Jeśli cokolwiek na pierwszy rzut oka wydaje się pewne, to poczucie krzywdy – dzieli je większość bohaterów i bohaterek tej historii. Wszyscy pewnie zgodziliby się co do miejsca akcji: krajobraz po bitwie, kultura Zachodu po #metoo. Reszta jest nieprzejrzysta; to, o czym jest ta opowieść, zależy od tego, kto ją opowiada.
*
„Jeszcze niedawno mówiłem codziennie w audycji radiowej do setek tysięcy słuchaczy z całej Ameryki Północnej. Dziś najbliżej mi do publicznego występu w czasie karaoke w lokalnym barze w Nowym Jorku” – rozpoczyna swój osobisty esej „Refleksje hasztaga” w „The New York Review of Books” (NYRB) z 11 października 2018 roku Jian Ghomeshi, niegdyś głos instytucja w publicznym kanadyjskim radiu CBC.
Według tej relacji Ghomeshi w październiku 2014 został wyrzucony z CBC na podstawie „rozpowszechnianych w sieci zarzutów” o przemoc wobec byłej dziewczyny. Potem, wśród medialnej burzy, „jeszcze kilka osób” wytoczyło oskarżenia. Prezenter stanął przed sądem za ciągnięcie za włosy, bicie oraz duszenie. W wywołującym wielkie emocje procesie oczyszczono go ze wszystkich zarzutów (jedno z oskarżeń było rozpatrywane oddzielnie i potem wycofane, gdy zgodził się na zakaz kontaktu i zbliżania się). Wyrok nie spodobał się jednak opinii publicznej i wiele osób uznało, że powinien „ponieść konsekwencje większe niż po prostu utrata pracy i reputacji”. Celebryta „stał się hasztagiem”, symbolem przemocy wobec kobiet, społecznym banitą.
Nic nie zapowiadało tego strasznego losu – wszak zawsze był feministą. Wraz z rosnącą sławą zaczął jednak używać „liberalnej genderowej edukacji jako przykrywki dla swojego zachowania”, a kultura celebrycka uczyniła go zależnym od zewnętrznych potwierdzeń własnej wartości. Używał zatem swoich „wpływu i statusu”, by wabić kobiety. Był „emocjonalnie bezmyślny”, „wymagający na randkach i w sprawach osobistych”, „krytyczny i lekceważący”, „natarczywy”. Jednak choć odczuwa „głęboką skruchę” z powodu tego, „jak traktował część ludzi obecnych w swoim życiu”, nie może przyznać się „do oskarżeń, które są nieścisłe” (inaccurate).
Po czterech latach, przekonany, że przeżył „upokorzenia wystarczające na całe życie”, świadomy, że skupienie się na męskiej perspektywie może zostać źle odebrane, zdecydował się napisać o swoich doświadczeniach. Stracił ukochaną pracę, wielu przyjaciół się od niego odwróciło, oszczędności stopniały, pojawiły się myśli samobójcze, traumatyczne wspomnienia, fala rasizmu odwołująca się do jego irańskich korzeni, groźby. Wbrew woli stał się adresatem kłopotliwych męskich zwierzeń („mógłbym być na twoim miejscu”) i ofert kobiet przekonanych, że dzieli z nimi określone preferencje seksualne („nie dzieli”). Esej wieńczy jednak nieśmiała nadzieja: Ghomeshi relacjonuje pogawędkę z poznaną w pociągu kobietą, pokazując, że umiał ją potraktować jako interesującą osobę, a nie obiekt seksualnego podboju.
Byłaby to zatem historia o toksycznej męskości i medialnym linczu, o wewnętrznej przemianie i empatii w jej trudniejszym wydaniu – nakazującej próbę zrozumienia również tych, którzy stali się symbolem zła.
*
„Przeczytanie artykułu Jiana Ghomeshiego (…) na waszej stronie zajęło mi dokładnie dwanaście minut. Jako osoba, która padła ofiarą Ghomeshiego w 2013 roku, proszę, abyście przeznaczyli tę samą ilość czasu na to, co wam napiszę. W ten sposób wszyscy spędzimy tyle samo czasu w poczuciu dyskomfortu na granicy wymiotów. (…) Przypomnieliście mi, że historia posiadającego władzę mężczyzny o byciu naznaczonym jako wyrzutek za krzywdzenie kobiet jest ważniejsza niż ta część twojej tożsamości, która rozpada się, kiedy mężczyzna mówi ci, że jesteś mu droga, jedną dłoń trzymając mocno na twoich ustach i nosie, a drugą ciasno zaciskając wokół twojej szyi. Do dziś czuję kłucie w płucach od niemożności wzięcia oddechu i nadal podskakuję, kiedy ktoś położy ręce blisko tego miejsca” – napisała do redakcji NYRB Joanne O.
Nie była głosem wołającego na puszczy: na pismo spadła fala krytyki. Czytelniczki (czytelników była w tej grupie mniejszość) wyrażały solidarność z ofiarami seksualnej przemocy. Oskarżały czasopismo o dążenie do klikalności kosztem ponownego traumatyzowania pokrzywdzonych kobiet oraz oddanie prestiżowych łamów Ghomeshiemu bez udzielenia głosu jego ofiarom. Wyliczano przekłamania eseju, prostowano tendencyjne stwierdzenia. Wskazywano na długofalową, nie dość inkluzywną politykę redakcji. Wiele osób zapowiedziało rezygnację z prenumeraty.
Byłaby to zatem opowieść o nierównym dystrybuowaniu głosu, przemocy seksualnej, traumie i solidarności.
*
Redaktor naczelny NYRB Ian Buruma (znany w Polsce ze „Śmierci w Amsterdamie” i „Okcydentalizmu”) twardo jednak bronił swojej decyzji. W wywiadzie dla „Slate” podkreślał, że esej należy czytać w kontekście całego numeru zatytułowanego „Upadek mężczyzn”. Przyznał, że w czasie dyskusji redakcyjnej współpracownicy wyrażali różne zdania (podział miał przebiegać raczej według wieku niż płci), ale „kiedy podjęto decyzję, zespół trzymał się razem”. Buruma zaznaczył, że dla niego liczy się uniewinnienie Ghomeshiego przed sądem. „Co do dokładnej natury jego zachowania – na ile było ono konsensualne – nie mam pojęcia, i tak naprawdę mnie to nie interesuje. Interesowało mnie, co dzieje się z osobą, która nie została uznana za winną w sensie kryminalnym, ale która pewnie zasługuje na społeczną infamię, jak długo powinna ona trwać, jakie formy przybierać itd.”.
Ta rozmowa dolała oliwy do ognia. Buruma został zmuszony do ustąpienia – w kolejnym wywiadzie przedstawił siebie jako ofiarę presji ekonomicznej i mediów społecznościowych (według jego relacji, właściciel, Rea. S Hederman, zasugerował mu, że jeśli pozostanie na stanowisku, pismo straci prenumeratorów, a uniwersytety wycofają się z reklam). NYRB przyznało się do zaniedbań, opatrzyło esej Ghomeshiego wyjaśniającym wstępem, a w kolejnym numerze opublikowało obszerny wybór krytycznych listów.
Wielu autorów i autorek współpracujących z pismem (m.in. Anne Applebaum, Ian McEwan, Joyce Carol Oates, Arlie Russel Hochschild) stanęło jednak w obronie Burumy. W liście otwartym napisali, że nawet jeśli dla części z nich tekst Ghomeshiego był „odpychający”, to oburzenie publiczności na jeden artykuł nie powinno prowadzić do zwolnienia wybitnego redaktora. Stawia to bowiem pod znakiem zapytania naczelną ideę pisma: „wolne eksplorowanie idei”.
Byłaby to zatem historia o wolności słowa i intelektualnym nonkonformizmie.
*
„Oto, czego «The New York Review of Books» dowiedziałoby się, gdyby zadało sobie trud przyjrzenia się twierdzeniom Ghomeshiego przed publikacją jego eseju” – napisał Jesse Brown z portalu dziennikarskiego „Canadaland”, rozpoczynając swą fact-checkingową analizę (ten tekst przytaczam ze względu na jego syntetyczność, a nie wyjątkowość – na te nieścisłości wskazywało wiele anglojęzycznych gazet, czytelniczki w listach, Issac Chotiner w wywiadzie z Burumą dla „Slate”). Cała sprawa zaczęła się nie od plotek w sieci, ale od dziennikarskiego śledztwa uznanej gazety „Toronto Star” oraz skargi pracownicy CBC, która ujawniła przełożonym wideo ukazujące jej siniaki po randce z celebrytą. Ghomeshi odcina się w eseju od szczególnego „stylu życia” (mając na myśli BDSM), podczas gdy we wpisie na Facebooku, uprzedzając wybuch publicznego skandalu, przedstawiał siebie jako osobę lubiącą „ostry seks”, której preferencje posłużą jako materiał do zniesławiania i fałszywych oskarżeń. Jest prawdą, że został uniewinniony w sądzie z oskarżeń stawianych przez trzy kobiety. Obrona wykazała im kłamstwo pod przysięgą, ponieważ zaprzeczyły, że po domniemanym ataku miały kontakt z Ghomeshim, gdy w rzeczywistości wysyłały mu wiadomości, również erotyczne; jedna zataiła, że była w intensywnym mailowym kontakcie z inną oskarżającą (cała sprawa wywołała debatę o adekwatności procedur sądowych w sprawach przemocy seksualnej). Z czwartą osobą, która weszła na drogę sądową, celebryta zawarł jednak ugodę: zgodził się na oficjalne przeprosiny i zakaz zbliżania się w zamian za wycofanie skargi. W sumie z oskarżeniami w przestrzeni publicznej wobec Ghomeshiego wystąpiło nie „kilka”, ale ponad dwadzieścia kobiet.
Co więcej, anonimowy członek zespołu redakcyjnego NYRB (wszyscy dostali zakaz publicznych wypowiedzi) twierdził, że „Refleksje hasztaga” od początku były krytykowane za „ton i styl, brak wewnętrznej refleksji i błędny sposób, w jaki przedstawiały zarzuty przeciw niemu [Ghomeshiemu]”, a żaden konsensus nie został osiągnięty. Podobno ostateczna wersja tekstu została pokazana tylko jednemu redaktorowi (mężczyźnie) z pominięciem normalnych procedur. Zwolnienie Burumy nie powinno być zatem wpisywane w kontekst obrony wolności słowa: było konsekwencją poważnych uchybień w pracy redakcyjnej i zarządzaniu.
Byłaby to zatem historia o przywileju – tej lekkości, z jaką posiadający władzę starszy mężczyzna może naginać reguły.
*
Wydaje się, że w tym konflikcie – prócz osobistych emocji, punktów widzenia i interesów – zderzają się dwie polityczne wyobraźnie dotyczące wolności i komunikacji. Buruma reprezentuje tę wyrastającą z oświeceniowego uniwersalizmu, ukształtowaną w dobie formowania się demokracji liberalnej w kontrze do monarchii absolutnych, opartą na podziale na dwie sfery życia: prywatną i publiczną. Sfera prywatna miała być przestrzenią wolności jednostki tak długo, jak nie narusza ona praw innych jednostek (wtedy arbitrem jest trzecia władza: sąd); sferę publiczną wyobrażano sobie zaś jako bezosobową, rządzoną przez procedury i konwencje, dzięki którym opinie i interesy będą mogły się ścierać niejako w oderwaniu od osobistych emocji. Praca intelektualna również powinna toczyć się zgodnie z normami sfery publicznej: intelektualista ma opisywać krytycznie zjawiska społeczne, odwoływać się do wyabstrahowanych argumentów, a nie osobistych uwarunkowań.
To dlatego Buruma uchyla się od refleksji na temat oskarżeń o przemoc w sferze prywatnej i podkreśla wagę wyroku sądu. Zdaje się jednak nie dostrzegać, jak bardzo rozróżnienie na sferę publiczną i prywatną wpływa na jego podejście do faktów. Wszak trudno sobie wyobrazić, że opublikowałby bez sprawdzania faktów osobisty esej amerykańskiej gwiazdy uniewinnionej w kontrowersyjnym procesie (np. O.J. Simpsona) albo męża stanu przeinaczającego wydarzenia z zakresu polityki międzynarodowej. Buruma zachowuje się zatem tak, jakby w opisie sfery prywatnej nie obowiązywały te same rygory warsztatu dziennikarskiego. „Lokalne” konteksty sprawy uznaje za nieistotne i nie zakłada, że czytająca publiczność kanadyjska wejdzie z nim w dialog: tym samym odtwarza wzór, w jaki traktuje się „prowincję” – jako przedmiot (niekoniecznie ścisłego) opisu służącego aktualnym potrzebom „centrum”.
Tymczasem oponentki Burumy odwołują się do krytyki feministycznej, według której sfera publiczna została zorganizowana tak, by chronić interesy uprzywilejowanych mężczyzn. Jeśli na publicznej agorze utożsamianej z „racjonalnością” i „uniwersalizmem” można słyszeć głos tylko jednej grupy, to w efekcie głosy wszystkich innych (kobiet, czarnych, mniejszości seksualnych) będą się jawić jako niedojrzałe, emocjonalne, partykularne. Jednocześnie te sprawy, które przypisuje się sferze prywatnej, zostają wyłączone ze sfery polityki – nie są zatem traktowane jako kwestie dobra wspólnego. Wszystko to owocuje drastyczną nierównością głosu kobiet i mężczyzn w sferze publicznej, w przypadku oskarżeń o przemoc seksualną potęgowaną jeszcze przez zawstydzanie ofiar i ich traumę.
To nie przypadek, że Ghomeshi stał się hasztagiem i że hasztagiem było #metoo. Media społecznościowe stworzyły nowy rodzaj agory, na której tysiące prywatnych i półpublicznych wyznań pozwoliło zobaczyć molestowanie i przemoc nie jako wyjątkowe, jednostkowe przekroczenie, ale systemową prawidłowość. #metoo miało również zmieniać emocjonalny scenariusz reakcji na oskarżanie: od założenia, że nie powinniśmy oceniać zachowań jednostek w sferze prywatnej, dopóki nie zapadnie prawomocny wyrok, do postulatu solidarności z ofiarami seksualnych ataków.
Wkrótce jednak pojawiły się wątpliwości odwołujące się do podstawowych zasad demokracji liberalnej. Jak w praktyce pogodzić hasło „wierzę pokrzywdzonym” z domniemaniem niewinności? Co robić, by #metoo nie przerodziło się w narzędzie łatwych medialnych linczy (jak niszcząco mogą one działać nawet pod znakiem moralnie słusznej sprawy, wnikliwie opisuje Jon Ronson w książce „#Wstydź się!”). Jak oskarżony o przemoc mężczyzna może się bronić przed społeczną infamią, jeśli samo zabranie przez niego głosu bywa interpretowane jako symboliczna przemoc?
Byłby to zatem rozpisany na wiele punktów widzenia spór o prawo do głosu. Jakie mechanizmy rządzą jego zabieraniem, wyciszaniem, wzmacnianiem? Kto głosu udziela, a kto i na jakiej podstawie ma go prawo odebrać? Do czego bywa używane hasło „wolności słowa” i jak się ono ma do społecznej słyszalności?
*
Jest jednak taki głos, którego w tej analizie nie uwzględniłam. Dotychczas referował i interpretował różne wypowiedzi, nie wyrażając własnych opinii i nie problematyzując własnego usytuowania. Choć cały czas mówił, wydawał się przezroczysty: mój własny, „neutralny” głos.
Ta „neutralność” jest jednak konwencją pociągającą za sobą daleko idące konsekwencje. Wszak – po pierwsze – samo jej zastosowanie sugeruje, że staję po stronie „uniwersalistycznej” racjonalności, która zakłada, że do prawdy przybliżamy się wtedy, gdy abstrahujemy od swojego usytuowania. Po drugie, prowadzenie „neutralnej” analizy przypadku Ghomeshiego i Burumy pozwala mi uniknąć odniesienia się do podobnej kontrowersji, która wydarzyła się na moim własnym podwórku. Dlatego w imię bezzałożeniowego podejścia krytycznego sprawdźmy, co się stanie, gdy z analitycznego ducha unoszącego się nad wodami empirii zmienię się w Agatę Sikorę piszącą dla „Dwutygodnika”, na łamy którego w marcu 2018 wrócił negatywny bohater polskiego #metoo, Jakub Dymek.
*
27 listopada 2017 na łamach „Codziennika feministycznego” ukazał się tekst „Papierowi feminiści. O hipokryzji na lewicy i nowych twarzach polskiego #metoo” autorstwa Sary Czyż, Dominiki Dymińskiej, Patrycji Wieczorkiewicz, Agnieszki Ziółkowskiej i osób anonimowych, w którym lewicowy dziennikarz Jakub Dymek został oskarżony o różne formy molestowania i gwałt wobec byłej partnerki (w tym samym artykule oskarżono również redaktora „Gazety Wyborczej” Michała Wybieralskiego). W odpowiedzi Dymek udzielił Onetowi wywiadu, w którym opowiedział, że przez osiem dni przed publikacją był „szantażowany i zastraszany”, materiał „Codziennika” „nie miał nic wspólnego z żadnymi standardami dziennikarskimi”, a redakcja nawet nie poprosiła go o komentarz. Dziennikarz przyznał, że żałuje, że zdarzyło mu się zachować podle i że jako osoba, która przyznaje się do lewicowego światopoglądu, powinien tym bardziej trzymać się wysokich standardów”, ale zarzut gwałtu przedstawił jako zemstę swojej partnerki, którą wymienił z nazwiska, opisując jej domniemane traumy na tle seksualnym.
I Ghomeshi, i Dymek byli zatem dziennikarzami deklarującymi się jako feminiści. Zostali oskarżeni o molestowanie i napaść seksualną. Przyznali się do krzywdzących zachowań, kategorycznie wypierając się tych najpoważniejszych i podważając wiarygodność oskarżających ich byłych partnerek. Są też istotne różnice: Ghomeshi był oskarżany o wielokrotną przemoc fizyczną. Został zawieszony, a potem zwolniony z pracy jeszcze przed publikacją artykułu w „Toronto Star” prezentującego wyniki dziennikarskiego śledztwa. Nawet po sądownym uniewinnieniu nie był w Kanadzie publikowany, a esej w NYRB wydobył go z niebytu po czterech latach. Dymek został oskarżony o gwałt przez jedną osobę i różne formy molestowania przez więcej kobiet w tekście pisanym w poetyce manifestu-wyznania #metoo, a nie dziennikarskiego śledztwa. Już po trzech miesiącach powrócił na łamy „Tygodnika Powszechnego” i „Dwutygodnika”, nawiązał współpracę z nowo powstałym portalem reo.pl, a wkrótce potem wydał książkę „Nowi barbarzyńcy” (definitywnie rozstała się z nim „Krytyka Polityczna”).
Po publikacji „Papierowych feministów”, jak wiele innych osób, miałam mnóstwo wątpliwości – wszyscy w końcu byliśmy debiutantami i debiutantkami w naszych reakcjach na #metoo. Tylko jedna rzecz w tej historii wydawała się bezdyskusyjna: komuś musiała stać się ogromna krzywda. To, gdzie chciano ją widzieć, zależało od tego, na jakiej opowieści została wytrenowana empatia danej osoby – na tej o uniwersalnych prawach liberalnej demokracji, nakazującej upominać się o prawa jednostki do domniemania niewinności, czy na tej feministycznej, nakazującej stawać po stronie kobiet jako ofiar kultury gwałtu. Ja sama starałam się rozpoznawać obydwie te logiki (przygotowuję o tym książkę), z góry żadnej z nich nie ulegając ani nie odrzucając. Próbowałam przyglądać się własnym reakcjom z antropologicznego dystansu.
Jakkolwiek bym jednak je analizowała i uznawała logiczną sprzeczność racji związanych z najpoważniejszym oskarżeniem, byłam zdumiona łatwością, z jaką większa część opinii publicznej przeszła do porządku nad tym, do czego publicysta się przyznał. Autorki „Papierowych feministów” wspominały o „licznych przypadkach napastowania seksualnego, przekraczania granic, obłapiania, chamskich słownych zaczepek”, „rzucaniu się na koleżanki bez żadnego ostrzeżenia, wymuszaniu pocałunków i obrażaniu się, kiedy się temu sprzeciwiają” oraz krytykowaniu pracy kobiet, które odmówiły mu seksu. Sam Dymek (nie zaprzeczając stawianym mu zarzutom ani ich wprost nie potwierdzając) przeprosił za zachowania „seksistowskie, aroganckie, napastliwe, przykre, poniżające”. Czy nie dałoby się podsumować ich jednym słowem: przemocowe? Czy jeśli takie były, to nie są one wystarczającym powodem, by ponieść konsekwencje zachowania na poziomie profesjonalnym? Czy fakt, że cała debata skupiła się na najpoważniejszym zarzucie, nie świadczy o tym, jak powszechnie niewidzialne i akceptowane są te zachowania „błahe”? Wszak powinny być one uznane za niedopuszczalne nie tylko w języku feministycznym jako przemoc wobec kobiet, ale również tym uniwersalistycznym: jako pogwałcenie zasad demokracji liberalnej dającej wszystkim jednostkom prawo do autonomii i nietykalności (również w sferze prywatnej).
Mimo takiej oceny sytuacji wciąż starałam się pozostać krytyczna wobec własnych przekonań. Nie podpisałam żadnego z publicznych listów: ani „w sprawie standardów proceduralnych i etycznych w kontekście akcji #metoo”, ani tego okazującego solidarność autorkom „Papierowych feministów”. Gdy w marcu 2018 Dymek powrócił na te łamy jako współautor tekstu „Zakodowane zaufanie”, moja „krytyczna bezstronność” stała się jeszcze bardziej problematyczna – właśnie opublikowałam dwa szkice i liczyłam na dalszą współpracę.
Miałam (i wciąż mam) dużo sympatii, szacunku i wdzięczności dla redakcji „Dwutygodnika”, ale jednocześnie uważałam (i wciąż uważam) pytania o powrót publicysty postawione w liście otwartym pt.„Strategia milczenia” za prawomocne. O ile mogłam próbować zrozumieć różne racje stojące za tą decyzją redakcyjną, trudno było mi się pogodzić z tym, że redakcja tych racji nie przedstawiła w otwartej debacie. Nie podpisałam się jednak publicznie pod „Strategią”: zamiast tego wysłałam mail do redaktorki naczelnej, Zofii Król, przedstawiając moje pytania i wątpliwości. Odpowiedzi mnie nie przekonały, ale dały poczucie, że nie tylko we mnie wciąż toczy się proces negocjacji sensów. Dymek, jak na razie, nie pojawił się po raz kolejny na tych łamach. A ja piszę ten tekst o Burumie i Ghomeshim na zamówienie redakcji, choć z góry poinformowałam, że mogę to zrobić tylko wtedy, jeśli będzie dotyczył również „Dwutygodnika” i jego felietonisty.
Uważam bowiem, że poprzestanie na analizie sporu zza Atlantyku wpisywałoby się w diagnozowaną w ujęciach feministycznych strategię naturalizowania przemocy. Odwoływanie się do „egzotycznych” kontekstów społecznych (historii Ghomeshiego przez Burumę, historii Burumy przez „Dwutygodnik”) ustanawia #metoo jako przedmiot analizy oderwany od społecznego działania i etycznej odpowiedzialności. A przecież istotą tego ruchu było performatywne pokazanie, że cała nasza kultura – w tym procedury prawne, konwencje towarzyskie, praktyki życia intelektualnego – opiera się na ukrywaniu przemocy seksualnej.
Mój największy problem z postawą Burumy i redakcji „Dwutygodnika” nie polega na tym, że dopuszczono na łamy mężczyzn oskarżonych o seksualną przemoc (o tym później), ale że nie odniesiono się przy tym poważnie do wysuwanych w ramach #metoo argumentów. Uprawomocnianie decyzji brakiem wyroku sądowego w tym kontekście wydaje mi się etycznym i intelektualnym unikiem. Ustanawia relację epistemologiczną w duchu pozytywistycznej socjologii: redaktorzy zamawiają teksty badające zjawiska społeczne, ale sami nie chcą rozważać, jak przez te zjawiska są kształtowani. Na tym właśnie polega to, co ruchy progresywne nazywają władzą symboliczną: to pozycja pozwalająca na arbitralne zbycie argumentów zamiast ich uczciwego zbijania.
Tymczasem już ta krótka opowieść – o mojej mediacji między konformizmem, krytycznym myśleniem, feministyczną solidarnością i ogólnoludzką empatią – pokazuje, jak działa opisywany w ramach #metoo mechanizm. Nikt nie wywierał na mnie presji, nikt mnie do niczego nie zmuszał, ale przecież moje reakcje na polskie #metoo miały (i wciąż mają) wpływ na moją zawodową pozycję. Gdybym podpisała się pod „Strategią milczenia” i zdecydowała się konsekwentnie nie publikować na tych łamach do czasu uzyskania odpowiedzi, nie ukazałoby się parę moich szkiców, dzięki którym mój głos nabrał trochę większej mocy. Gdybym teraz napisała analizę skandalu wokół „Refleksji hasztaga” w konwencji bezstronności albo odmówiła przyjęcia zamówienia, nie stawiałabym siebie i redakcji w niewygodnej sytuacji. Gdyby natomiast zasada cielesnej nietykalności i autonomii kobiet była w nas wszystkich tak zinternalizowana, jak przezroczysta jest konwencja neutralnego analitycznego głosu, nie przeżywalibyśmy tych dylematów. Żadnego problemu interpretacyjnego by nie było.
A jednak problem jest i długo jeszcze z nami będzie, bo żadna akcja nie jest w stanie od razu zmienić głęboko uwewnętrznionych wzorów kulturowych. Będziemy zatem popełniać błędy, bo nie da się ich nie popełnić: wszak dotychczasowy konsensus społeczny został podważony, a nowy właśnie się w bólach wyłania. Dlatego – jeśli chcemy poważnie potraktować wyzwanie, przed którym stawia nas #metoo – powinniśmy krytycznie przyjrzeć się ograniczeniom poznawczym zarówno uniwersalistycznego, jak progresywnego podejścia. I spróbować wyciągnąć jakieś konstruktywne wnioski.
*
Cała ta historia potwierdza zarzuty formułowane wobec postawy uniwersalistycznej przez ruchy progresywne. Polityczna abstrakcja, jaką jest ideał sfery publicznej otwartej na wszelkie głosy, zostaje utożsamiony z opisem rzeczywistości i użyty jako argument przeciw tym osobom, które wskazują, że nie wszyscy mogą ten głos w praktyce zabrać. Jeśli ktoś uważa, że moc wypowiedzi w sferze publicznej zależy wyłącznie od siły racjonalnej argumentacji, to tym bardziej powinien wejść w polemikę z koncepcją władzy symbolicznej i po oświeceniowemu – a więc opierając się na analizie empirii i odwołując się do racjonalnych argumentów – po prostu ją obalić. Tymczasem w praktyce ta kwestia jest przez obrońców uniwersalistycznych standardów ignorowana – co stawia pod znakiem zapytania ich bezinteresowną neutralność.
Tym bardziej, że rozpoznanie siebie jako aktora społecznego nie wymaga wcale porzucenia oświeceniowych ideałów życia intelektualnego. Zdanie sprawy ze swojego usytuowania nie ogranicza przecież prawa do wolności słowa czy krytycznego „eksplorowania idei” – co najwyżej odziera je z narcystycznych fantazji i przedstawia w bardziej realistycznym świetle. Nie szkodzi również negocjowaniu dobra wspólnego ponad partykularyzmami: demaskuje wyłącznie mit, dzięki któremu części uczestników dyskusji z góry uzurpowała sobie prawo do bycia mniej partykularnymi niż inni.
Paradoks polega na tym, że właściwa uniwersalistycznemu ideałowi sfery publicznej koncepcja komunikacji wydaje się ważną inspiracją dla rozwiązania wewnętrznych sprzeczności języka progresywnego. #Metoo miało być gestem poznawczym, performatywnym i etycznym: odsłaniać strukturalną krzywdę, a zarazem ją neutralizować poprzez okazanie solidarności i oddanie głosu pokrzywdzonym. Jego ubocznym skutkiem jest jednak budowanie wizji, w której ofiary oraz ich aliantki zostają przeciwstawione wszystkim innym – tym, którzy staną po stronie status quo myślą, słowem, uczynkiem czy zaniedbaniem. Gdzie jest przemoc, nie ma pola do negocjacji. Gdzie nie ma pola do negocjacji, następuje wycofanie do własnych okopów oraz ostry podział etyczny i tożsamościowy na „dobre my” i „przemocowych onych”.
Jeśli jednak źródło problemów ma podłoże kulturowe, to taka wizja jest daleko idącym uproszczeniem (wspominała o tym bell hooks, komentując #metoo dla „The New Yorker Radio Hour”). O ile daje się jasno wskazać konkretnych sprawców i ofiary przemocy (nawet jeśli win i krzywd nie da się udowodnić przed sądem), to odpowiedzialność za jej naturalizację jest dużo bardziej rozmyta, trudniejsza do uchwycenia. Nie ma żadnego „systemu opresji” zewnętrznego wobec mnie, ciebie, jej, jego: to my wszyscy go tworzymy. Jedno zatem łączy zwolenników podejścia uniwersalistycznego z progresywnym: niechęć do zobaczenia siebie jako uczestników i współtwórców diagnozowanych mechanizmów społecznych.
Jeśli natomiast rzeczywiście dążymy do bardziej realistycznego ich rozumienia, musimy umieć siebie w ten sposób zobaczyć. A do tego potrzebujemy przestrzeni komunikacyjnej, w której – nie zawieszając etyki – będziemy mogli mierzyć się z naszymi emocjonalnymi odruchami, błędami, konformizmami, brakiem wyobraźni. Musimy nauczyć się mówić o naturalizujących przemoc mechanizmach nie tylko z pozycji ofiar i „neutralnych świadków”, ale także uczestników i sprawców – w czym przydałyby się i mądrze poprowadzone refleksje hasztagów.
Jeśli to, o czym jest ta historia, zależy od tego, kto ją opowiada, to dla mnie byłaby ona o tej szarej strefie negocjowania konsensusu, w której mniej lub bardziej świadomie porusza się większość z nas.
*
Gdy artykuł ten zostanie opublikowany, swoistość wyobraźni progresywnej i oświeceniowo-uniwersalistycznej objawi się jeszcze w jednej odsłonie. Postawa uniwersalistyczna stroni od czerpania argumentów ze sfery subiektywnej, progresywna natomiast żywi podejrzliwość wobec debaty opartej na zawieszeniu różnic statusowych. Teraz to mój głos zostanie poddany testowi, dokładnie tak, jak wcześniej głos Ghomeshiego, Joanne O, Burumy, Dymka, autorek „Codziennika”. To, czy zostanie on uznany za godny zaufania – tak jak w każdym innym przypadku – zależy od tego, na ile zdołałam się wpisać w społecznie konstruowane kryteria wiarygodności. Istota paradoksu, w którym znaleźliśmy się w dobie #metoo, polega zaś na tym, że to właśnie te kryteria – a nie tylko wypowiedzi i zachowania poszczególnych ludzi – muszą zostać poddane krytycznej weryfikacji.
P.S. 20.12.2018
Puenty pisane przez życie (i instancje polityczne) potrafią przechytrzyć te autorskie. Od ostatecznej redakcji tego szkicu do momentu jego ukazania się na stronie kontekst odbioru dramatycznie się zmienił: „Dwutygodnik” został pozbawiony finansowania i walczy o przetrwanie. Sam fakt, że tekst ten ukazuje się w takiej sytuacji, świadczy o wartości tego miejsca. Wierzę zatem, że nie jest to krytyka na pożegnanie, ale na nową drogę Dwutygodnikowego życia.