Akwizytor oryginalności
fot. TED Conference / CC BY-NC 2.0

14 minut czytania

/ Obyczaje

Akwizytor oryginalności

Agata Sikora

Nie ma znaczenia, ile stron Rutger Bregman poświęca w „Homo sapiens” opowieściom o solidarności, współdziałaniu i równości w społecznościach zbieracko-łowieckich, jeśli wywód prowadzi tak, jakby sam był genialnym solistą

Jeszcze 4 minuty czytania

„Pierwszy raz to czuję tak silnie, że jest coś dużo ważniejszego niż ja i moje przetrwanie. Wiesz, samolubny gen” – powiedziała mi pewna osoba spodziewająca się dziecka. A ja zagotowałam się w środku, bo mało co mnie tak drażni jak współczesny przymus, by każde przeżycie egzystencjalne „uprawomocnić” jakąś socjobiologiczną teorią. Niby tak bardzo wierzymy w wolność ekspresji, indywidualizm i szukanie „prawdziwego ja”, a jednak nie na tyle, by móc nawet przed sobą przyznać się do uczuć, które nie mieszczą się w racjonalności ufundowanej na egoistycznej teorii natury ludzkiej.

I trudno się dziwić, skoro to ona jest podstawą naszych wyobrażeń o świecie. Zwulgaryzowany darwinizm społeczny – tak jak i wiara w boga, psychoanalizę czy sterujących naszymi umysłami kosmitów – jest cudownie niewywrotny. Kotki się bawią? Nie chodzi o przyjemność, tak naprawdę trenują zabijanie. Pomagasz przyjacielowi? Inwestujesz w swój kapitał społeczny. Pomagasz nieznajomemu? Budujesz poczucie własnej wartości. Kochasz swoje potomstwo? Zostałeś zaprogramowany do replikacji swojego materiału genetycznego. Adoptujesz czyjeś dziecko po przejściach, poświęcając mu czas, emocje i pieniądze? Jesteś dewiantką, więc zostaniesz wyeliminowana w toku ewolucji. Serio, nie da się znaleźć zachowania, które w oczach wyznawców tej ideologii mogłoby ją obalić.

Nawet język polityki tożsamości dominujący współcześnie na lewicy nie jest w stanie skutecznie się tej wizji przeciwstawić. On sam rozpatruje relacje społeczne w kategoriach ukrytej przemocy. Każdy sukces okazuje się pozorny: pokonanie jednej bariery odsłania istnienie innych niesprawiedliwości; każda solidarność nosi w sobie zarodek dominacji, jeśli strona silniejsza nie rozpozna swojej strukturalnej przewagi i nie zachowa się adekwatnie. Stąd zamiłowanie do nieustającej demaskacji, czerpiących paranoiczną satysfakcję z potwierdzenia własnych najgorszych wyobrażeń (pisał o tym Maciej Jakubowiak w tekście „Córki paranoików uratują świat”, odwołując się do Eve Kosofsky Sedgwick).

Kto próbuje to status quo przełamać, twierdząc, że może altruizm i bezinteresowna pomoc nie są takie rzadkie, jest witany uśmiechem politowania – zarówno ze strony tych, co wiedzą, że człowiek człowiekowi wilkiem, jak i tych, co każdą zmianę na lepsze gotowi są skwitować głodem w Afryce. Dlatego z wielką nadzieją sięgnęłam po „Homo sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślisz” Rutgera Bregmana (po angielsku książka ukazała się pod lepiej brzmiącym tytułem: „Humankind. A Hopeful History”), postulującą odrzucenie egoistycznej mitologii i „nowy realizm” w spojrzeniu na naturę ludzką.

*

Rutger Bregman, „Homo sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślis”. Przeł. Emilia Skowrońska, Wydawnictwo Dolnośląskie, 472 strony, w księgarniach od września 2020Rutger Bregman, „Homo sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślisz”. Przeł. Emilia Skowrońska, Wydawnictwo Dolnośląskie, 472 strony, w księgarniach od września 2020

Zawodowa historia Bregmana (ur. 1988) brzmi dla intelektualistów mojego pokolenia jak bajka o odnalezieniu kwiatu paproci. Zaczyna się skromnie: młody Holender kończy studia historyczne w Utrechcie, wydaje dwie książki w ojczystym języku, z których jedna, „Historia postępu”, dostaje nagrodę od belgijskiego think tanku „Liberales”. Autor rozważa zrobienie doktoratu, ale dochodzi do wniosku, że znaczyłoby to zmarnowanie „czterech lat na mało ważny temat, który nikogo nie obchodzi”, podczas gdy historycy są potrzebni, by tłumaczyć aktualny stan świata. Idzie więc pracować do gazety, a po roku dostaje pracę w „De Correspondent”, nowatorskiej crowdfundingowej platformie medialnej, publikującej pogłębione analizy i unikającej newsów. Nowy pracodawca przyznaje Bregmanowi dochód podstawowy i daje mu swobodę w doborze tematów.

Tak powstają artykuły, które złożą się na książkę „Utopia dla realistów. Recepta na idealny świat” (polski przekład Sławomira Paruszewskiego). Autor postuluje w niej bezwarunkowy dochód gwarantowany dla wszystkich, skrócenie czasu pracy do piętnastu godzin tygodniowo i zniesienie ograniczeń w migracji (jego zdaniem zakaz swobodnego ruchu między państwami jest współcześnie najbardziej dotkliwą formą dyskryminacji). Odżegnuje się przy tym od radykalnych lewicowych języków, twierdząc, że broni po prostu kapitalizmu przed nim samym, i często powołuje się na argument, że przedstawiane pomysły lepiej się kalkulują.

O ile pierwsze angielskie wydanie pojawia się nakładem alternatywnego wydawcy (2016), to drugim zajmuje się już Bloomberg. Bregman zostaje uznany za wizjonera, „jednego z najbardziej oryginalnych młodych intelektualistów”, zaczyna współpracę z „Guardianem”, występuje w BBC i na Ted Talks. Masową sławę przynosi mu viralowy filmik z forum ekonomicznego w 2019 roku, gdzie w czasie panelu poświęconego nierównościom z holenderską bezpośredniością mówi finansowej elicie, że król jest nagi: oto do Davos zlatuje się 1500 prywatnych samolotów, by wysłuchać prelekcji Davida Attenborough o niszczeniu planety; padają hasła o równości, transparentności, sprawiedliwości i filantropii, ale wszyscy solidarnie przemilczają unikanie opodatkowania.



Nic dziwnego, że jego najnowsza książka była wyczekiwana jako „dzieło na nasze czasy” wschodzącej intelektualnej gwiazdy.

*

Znacie ten typ produktów intelektualnych typu instant: błyskotliwy tytuł zawierający główną tezę, wstęp, który przejrzyście ją omawia, kolejne rozdziały dostarczające faktów i argumentów na jej rzecz? Taka kompozycja ma swoje zalety – jest user friendly, pozwala nawiązać do lektury bez czytania całości, łatwo orientować się w materiale i nigdy nie gubić w wywodzie. Dzięki niej szeroki krąg ludzi, którzy nie mają czasu bądź przygotowania do przebijania się przez specjalistyczną literaturę, może zaznajomić się z nowymi ideami. Cena, jaką się za to płaci, jest jednak wysoka: wszelkie wątpliwości, dwuznaczności i inne punkty widzenia pojawiają się tylko po to, by można je było oddalić; wszystkie pytania mają w zasadzie charakter retoryczny, jak w katechizmie. Nie da się jednocześnie czerpać satysfakcji z posiadania jedynej prawdy i z nieprzewidywalności wyprawy w nieznane.

Tymczasem Bregman próbuje mieć ciastko i zjeść ciastko. Najpierw wykłada karty w tytule. Potem w prologu udziela jednoznacznych odpowiedzi, pokazując na efektownych przykładach (reakcje cywili na bombardowania II wojny światowej, przeciwstawiona „Władcy much” historia prawdziwych dziecięcych rozbitków na bezludnej wyspie), że „racjonalność” oparta na wierze w społeczny darwinizm jest zwykłym przesądem. Później jednak próbuje wejść w rolę krytycznego intelektualisty poszukującego odpowiedzi na pytanie, która wizja „stanu natury” jest bliższa prawdy: ta Hobbesa (wojna wszystkich ze wszystkim) czy ta Rousseau (człowiek jest z natury dobry, a tylko cywilizacja go psuje). W kolejnych rozdziałach posługuje się dramaturgią śledztwa z licznymi zwrotami akcji: zastanawia się na przykład, dlaczego inteligentniejsi i silniejsi neandertalczycy wymarli, a homo sapiens zatriumfował, rozważa przewagi życia łowiecko-zbierackiego nad rewolucją rolniczą, obala kluczowe „odkrycia” psychologii społecznej lat 60. i 70. (od eksperymentu stanfordzkiego, przez historię trzydziestu siedmiu świadków biernie przyglądających się morderstwu, po teorię „wybitych szyb”) i odwiedza alternatywną placówkę edukacyjną. W zamknięciu wyraża sceptycyzm wobec literatury poradnikowej, ale dzieli się z nami „Dziesięcioma zasadami, według których warto żyć”.

Zakres tematyczny jest szeroki, poszczególne „dochodzenia” i przykłady bywają fascynujące. Bregman ma w ręku rzemiosło: umie zrobić research tak na źródłach popularnych, jak i naukowych. Ze swadą odmalowuje sytuację, a potem, wielokrotnie zmieniając punkty widzenia, przeciwstawia sobie jej kolejne interpretacje. Dramaturgia całości nie ma jednak prawa się obronić: albo na serio nie wiadomo, „kto zabił”, albo pokazujemy to w pierwszej scenie, ale potem napięcie organizujemy wokół innego pytania. Nie ma przy tym Bregman prawdziwego literackiego bigla, nie próbuje – jak Solnit czy Graeber – stworzyć autorskiego stylu myślenia-pisania. Potrafi odegrać rolę enfant terrible wobec finansjery w Davos, ale z łatwością poddaje się marketingowym konwencjom we własnej książce. Bardzo chce być atrakcyjny, wciągający, przyswajalny… i właśnie „wizjonerski”, „przełomowy”. Tu zaczynają się etyczne schody.

*

Lampka alarmowa zapaliła mi się już przy lekturze prologu. Przecież o spokoju, odporności i solidarności cywili podczas bombardowań, potwierdzonej badaniami społecznymi, oraz upartej wierze wojskowych w nalot jako formę osłabienia morale pisała Rebecca Solnit w rozdziale „From the Blitz and the Bomb to Vietnam” wydanej w 2009 roku niszowej pozycji „A Paradise Built in Hell. The Extraordinary Communities That Arise in Disaster” (z okazji COVID-u została wznowiona, ale dwa lata temu nie była łatwo osiągalna). Sprawdzam dokładniej… i owszem, Bregman powołuje się na tę książkę, tyle że w kolejnej części, przy okazji pobocznego wątku o huraganie Katrina. Autor dobrze zna więc wcześniejsze o dekadę dzieło, które stawiało sobie te same cele i prezentowało bardzo podobną interpretację opisanego przez niego zjawiska… ale nie uznaje za stosowne poinformować o tym swojej czytelniczki.

Tak budowana jest cała narracja: o ile Bregman plastycznie opisuje nam historię Ludmiły Trut i Dimitrija Biełajewa prowadzących w Związku Radzieckim badania nad ewolucją oswajanych syberyjskich srebrnych lisów, to już współcześni mu intelektualiści przyjmujący solidarność i współpracę za naturalną ludzką potrzebę pojawiają się dyskretnie, na marginesach, zawsze w kontekstach przyczynkarskich. Holender niby spłaca swoje długi w obfitych przypisach (zajmują one niemal 50 stron), ale wywód prowadzi tak, jakby rzeczywiście był cudownym dzieckiem dokonującym przewrotu kopernikańskiego na dziewiczej ziemi. Dlatego znajdzie miejsce na referowanie „Psychologii tłumu” Gustave’a Le Bona czy „Władcy much” Williama Goldinga, ale nie padnie ani pół słowa o anarchizmie, socjalizmie utopijnym, spółdzielczości, ruchu związkowym czy kontrkulturze – czyli bogatej, choć wypieranej tradycji lewicowego myślenia alternatywnego (trzeba pamiętać, że Bregman nie prezentuje się jako przeciwnik kapitalizmu, ale jego zbawca, a do tego ma tendencje do utożsamiania socjalizmu z radzieckim komunizmem).

W innym miejscu, podważając stanfordzki eksperyment więzienny, zaczyna od swoich wrażeń przy lekturze „Efektu Lucyfera” (2007) i przytoczenia prywatnej rozmowy z Thibaultem Le Texierem (2018), autorem miażdżącej krytyki Zimbardo w „American Psychologist”. Stwarza zatem wrażenie, że odkrywa przed czytelnikiem jakąś wiedzę dla wtajemniczonych, gdy tymczasem sprawa od lat jest szeroko komentowana publicznie (weźmy choćby artykuł Marii Konnikovej „The Real Lesson of the Stanford Prison Experiment” opublikowany w 2015 roku w „New Yorkerze”, nie wspominając o 633 000 wyników, gdy w Google’a wpisze się frazę „Stanford Experiment debunked”).

*

Odrzuciwszy we wstępie do tego tekstu obie interpretacyjne klisze – cynicznie kapitalistyczną i paranoicznie progresywną – łapię się zatem na tym, że sama w nie wpadam. Raz wyobrażam sobie autora jako cynicznego marketingowca swojego „brandu”, świadomie jadącego po etycznej bandzie; raz jako osobę, której celem jest osiągnięcie „utopii dla realistów”, ale która zbyt głęboko zinternalizowała zasady rynkowej gry, by umieć się z niej wyzwolić we własnym tekście. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku, między dobrymi chęciami, osobistymi ambicjami, warsztatowymi brakami a realiami współczesnego procesu wydawniczego… Tyle że nie o intencje autora tu chodzi, lecz o adekwatność strategii pisarskich.

W przypadku krytyki społecznej nie da się sprowadzić dylematu między niszą a komercją do pogardliwej kliszy opartej na przeciwstawieniu „prawdziwej” służbie idei i „sprzedawania siebie”. Jeśli celem jest zmiana społecznej wyobraźni, nie można uciec przed pytaniami o zasięg i rodzaj recepcji: czy wikłanie się w subtelności i niuanse, ukazywanie sprawy z wielu punktów widzenia nie jest przypadkiem elitarną zabawą dla wtajemniczonych? Czy nie zamyka ważnym tezom wejścia do powszechnego obiegu? A czy – z drugiej strony – „bestsellerowa” forma nie kastruje oryginalnej myśli, nie zmienia krytycznego myślenia we własną karykaturę, a eseju w katechizm?

Tyle że w pisaniu żaden wybór nie jest tragiczny – co najwyżej się taki wydaje w ramach zastanych konwencji. To autorka za każdym razem stwarza język, dzięki czemu może negocjować między przeciwieństwami, ustanawiać nowe myślowe topografie, szukać trzeciej, czwartej i sto pięćdziesiątej drogi. Moim zdaniem tym, czego dziś potrzebujemy, są nie tyle argumenty za potrzebą nadziei czy „nowego realizmu” (te nigdy nie są i nigdy nie będą nowe), ile adekwatne do dzisiejszej wrażliwości języki, oparte na tym nowym realizmie.

W tym sensie „Homo sapiens” jest nieprzekonujący. Nie ma w końcu znaczenia, ile stron poświęci się opowieściom o opartych na współdziałaniu i równości grupach zbieracko-łowieckich skutecznie temperujących jednostki uważające się za lepsze od innych, jeśli wywód prowadzi się tak, jakby było się genialnym solistą, a nie kolejnym głosem w wielowiekowym dialogu o naturze ludzkiej. Kto nie potrafi uczciwie zdać sprawy z wpływu innych, nie jest wcale oryginalnym myślicielem – tylko co najwyżej akwizytorem własnej oryginalności.