Nie sprint, nie maraton
Maciej Sieńczyk

22 minuty czytania

/ Obyczaje

Nie sprint, nie maraton

Agata Sikora

Globalna pandemia dała wielu z nas poczucie otwarcia. Przekroczyliśmy próg zmiany społecznej, która jeszcze dwa miesiące temu wydawała się niemożliwa

Jeszcze 6 minut czytania

14 czerwca 2017 roku tuż przed 1 w nocy w mieszkaniu w zachodnim Londynie wybuchł pożar. Strażacy ugasili kuchnię, ale nie zorientowali się, że język ognia wydostał się na zewnątrz i pnie się po zewnętrznej elewacji dwudziestoczteropiętrowego wieżowca. Pożar Grenfell Tower od razu zaczęto porównywać do ataku na World Trade Centre – obraz tak porażający, że aż surrealny, rozgrywający się na żywo w medialnym zapośredniczeniu kamer telewizyjnych i telefonów komórkowych. Różnica polegała na tym, że za atakiem 11 września stali terroryści, tragedia bloku komunalnego była natomiast efektem polityki oszczędności, outsourcingu, błędów w zarządzaniu akcją ratunkową. Straż nie wezwała mieszkańców do natychmiastowej ewakuacji, lecz kazała im zostać na miejscu i czekać na pomoc. Gdy jedyna klatka schodowa zasnuła się toksycznym dymem, dziesiątki ludzi zostały odcięte.

Wiele osób uratowało się dlatego, że działało wbrew systemowym zaleceniom, ufając własnemu instynktowi, telefonicznemu ponaglaniu bliskich czy krzykowi ludzi zgromadzonych u stóp wieży. Policja musiała utworzyć kordon wokół budynku, bo świadkowie i uratowani rzucali się na pomoc rodzinie i sąsiadom na własną rękę (niektórzy, jak Yasin El Wahabi, zginęli). Farhad Neda zniósł na plecach swoją niepełnosprawną matkę Florę, Branislav Lukic – spotkaną w czasie ucieczki starszą sąsiadkę Claritę Ghavim. Uwięzieni dzielili się nasączonymi wodą ręcznikami, przygarniali samotne dzieci (dwunastoletnia Jessica Urbano Ramirez, która była sama w domu, znalazła opiekunkę w osobie Berkti Haftom) i zapraszali znajomych i nieznajomych do mieszkań, w których nie było jeszcze płomieni. Do końca dzielili się najbardziej deficytowym zasobem – powietrzem. Tragedii towarzyszyła błyskawiczna oddolna samoorganizacja. Dla ocalałych otwarto pobliski pub i centrum sportowe, sklepy rozdawały za darmo jedzenie, sąsiedzi przynosili ubrania, niektórzy przyjmowali nieznajomych do swoich domów. Ogłoszono zbiórkę darów.

Grenfell jest położone dziesięć kilometrów od mojego domu – nie sąsiedztwo, ale w skali Londynu już „moja okolica”. O pożarze dowiedziałam się z internetu koło 7 rano; dwie godziny później – w odpowiedzi na apel – byłam na zakupach w supermarkecie (wahanie przed działem z bielizną: „Ilu czterolatków czy sześciolatek miało w ogóle szanse się uratować?”). Kiedy mój partner koło południa dotarł z ładunkiem na miejsce, ośrodek sportowy i kościół były już przepełnione, a droga do meczetu zakorkowana. Wolontariusze zorganizowali pomocowe drive thru – ktoś nawigował ruchem, inni rozpakowywali rzeczy prosto z bagażnika. „Wiesz, pierwszy raz poczułam, że to jest naprawdę moje miasto” – powiedziałam T. tamtego dnia. Jeszcze bardziej intymna myśl przyszła mi do głowy później: płonący budynek z uwięzionymi ludźmi i otaczający go tłum – jak różne znaczenia może mieć słowo „sąsiedzi”.

Z niemowlęciem na ręku niewiele mogłam zrobić konstruktywnego w ramach nowo narodzonego poczucia londyńskiej wspólnoty, więc napisałam tekst, który miał przybliżyć polskim czytelnikom dramat kryjący się za porażającymi obrazami. Po pewnym czasie ten artykuł zaczął we mnie budzić niejasne uczucia… długo nie umiałam uchwycić dlaczego.

*

Czytanie o katastrofach i tragediach zawsze jest ryzykowne etycznie i poznawczo. Czy nie stoi za nim zwykle podejrzana moralnie motywacja – czerpanie emocjonalnych satysfakcji z cudzego cierpienia dla niepoznaki ukryte pod płaszczykiem współczucia? Czy reakcje innych osób w sytuacjach ekstremalnych w jakikolwiek sposób otwierają nas na wiedzę o nas samych czy „naturze ludzkiej”?

Grenfell Tower / fot. Alex JD, CC BY-NC-ND 2.0Grenfell Tower / fot. Alex JD, CC BY-NC-ND 2.0

W tej kwestii jestem zdecydowaną pragmatyczką: „Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”, a wyników sprawdzianu w jednej dziedzinie nie można przenosić na inną (ktoś, kto zachowa zimną krew w obliczu pożaru, może załamać się wobec mobbingu). Pojęcia „natura ludzka” unikam, jak mogę – lepiej badać realne działania i snute wokół nich opowieści niż destylować jakąś esencję „naturalnego” humanizmu. Mimo to zawsze mnie frapowało: jak to jest, że w relacjach z dramatycznych wydarzeń zawsze, po prostu ZAWSZE, jacyś zwyczajni ludzie narażają własne życie, by ratować innych? Dlaczego w obliczu tragedii czy katastrofy z taką łatwością tworzą się pomocowe sieci i improwizowane ekipy ratunkowe – czy będą to mieszkańcy wsi Chałupki, którzy pierwsi dotarli na miejsce zderzenia dwóch pociągów pod Szczekocinami, syryjskie białe hełmy czy londyńscy przechodnie w czasie ataków terrorystycznych? Czy nie jest tak, że to palenie własnych sąsiadów, a nie rzucanie się im na pomoc, wymaga specjalnych przygotowań – kulturowego treningu nienawiści?

Tego typu wątpliwości brzmią zbyt naiwnie, by człowiek pragnący uchodzić za poważnego mógł je wypowiedzieć na głos. Historia zbawienia, eposy rycerskie i popkultura karmiona konwencją superbohaterską podpowiadają, że zachowania heroiczne są rzadkimi wyjątkami, domeną wybitnych, często nadludzkich jednostek. 350 lat wiary w to, że ludzie są oderwanymi od innych indywidualistycznymi egoistami (za orientacyjny punkt odniesienia przyjmijmy tu Hobbesa), i ponad dwieście darwinizmu społecznego (datując od Thomasa Malthusa, który inspirował autora „O powstawaniu gatunków”) każą nam wierzyć, że śmiertelne zagrożenie uruchamia panikę i bezwzględną walkę o indywidualne przetrwanie. Niesienie pomocy kosztem własnych zasobów bądź szans na ratunek jawi się więc jako jednostkowa dewiacja, wyraz sentymentalizmu czy słabości. A gdy okazuje się, że tych „dewiacyjnych” zachowań jest zbyt dużo, obudowuje się je mistycznymi teoriami ufundowanymi na wręcz religijnie brzmiącym „naukowym” dogmacie: „wszelki altruizm jest tylko zamaskowaną formą egoizmu”. Jeśli zatem mężczyzna osłania swoim ciałem partnerkę, a rodzic dziecko, to w istocie przez to działanie przemawia „samolubny gen”. Jeśli człowiek świadomie oddaje życie, by uchronić innych, to egoistycznie dba o przetrwanie swojej „krwi” w ramach wspólnoty, jaką jest naród. W tej perspektywie Berkti, Yasin i wielu innych mieszkańców Grenfell okazują się albo zwykłymi egoistami, albo „słabymi” jednostkami „naturalnie” wyeliminowanymi na drodze ewolucji.

*

„W obliczu trzęsienia ziemi, bombardowania albo potężnej nawałnicy większość ludzi jest altruistyczna, bez wahania angażuje się w troskę o siebie i tych, którzy są w pobliżu, zarówno obcych i sąsiadów, jak przyjaciół i najbliższych. Wyobrażenie o egoistycznej, wpadającej w panikę czy regresywnie zdziczałej istocie ludzkiej w czasie katastrofy ma niewiele wspólnego z prawdą”– pisze Rebecca Solnit w wydanej w 2009 roku książce „Paradise Built in Hell. The Extraordinary Communities That Arise in Disaster” (Raj zbudowany w piekle. Niezwykłe wspólnoty wyrastające z katastrof).

Opierając się na badaniach socjologicznych i kolejnych studiach przypadków – od trzęsienia ziemi w San Francisco w 1906 roku po 11 września i reakcje na huragan Katrina – autorka opisuje solidarność i sprawczość ludzi w sytuacjach ekstremalnych. Katastrofa bowiem, choć niechciana i straszna, obnaża arbitralność zastanego społecznego porządku. Konieczność walki o przeżycie tu i teraz zawiesza lęki, na których opierają się codzienne społeczne podziały – konieczność zabezpieczania się na przyszłość. Wedle Charlesa E. Fritza, pioniera disaster studies (którego do badań socjologicznych na tym polu zainspirowały doświadczenia II wojny światowej), samo życie codzienne, a więc sieć znormalizowanych zagrożeń i stresów, można widzieć jako społeczną katastrofę, od której katastrofa we właściwym tego słowa znaczeniu czasem nas wyzwala. Solnit dodaje, że katastrofa otwiera nas na utopię, a towarzyszące jej uczucia są znacznie bardziej złożone, niż to sobie wyobrażamy. Przerażenie, żałoba i gniew łączą się bowiem z poczuciem satysfakcji i radości płynących ze sprawczości i ludzkiej solidarności.

Pozytywne emocje towarzyszące takim wydarzeniom pozostają jednak w ukryciu. Po pierwsze, wydają się „nie na miejscu”. Po drugie, relacje na bieżąco pochodzą zwykle od postronnych obserwatorów, bo lokalna wspólnota jest zajęta przetrwaniem, a nie jego relacjonowaniem. Po trzecie, współczesny dyskurs terapeutyczny skłania do widzenia siebie raczej jako ofiary niż sprawczej jednostki umiejącej sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach – kładzie zatem nacisk na negatywne skutki doświadczenia traumy (PTSD – zespołu stresu pourazowego), a nie na to, że dla wielu osób staje się ona punktem wyjścia do pozytywnego przewartościowania życia (tzw. wzrostu potraumatycznego). Po czwarte, wyobrażenie o niszczącej panice tłumów jest podtrzymywane przez elity – co samo w sobie jest wyrazem „paniki elit”. Często zdarza się bowiem, że władza, bojąc się zachwiania „porządku społecznego” opartego na jej przywileju, bardziej niż ratowaniem ludzi zajmuje się ich dyscyplinowaniem (co doprowadziło do tragicznych konsekwencji zarówno w czasie trzęsienia ziemi w San Francisco w 1906 roku, jak i po przejściu huraganu Katrina w Nowym Orleanie). Historie o współdziałaniu „zwykłych” ludzi różnej płci, wieku, wyznania czy orientacji nie są na rękę tym, którzy pragną podtrzymać status quo – w ich miejsce postawią oni raczej umundurowanego mężczyznę w roli herosa (co w nieskończoność rekonstruują wszelkiej maści filmy katastroficzne).

*

To napięcie między dzierżącą władzę elitą a „zwykłymi ludźmi” było bardzo silne w przypadku Grenfell. Społeczność lokalna oskarżała policję o zaniżanie ich liczby w celu uniknięcia rozruchów. Mówiono, że łatwopalne panele położono nie dla dobra mieszkańców, ale po to, by blok nie raził oczu bogatych z Notting Hill; że wybrano tańszą opcję, by oszczędzić na biednych, a pożar stanie się pretekstem do wysiedlenia komunalnych lokatorów z ekskluzywnej dzielnicy. Poszkodowani mieli być pozostawieni sami sobie przez władze i polegać wyłącznie na działaniach wolontariuszy. Społeczny gniew był tak wielki, że 16 czerwca rozsierdzony tłum wdarł się do siedziby gminy. Spośród przedstawicieli „systemu” w zasadzie tylko strażacy – mimo że nie zarządzili natychmiastowej ewakuacji budynku – byli witani przez ulicę z wdzięcznością.

Graffiti w Grenfell / fot. duncan c, CC BY-NC 2.0Graffiti w Grenfell / fot. duncan c, CC BY-NC 2.0

Solidarność i bohaterstwo biednych „zwykłych ludzi”. Bezsilność bohaterskich strażaków. Cyniczna obojętność bogatych władz. Problem tylko w tym, że to nie do końca prawda. Jak wykazał Andrew O’Hogan po roku dziennikarskiego śledztwa w monumentalnym reportażu „The Tower”, działania torysowskiego samorządu od początku były oceniane nie na podstawie faktów, ale tak, by pożar mógł się stać nośną metaforą nierówności i politycznych napięć. Jak wykazały późniejsze kontrole, olbrzymia liczba bloków i szpitali w całym Zjednoczonym Królestwie (w gminach biednych i bogatych, rządzonych tak przez Partię Pracy, jak i torysów) została obłożona łatwopalnym materiałem. Konsultując projekt, urzędnicy nie mogli mieć pojęcia, że dopuszczone przez przepisy panele stanowią śmiertelne zagrożenie. Władze lokalne od razu uruchomiły pomoc finansową i w związku z katastrofą rzuciły do pracy ponad trzysta osób, przy czym część pracowników społecznych była z poszkodowanymi tak blisko, że ci nawet nie rozpoznawali ich jako przedstawicieli gminy (stąd tyle wypowiedzi w mediach, że władze samorządowe zostawiły ich samym sobie). Co więcej, dotychczasowe wyniki publicznego dochodzenia wskazują jednoznacznie na liczne błędy w sposobie koordynacji i zarządzania akcją ratunkową popełnione przez Londyńską Straż Pożarną, a kwestia odpowiedzialności za bezpieczeństwo pożarowe budynku w sytuacji skomplikowanej sieci outsourcingu nie została dotychczas rozstrzygnięta (będzie to kolejny etap śledztwa).

Wizja oddolnej suwerenności przeciwstawionej instrumentalnej obojętności „systemu” czy „władzy” z góry wyznacza role „dobrych” i „złych”, organizuje emocje, sposoby interpretacji świata – dokładnie na takiej samej zasadzie jak ta o bohaterskim herosie. W chwili kryzysu gmina stała się kozłem ofiarnym – w końcu łatwiej krytykuje się urzędników niż służby, które popełniają kardynalne błędy, gdy biegną w ogień. A ja, pisząc tekst o Grenfell Tower, też zbyt łatwo dałam się tej ramie narracyjnej uwieść. Potraktuję to jako naukę na naszą trudną teraźniejszość – stoimy bowiem wobec diabelnie trudnego zadania.

*

Globalna pandemia dała wielu z nas poczucie otwarcia: reguły dotychczas niepodważalne zostały podważone, a wiele osób poczuło, że społeczeństwo nie jest jakimś abstrakcyjnym bytem, lecz realną siecią więzi i wspólnej odpowiedzialności. Ochrona zdrowia przestała być „systemem”, na który każdy lubi sobie ponarzekać, ale sprawą wymagającą realnego współdziałania. Skoro szpital nie ma maseczek, to znaczy, że my, obywatele, mamy je uszyć; jeśli nie ma respiratorów, to trzeba je chałupniczo wyprodukować; jeśli zabrakło zaworów producenta, trzeba je wydrukować na drukarce 3D; jeśli lekarze, pielęgniarki, laboranci i salowe narażają dla nas swoje życie, trzeba ich karmić. W Polsce za pośrednictwem mediów społecznościowych podejmuje się działania, dzięki którym osoby należące do grup ryzyka mogą zostać odizolowane w domu; w Wielkiej Brytanii w odpowiedzi na apel o wsparcie NHS w ciągu doby zgłosiło się 405 tysięcy osób. Wielu ludzi dopiero teraz, oferując bądź prosząc o pomoc, poznało swoich sąsiadów.

Pandemia na śmiertelnie dosłownym konkrecie pokazuje nam cenę, jaką płacimy za nierówności – okazuje się, że wszyscy bylibyśmy znacznie bardziej bezpieczni, gdyby żaden chory nie musiał pracować w obawie przed utratą zarobków. Na naszych oczach rozmywa się hierarchia prestiżu zatrudnienia – w Wielkiej Brytanii za kluczowe zawody uprawniające do opieki nad dziećmi zostali uznani nie maklerzy i prawnicy, ale lekarze, pielęgniarki, pracownicy supermarketów i kurierzy. Myślenie w kategoriach indywidualnej rywalizacji i maksymalizacji zysków ustępuje myśleniu w kategoriach współzależności – i nie jest to żaden wyrafinowany lewicowy ideał, ale przyziemna pragmatyka działania, improwizowana w obliczu nadciągającego globalnego kryzysu.

20 marca 2020 roku był dla mnie pierwszym doświadczeniem instytucjonalnego złamania logiki kapitalistycznej. Wobec zamknięcia placówek edukacyjnych właścicielka i dyrektorka przedszkola mojego dziecka zwróciły się z prośbą, by rodzice, w zależności od swojej sytuacji finansowej w obliczu kryzysu, w miarę możliwości dobrowolnie dalej płacili czesne. Nie chodzi o zysk, ale utrzymanie kadry i przetrwanie placówki, która właśnie odsłoniła swój pozabiznesowy aspekt – przestrzeni więzi i opieki, przyjaznego miejsca pracy, wspólnego dobra. (Z pewnością byłabym wobec tej propozycji nieufna – logika kapitalistyczna! – gdyby nie świadomość, że ustalając opłaty o 1/3 niższe od okolicznej średniej, właścicielka raczej nie podziela biznesowych ideałów wilka z Wall Street).

Radykalna zmiana stylu życia wymuszona przez koronowirusa staje się wreszcie swoistym poligonem doświadczalnym w walce z ociepleniem klimatu. W lutym emisja Chin zmalała o jedną czwartą, a komercyjny ruch samolotowy zmniejszył się o 4,3% (a od tego czasu wiele krajów zamknęło granice i zawiesiło połączenia lotnicze). Nagle okazało się, że wiele „niezbędnych” spotkań da się zastąpić telekonferencjami, w wielu przypadkach można pracować z domu, a od rezygnacji z zagranicznych wojaży wcale się nie umiera.

I tak oto przekroczyliśmy próg zmiany społecznej, która jeszcze dwa miesiące temu wydawała się „niemożliwa”. Drzwi utopii zostały uchylone… i teraz trzeba uważać, by nie przycięły nam rąk.

*

Jak wielokrotnie powtarza Solnit, opowieści mają znaczenie – a te oparte na kulcie indywidualnej zaradności i siły są znacznie głębiej wplecione w tkankę kultury europejskiej niż te o opiece, solidarności i współzależności. To one – zdaniem Yin Zhi Guang, dyrektora Global China Research Center na Uniwersytecie w Exeter – odpowiadają za to, że Europa „nie odrobiła lekcji” Wuhanu. Podczas gdy chińska metanarracja w obliczu wojny, katastrofy czy epidemii skupia się na „zbiorowym wysiłku i pomocy wzajemnej oraz na zachowaniu kolektywnej siły całego ciała społecznego, poprzez poświęcenie niewielkiej części spośród tworzących je ludzi”, ta zachodnia uruchamia myślenie w kategorii selekcji naturalnej. „Dlatego też, bez względu na to, czy chodzi o Niemcy, Francję, Wielką Brytanię czy Stany Zjednoczone, w informacjach na temat przeciwdziałania epidemii podkreśla się, że wirus atakuje przede wszystkim tę część populacji, którą tworzą osoby starsze i posiadające wcześniejsze problemy zdrowotne (innymi słowy, osoby słabe) i z tego też powodu większość ludzi nie ma powodu do nadmiernych zmartwień”.

Pandemii i katastrofy klimatycznej nie da się przy tym porównać do trzęsienia ziemi, pożaru czy zamachu, wyzwalających w ludziach spontaniczną solidarność. Nie są to kryzysy, przed którymi stoimy, ale takie, w których jesteśmy. To rozproszone w przestrzeni i rozciągnięte w czasie procesy, a nie rozdzierające codzienność wydarzenia. Ich świadomość dochodzi do nas powoli: od postawy widza przeżywającego (bądź nie) emocje związane z medialnymi doniesieniami, które – jak wierzy – jego nie dotyczą, do rozpoznania własnego udziału w dzielonym globalnym losie. Bezpośrednie poczucie fizycznego zagrożenia nie jest jednak aż tak silne, by pozbawić nas lęku o przyszłość: bardzo możliwe, że dziś więcej ludzi boi się bankructwa, niemożności zapłacenia czynszu, a nawet głodu niż samego zarażenia. A jednocześnie teraźniejszość ujawnia, na jak kruchych fundamentach wspierało się nasze poczucie realizmu, jak bardzo musimy nieustannie negocjować to, co teraz uznajemy za możliwe, prawdopodobne, racjonalne.

I tak na przykład, gdy niecałe trzy tygodnie temu w obawie przed zamknięciem granic odwoływałam ustalone na koniec marca spotkania w Polsce, miałam poczucie silnego dysonansu poznawczego. Z jednej strony czytałam doniesienia i wydawało mi się jasne, że epidemia już wymknęła się spod kontroli i niedługo znajdziemy się w sytuacji analogicznej do Chin. Z drugiej miałam poczucie, że gdy zacznę mówić o tym scenariuszu w kategoriach realistycznych, zostanę uznana za histeryczkę. To wręcz zabawne: gdy oparte na nauce przewidywania zaczynają przypominać scenariusz filmu katastroficznego (czy chodzi o pandemię, czy zmianę klimatu), zdecydowana większość z nas odkrywa w sobie żyłkę płaskoziemcy. Jak wskazują Peter M. Sandman i Jody Lanard w artykule „Strange COVID-19 Bedfellows: Gnawing Anxiety and Under-Reaction” (Dziwni kompani COVID-19: dojmujący niepokój i niedostateczna reakcja), z jednej strony czujemy, że „coś jest nie tak”, z drugiej nasze nieracjonalne racjonalizacje każą nam nie podejmować adekwatnych działań. (Inaczej jest w przypadku bezpośredniego zagrożenia: nawet jeśli widok płonącego Grenfell odbiera się jako surrealny, ciało dalej reaguje na ogień i dym). A zatem pandemia niby nie unicestwia naszej codzienności (tylko część z nas będzie miała bezpośredni kontakt z ostrym czy śmiertelnym przebiegiem choroby), ale silnie obnaża jej arbitralność i kruchość. Pozbawia nas przy tym wielu gratyfikacji właściwych kryzysowym wspólnotom. Izolacja, ten kontrintuicyjny wyraz solidarności, nie daje satysfakcji płynącej z fizycznego „bycia razem”. Ratowanie życia przez niezarażanie nie uzmysławia własnej sprawczości w ten sam sposób co odkopanie kogoś spod gruzów. Do tego pole do twórczej oddolnej improwizacji jest ograniczone – opanowanie epidemii wymaga podporządkowania się twardej dyscyplinie narzucanej i egzekwowanej przez władzę.

A przeżywamy przecież duży kryzys zaufania do rządzących. By sięgnąć tylko po przykłady „moich” krajów: demontaż demokracji liberalnej przez rządzących w Polsce jest faktem, a dążenie do majowych wyborów najwyższym cynizmem politycznym, de facto zamachem stanu; natomiast strategia brytyjskiego rządu w walce z epidemią spotkała się z krytyką Światowej Organizacji Zdrowia i wielu naukowców, a sposób, w jaki została przedstawiona, mieszkańcom Zjednoczonego Królestwa dał poczucie, że gra ich życiem w rosyjską ruletkę nie skończyła się na brexicie (przynajmniej ekonomiczna pomoc wydaje się sensowna). A zatem sytuacja wymaga od nas odpowiedzialnego wobec innych zachowania, choć doskonale wiemy, że może być ono – właściwie: na pewno będzie – wykorzystane przeciwko nam.

Czeka więc nas nie sprint na adrenalinie w obliczu śmiertelnie niebezpiecznego żywiołu ani nawet nie maraton, o którym przynajmniej wiadomo, gdzie się kończy. Wspólne śpiewanie na balkonie będzie rzadką chwilą karnawału – na co dzień nasze życie będzie partią szachów rozgrywaną w swojej własnej głowie ze strachem, niepewnością, poczuciem izolacji, przerażeniem widmem bankructwa, deklasacji, biedy, tęsknotą za „normalnością”, nasilającą się irytacją na dzielących naszą przestrzeń najbliższych. Nie możemy przy tym dać się uwieść zbyt łatwym metaforom, jak miało to miejsce w przypadku historii o Grenfell Tower. Musimy bowiem budować poczucie wspólnotowej sprawczości, jednocześnie nie mogąc dać się ponieść „antysystemowym” emocjom.

Czy na serio myślę, że mamy szansę zbudować jakąś namiastkę utopii? Oczywiście, że nie. Ale tak jak anonimowa pielęgniarka z tekstu Marty Fałęckiej, jestem głęboko przekonana, że należy „robić robotę”. Jak trauma II wojny światowej była impulsem do stworzenia państwa opiekuńczego i Unii Europejskiej, tak koronawirus do reszty kompromituje neoliberalizm, powszechnie uświadamiając potrzebę nowych rozwiązań. I o ile kiedyś przemawiał do mnie Camus ze swoim „trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym”, dziś znacznie bliżej mi do Solnit, według której trzeba po prostu toczyć ten kamień, pamiętając, że i fatalizm jest poznawczym złudzeniem. A jeszcze prościej: skoro już przyszło nam żyć w ciekawych czasach, z obowiązkową dawką strachu i cierpienia, czerpmy przynajmniej przyjemność, którą oferują: poczucie otwartej przyszłości.