, skomplikowana prawda na temat współczesności, niemożliwa do uchwycenia w jednym zdaniu ani matematycznej formule. Niestety serii takich filmów nigdy bym nie zobaczył na liście skomponowanej przez YouTube’a. Należą one do nierekomendowanego i przez to zapomnianego królestwa „samotnej sieci”.

Anomalie i marginesy

Samotna sieć (lonely web) to materiały indeksowane w wyszukiwarkach, ale odfiltrowane przez algorytmy. Teoretycznie dostępne dla wszystkich, w praktyce niewidoczne dla nikogo. Tweety wysyłane w próżnię. Piosenki z zerowym licznikiem odsłuchań. Obrazy, których nikt nie ogląda. Strony odwiedzane głównie przez boty i crawlery. Zaklęte w kodzie binarnym myśli i przeżycia naiwnie czekające na internautę, który zdejmie zły czar.

Twórcą pojęcia jest Joe Veix, dziennikarz freelancer i artysta z Oakland w Kalifornii. Interesują go zjawiska zmarginalizowane w toku ewolucji (czytaj: komercjalizacji) internetu, przywodzące na myśl dawne czasy, kiedy doświadczenia użytkowników były mniej przewidywalne i sfabrykowane. Chciałoby się powiedzieć: kiedy metafora surfowania po stronach WWW miała jeszcze sens – oznaczała przygodę oraz aktywny wysiłek nawigowania po sieci. Obecnie nasze internetowe podróże przypominają raczej jazdę po autostradach – wyznaczonych algorytmicznie trasach pomiędzy największymi skupiskami lajków. W dodatku to nie my obracamy kierownicą, prowadzi za nas automat.

Dlatego Veix zwraca uwagę na znaleziska dwojakiego rodzaju: materiały dziwaczne, niezrozumiałe, jakby stworzone przez kosmitów; oraz autentyczne, spontaniczne, rozbrajająco ludzkie. Te pozorne przeciwieństwa składają się na spójną wizję człowieczeństwa jako żywiołu niedającego się sprofilować i sformatować, efektywnie podzielić na segmenty i efektownie ułożyć w kadrze. Lonely web jest romantycznym konceptem w technokratycznym świecie. Buntem przeciwko dominacji wielkich liczb i zwrotem w kierunku niepoznawalnego. Zaakcentowana w nazwie samotność wyraża kondycję outsidera, który nie chce albo nie umie dostosować się do logiki cyfrowych platform i przez to wypada poza nawias gorących trendów.

Skok w nieznane

Na drugą stronę internetu możemy przeprawiać się o własnych siłach, na przykład przebijając się do ostatnich pozycji w wynikach wyszukiwania albo wpisując do wyszukiwarek przypadkowe kombinacje znaków (tak właśnie robi między innymi Veix, a z polskich artystów Wiktor Stribog, który traktuje pozyskane w ten sposób treści jako inspirację dla swojej twórczości). Możemy też wykorzystać jedną z wielu aplikacji zaprojektowanych z myślą o niepopularnych materiałach. Często są to małe, niszowe przedsięwzięcia, artystyczne eksperymenty lub programistyczne zajawki, które pojawiają się i znikają z dnia na dzień. Niestety bywają niestabilne – trudno przewidzieć, kiedy akurat będą działać.

Niektóre, jak na przykład NoLikesYet czy Sad Tweets, funkcjonują już chyba tylko jako marketingowe success stories. Stosunkowo dużym zainteresowaniem cieszy się wciąż Forgotify – aplikacja odkopująca nieodsłuchane piosenki ze Spotify. Największy wybór mają jednak internauci szukający alternatywnych sposobów poruszania się po zasobach YouTube’a. Projekty takie jak Youhole.tv, Incognitube, PetitTube, DefaultFileName.tv czy Underviewed.com oferują wycieczki po szlakach zaniedbywanych przez algorytm rekomendacyjny, który odpowiada za niemal trzy czwarte ruchu w największym na świecie serwisie wideo.

Wymienione aplikacje nie powstają na zasadzie kopiuj–wklej. Różnią się wyglądem i mechaniką. Przykładowo, Incognitube wywołuje poczucie bezpieczeństwa i kontroli, odtwarzane „najrzadziej” (do stu razy) materiały osadza w formie znanej nam dobrze z YouTube’a – z tytułem, odpowiednimi przyciskami i licznikiem wyświetleń. Tymczasem korzystając z Youhole.tv, oddajemy się we władzę nieznanego. Aplikacja przypomina jazdę bez trzymanki: automatycznie odtwarza ciąg przypadkowych nagrań, nie udostępniając nam żadnych kontrolek, tytułów ani linków. W rogu strony znajdujemy tylko krzyczące na czerwono ostrzeżenie, że włączamy player na własne ryzyko. Nie mamy więc pojęcia, co oglądamy. Nie panujemy nad strumieniem obrazów. Nie możemy wrócić do przegapionych fragmentów. Nie jesteśmy w stanie podejrzeć, co wydarzy się dalej. Każda sesja na Youhole.tv to przeżycie nieprzewidywalne, niesterowalne i niepowtarzalne, inaczej niż na YouTubie.

Nie chcę rozpalać niepotrzebnych nadziei: Youhole.tv nie gwarantuje nam przeprawy przez najbardziej surrealistyczne rejony internetu. Większość materiałów jest siłą rzeczy przeciętna. Wrażenie niesamowitości bierze się moim zdaniem skądinąd – z wydostania się poza informacyjne bańki, poza jurysdykcję personalizacyjnych algorytmów, które oblekają nas niczym kokon i wywołują poczucie, że stanowimy centrum świata. W wyniku randomizacji treści aplikacja neutralizuje nie tylko dane dotyczące naszych upodobań, ale również informacje wykorzystywane przez YouTube’a w trybie incognito, takie jak lokalizacja urządzenia. Dzięki temu możemy spojrzeć na wirtualny świat z nieznanej (a może tylko zapomnianej?) perspektywy.

Podczas trwającej kilka godzin podróży trafiłem na zaledwie jeden materiał, który miałby szansę pojawić się w moim YouTube’owym feedzie (relację z siatkarskiego Superpucharu Włoch). Pozostałe w niczym nie przypominały filmów podsuwanych mi przez system rekomendacyjny. Żaden nie był w języku polskim, większość nie była też po angielsku, tylko w azjatyckich językach, których nie potrafiłem rozpoznać. Dominowały monotonne sesje gamingowe, niewprawne wideo-selfie oraz niskiej jakości reklamy podejrzanych produktów, przeplatane co jakiś czas niespodziewanymi scenkami z życia. Widziałem więc między innymi Hindusa kąpiącego się w błotnistej rzece u podnóża zabytkowej tamy; grupkę mężczyzn śpiewających na ciasnej uliczce w jakimś arabskim kraju; starszą kobietę przechadzającą się po roztopach na rosyjskiej (rosyjskojęzycznej?) wsi. Czasem pojawiały się również instruktaże: jak ćwiczyć, żeby powiększyć sobie penisa („Without the Pills and Other Nasty Stuff”); jak karmić mózg zgodnie z wynikami badań francuskich (nie amerykańskich!) naukowców; jak tworzyć obrazy i formy przestrzenne z nici (string art).


Kilka materiałów zwróciło moją szczególną uwagę. Pochodzące z TikToka wideo, które prezentuje rodzinne fotografie w anachronicznej estetyce e-kartek z pozdrowionkami, nieprzystającej do młodzieżowego wizerunku aplikacji. Amatorski klip do równie amatorskiej muzyki elektronicznej, łączący obraz wytrzeszczonych końskich oczu z glitchem w postaci deszczu kresek, chińskim (?) pismem oraz bezładnymi angielskimi inskrypcjami „the true human force is to be weak” oraz „civilization is an lie” (pisownia oryginalna). Cross-genderowe wygłupy chłopca, który paraduje po plaży w biustonoszu i peruce (koronie?) z gałęzi, jakby potwierdzając tezę Jacka Halberstama o queerowym charakterze dziecięcych zabaw. Długa, być może feministyczna w przesłaniu animacja na podstawie gry komputerowej (nie mam pojęcia jakiej), gdzie umundurowane kobiety biegają z karabinami po lesie, ale zamiast strzelać do wroga prowadzą długie, melodramatyczne rozmowy, ani razu nie wybierając z menu opcji „atak”.


A więc to tak wygląda internet? „Gdzieś”. „Być może”. Ze znakiem zapytania? Dziwna lekcja pokory po tych wszystkich onlajnowych dyskusjach, w których role są z góry ustalone, a racje od początku rozdane i zawsze po naszej stronie. Podróżując z Youhole.tv, nagle musimy poprzestać na przypuszczeniach, zwątpieniach, na wielorakich i otwartych interpretacjach. Nasze poczucie pewności i kontroli, ta narcystyczna, centralna pozycja w spersonalizowanej, automatycznie dostosowującej się do nas sieci „is an lie”. Jest egocentrycznym złudzeniem.

Bliscy nieznajomi

Zupełnie inny obraz świata kreuje aplikacja DefaultFileName.tv, która wyławia filmy wgrane prosto z kamery, oznaczone automatycznie wygenerowanymi nazwami. W domyśle: stworzone bez jakiejkolwiek świadomości medium – rygorów formalnych, zasad optymalizacji czy oczekiwań publiczności. Na ogół oznacza to kojąco-żenującą podróż po rodzinnych spotkaniach, towarzyskich wypadach lub szkolnych imprezach. Po drodze pojawiają się również nagrania kotków, piesków i dzieci w różnym wieku, próby kamer i mikrofonów oraz pokazy rozmaitych talentów (a przynajmniej ambicji).

W „MVI 9988” młody Wietnamczyk ćwiczy układ taneczny pod okiem tajemniczej kukły w motocyklowym kasku. „IMG 4754” pokazuje siwiejącego golden retrievera, który w prezencie świątecznym dostał maskotkę Różowej Pantery. Za sprawą „MVI 4745” przenosimy się na kazachską imprezę. Trudno powiedzieć, co to za okazja – rocznica ślubu? Urodziny? Chrzciny? Dzięki spokojnym ruchom kamery kołyszemy się na parkiecie (a właściwie dywanie) razem z trójką bohaterów: ojcem, matką i przysypiającym na jej ramionach dzieckiem. Immersyjny charakter ma także nagranie „DSC 4122” z festiwalu muzyki elektronicznej. Kamera porusza się w swoim tempie, obraca się wokół osi w pionie i w poziomie, odrywa się od tłumu i zawiesza na wielobarwnych dekoracjach. Optyczna deformacja obrazu podbija wrażenie psychodelicznego transu.


DefaultFileName.tv tworzy przeciwwagę dla marketingowego obrazu rzeczywistości. Zasięg filmu nie wydaje się tutaj stawką, a niedoskonałość formy nie jest błędem, ale punktem zaczepienia dla identyfikacji – nośnikiem emocji, śladem cielesności albo zmaganiem z materią. Bohaterowie filmów to antyinfluencerzy, których nieupiększone życie możemy obserwować od kuchni. Jakbyśmy towarzyszyli znajomym, których przez przypadek, ze względu na czas i miejsce urodzenia, nigdy nie mieliśmy okazji poznać.

Samotna sieć rozrasta się nieustannie niczym kosmos – na samym YouTubie co minutę pojawia się czterysta godzin nowych nagrań. Niepopularne treści nie są jednak domeną odległych krańców internetu. Algorytmy przesiewają także materiały publikowane przez naszych znajomych. Najłatwiej dotrzeć do nich za pośrednictwem Facebooka, odrywając się od feeda i wybierając drogę naokoło, przez listę kontaktów. Co robią odfiltrowani przedstawiciele dumnego, ciągnącego się w nieskończoność spisu osób nie całkiem nam obcych? Znaleziska z profili moich znajomych to między innymi śmieszkowy fanpage o znanych Polakach wąchających palce i stronka z najntisowymi „Skanami ze starych Skandali”. Takie piesze wycieczki po sąsiednich profilach prowadzą nas pod prąd algorytmów rozkochanych w wielkich liczbach, umożliwiają powrót do ludzkiej skali i mają bardziej społeczny (raczej niż „społecznościowy”) wymiar.

Poza prawem silniejszego

Co to oznacza, że treść jest samotna? W którym momencie możemy uznać film za niepopularny? Kiedy nikt go nie widział? Gdy ma na liczniku poniżej stu wyświetleń, tak jak w aplikacji Incognitube? Wyobraźmy sobie, że amatorskie nagranie ogląda na żywo stuosobowa widownia… Materiałom docierającym do publiczności tych rozmiarów algorytm YouTube’a przypisuje wartość „zero”. W konsekwencji nie znajdziemy ich na liście rekomendacji, z kolei w wyszukiwarce będą lądować na dalekich pozycjach, do których nikt nie ma zwyczaju, siły ani czasu scrollować.

Internet staje po stronie silniejszego co najmniej od momentu wprowadzenia algorytmu Page Rank, szeregującego wyniki w wyszukiwarce Google’a na podstawie liczby linkowań. Popularnym przysparza jeszcze więcej popularności, odciągając uwagę internautów od całej reszty (to znaczy: odciągając ich od siebie nawzajem). W mediach społecznościowych analogiczny efekt wywołuje metoda filtrowania zbiorowego, polegająca w uproszczeniu na rekomendowaniu treści konsumowanych przez użytkowników o podobnych cechach lub wzorcach zachowań. Posty odrzucone przez algorytmy stają się odpadami surowcowymi, śmieciami obciążającymi serwery, na ogół bez większych szans na recykling. Wyprawa na teren samotnej sieci byłaby więc spacerem po wysypisku, podnoszeniem napotkanych odpadków i gratów – być może dla chwili poetyckiej zadumy albo w poszukiwaniu przegapionych skarbów.


Można jednak spojrzeć na całą sprawę inaczej, traktując brak popularności jako przejaw nonkonformizmu. Lonely web byłaby wtedy zbiorem materiałów, które nie zostały przemielone przez wirtualną maszynkę do robienia pieniędzy i tym samym stawiły opór kapitałowi. Pisząc o antykapitalistycznej nieproduktywności, Jenny Odell (autorka książki „How to Do Nothing”) opisuje przypadki drzew, które nie nadawały się do wycinki, ponieważ miały nieodpowiedni rozmiar, nieregularny kształt lub niedogodną lokalizację. Rzekoma bezużyteczność – nieopłacalność z punktu widzenia rynku – okazała się tym razem największą zaletą, umożliwiła nie tylko przetrwanie, ale też ochronę wartości autonomicznych, nieinstrumentalnych.

Samotna sieć nie jest jakimś utopijnym, lepszym internetem dla wtajemniczonych. Nie jest alternatywnym modelem, a jedynie rewersem mainstreamu, chaotycznym, różnorodnym i odpornym na uogólnienia. Mimo to warto czasem porozglądać się na boki, popatrzeć, co jest marginalizowane lub pomijane przez inteligentne algorytmy, które na co dzień kontrolują naszą uwagę i kształtują wyobraźnię. Stawką byłby więc zniuansowany obraz świata, moment zatrzymania, może nawet konfuzji. Bo rzeczywistość jest dziś bardziej skomplikowana niż kiedykolwiek i jeśli z automatu wiemy, jaką dać reakcję, to prawdopodobnie coś nam umyka.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).