Co ma wielkie oczy

15 minut czytania

/ Literatura

Co ma wielkie oczy

Agata Sikora

„Testamenty” czyta się jednak nie jak dzieło Atwood, ale jakiejś pseudo-Atwood, czy wręcz fanfiction nadzwyczaj rzemieślniczo biegłej wielbicielki. Miejscami zupełnie serio przypominają telenowelę

Jeszcze 4 minuty czytania

Wydana po raz pierwszy w 1985 roku „Opowieść podręcznej” przez lata była na tej mojej liście, co to udaje, że jest do przeczytania – współczesnych klasyków ustanawiających nośne metafory, które znasz na tyle dobrze z różnych nawiązań, że trudno o żarliwą czytelniczą ciekawość. Fikcyjna purytańska dyktatura na gruzach Stanów Zjednoczonych wydawała mi się zbyt łatwym ostrzeżeniem dla tych pokoleń kobiet, które chciały wierzyć w wieczną gwarancję raz zdobytych praw. Bo co można na taką moralistykę odpowiedzieć? Tak, totalitaryzm jest potworny, a reguły rządzące Gileadem nie tak znowu fantastyczne. Tak, drogie przodkinie, wiem, że wilk religijnego radykalizmu ma wielkie zęby i zamiast wąchać kwiatki deklaratywnego równouprawnienia, mam iść prosto do domu postępowej babci malować radykalne transparenty rodem z lat 60.

Jakie było zatem moje zdziwienie i zachwyt, gdy wreszcie po „Opowieść podręcznej” sięgnęłam. To powieść, która łączy narrację niewolnicy zastygłej w skrajnej deprywacji ze studium mechanizmów społecznych i kulturowej zmiany, literatura zarazem analityczna i zmysłowa, umiejętnie budująca napięcie, zwieńczona emocjonalno-epistemologicznym twistem. Margaret Atwood gra z konwencjami gatunku, prześwietla liberalną mitologię, idzie na przełaj ówczesnych feministycznych dyskursów, opisując ten aspekt totalitarnego zniewolenia, który zazwyczaj zostaje zepchnięty na margines dominujących (męskich) narracji.

Pisarka nie pozwala na luksus fantazjowania o buncie nieugiętego podmiotu – Freda, która w czasie demontażu demokracji pozostała żywiącą się złudzeniami bierną obywatelką, jako przymusowa surogatka w totalitarnym państwie nie stanie się niezłomną bohaterką. Brak wiary w narzuconą ideologię nie tworzy pola „wewnętrznej wolności”; rozumienie mechanizmów przemocy nie ocala przed jej miażdżącymi psychikę konsekwencjami. „Prawdziwe” opinie i uczucia kobiety nie mają bowiem żadnego znaczenia, jeśli zinternalizowała strach na tyle, by posłusznie wypełniać narzucony scenariusz zachowań, gestów i postaw ciała. Fundamentem Gileadu nie jest bowiem przyjemność płynąca z okrucieństwa i łamania ludzkiej podmiotowości, ale ustanowienie wzoru kultury uniemożliwiającego międzyludzką intymność, emocjonalną bliskość, zmysłowe spełnienie (co dotyczy wszystkich, choć postawieni wyżej w hierarchii mogą znacznie swobodniej łamać i naginać reguły). Freda znajduje się na skraju szaleństwa nie ze względu na tortury, sadystyczne praktyki seksualne czy pracę ponad siły, ale traumę po odebraniu córeczki, lęk o losy partnera, radykalną deprywację z tego, czego na co dzień nie zauważamy: z poczucia integralności własnego ciała, przyjaznych spojrzeń, wspierających gestów, przyjemności dotyku, możliwości wyrażania uczuć, słowa pisanego. Ratunku dla siebie szuka zatem nie w działalności podziemnego ruchu oporu, ale w zatraceniu się w zakazanym romansie, który daje choćby ochłap bliskości.

Margaret Atwood, „Testamenty”. Przeł. Paweł Lipszyc, Wielka Litera, 464 strony, w księgarniach od lutego 2020Margaret Atwood, „Testamenty”. Przeł. Paweł Lipszyc, Wielka Litera, 464 strony, w księgarniach od lutego 2020Wbrew dominującym narracjom bohaterskim Atwood każe zatem skonfrontować się z nieprzyjemną i poruszająco aktualną prawdą: w obliczu autorytarnych zmian większość z nas wybierze konformistyczne samooszustwo. W systemie totalitarnym będziemy walczyć nie o wolność, a o przetrwanie. I jesteśmy w tym zwykli, bezbronni i tragiczni – tę kondycję trzeba umieć szanować, bo to kondycja ludzka. Zakończenie przynosi jednak przewrotną puentę. W finale Atwood uchyla furtkę fabularnej nadziei, jednocześnie zatrzaskując ją na poziomie narracyjnym. Freda może i zdoła uciec z totalitarnej dyktatury, ale jej opowieść, po latach interpretowana jako naukowe źródło do historii Gileadu, zostanie zawłaszczona, zinstrumentalizowana, okaleczona.

***

W kwietniu 2017 roku, ponad trzy dekady od wydania powieści, parę miesięcy po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA, na amerykańskiej platformie streamingowej Hulu zadebiutowała serialowa adaptacja „Opowieści podręcznej” autorstwa Bruce’a Millera. Produkcja ta sprzeniewierza się duchowi oryginału z rozmachem, dezynwolturą, bez kompleksów, a może i świadomości zdrady. Karmi nas klasyczną fantazją o oporze, poświęceniu, odwadze, niezłomności, do granic pornografii eksponując jej sadomasochistyczną podszewkę (o czym na tych łamach pisała Klara Cykorz).

Okazało się, że tak pomyślany serial doskonale wstrzelił się w „swój czas”. Na manifestacjach przeciw ograniczaniu praw reprodukcyjnych w Teksasie czy Alabamie pojawiły się postacie przebrane w szkarłatne suknie i białe kornety. „Make Margaret Atwood Fiction Again” głosiło hasło z transparentu w czasie Marszu Kobiet. Dziś gileadzki mundurek przeznaczonej do gwałcenia i rozrodu niewolnicy jednym kliknięciem można kupić w internecie.

Sama Atwood również darzy te użycia wyraźnie ambiwalentnymi uczuciami – prawa do ekranizacji sprzedała jeszcze w latach 90. i przy produkcji Millera miała głos wyłącznie doradczy. Jej stosunek do współczesnych inkarnacji feminizmu jest złożony: w duchu #metoo uznaje konieczność zmiany praktyk prawnych, odrzuca jednak hasło „wierzę wszystkim kobietom” (dlaczego z góry należałoby wierzyć jakiejś klasie ludzi?) i podkreśla konieczność poszanowania zasady domniemania niewinności. Zdaniem Anety Kyzioł za decyzją o kontynuacji „Opowieści” mogło zatem stać dążenie do odzyskania kontroli nad wykreowanym przez siebie światem, zniuansowania tego, co stało się zbyt łatwym symbolem.

Byłam radośnie zaintrygowana, gdy okazało się, że narratorką „Testamentów” jest Ciotka Lydia, treserka Podręcznych, która pod płaszczykiem dobrodusznego okrucieństwa zdaje się skrywać bądź to absolutny cynizm, bądź doszczętne wyparcie i głupotę. Kto, jak nie Atwood, wybije fanki z łatwego samozadowolenia, zestawiając współczucie dla nieheroicznej i biernej ofiary z empatią wobec jej nieheroicznej i biernej oprawczyni? W czasie ekspozycji kolejnej postaci, nastoletniej Kanadyjki w dramatycznych okolicznościach poznającej prawdę o swojej prawdziwej tożsamości, pomyślałam, że może (to by dopiero było!) autorka zderzy okrucieństwo bezosobowych reguł i arbitralność władzy w gileadzkiej dyktaturze z ich odpowiednikami w postaci systemów imigracyjnych „wolnego świata”. Jakże wspaniała byłaby taka diagnoza narcyzmu liberalnej publiczności, która przebiera się w krwawe peleryny, a jednocześnie bez większego oporu akceptuje politykę swoich rządów wobec kobiet (oraz dzieci i mężczyzn) próbujących wydostać się z Libii, Syrii czy meksykańskiego Juarez. Zaś trzecia narratorka, uprzywilejowana córka Komendanta wychowana przez pełną ciepła matkę, mogłaby być kontrapunktem pozwalającym popatrzeć na system oczami tych, dla których stanowi on oczywistość tak „naturalną” jak fakt, że „naszym” dzieciom należy się prawo do zabawy, domu i szkoły, podczas gdy inne mogą spędzać swoje życia w prowizorycznych obozach czy segregując odpady na toksycznych wysypiskach.

***

„Testamenty” czyta się jednak nie jak dzieło Atwood, ale jakiejś pseudo-Atwood, czy wręcz fanfiction nadzwyczaj rzemieślniczo biegłej wielbicielki. Z jednej strony autonarracje bohaterek obfitują w szczegóły dla akcji nieistotne, służące ekspozycji postaci i ilustracji instytucji gileadzkich, do których wcześniej nie mieliśmy dostępu. Z drugiej fabuła toczy się pośpiesznie – nie ma tu czasu na traumatyczne flashbacki, szukanie namiastki zmysłowej przyjemności w poprzedzającej rytualny gwałt kąpieli czy pełne napięcia interpretacje niejednoznacznych gestów. Intencje innych ludzi i konsekwencje wyborów jawią się jako jasno określone, nawet jeśli jeszcze przez bohaterki nierozszyfrowane (zapomnijmy o subtelności i ambiwalencjach relacji między Fredą i Komendantem). Kreślone znacznie grubszą kreską socjologia systemu i psychologia postaci szybko stają się drugorzędnym tłem dla przygód, tajnych misji i politycznych knowań. Złożoność emocji zapośredniczonych przez system przemocy zostaje sprowadzona do przebiegłości, naiwności bądź sentymentalizmu. Miejscami zupełnie serio przypomina to telenowelę: totalitarna surogacja daje wręcz nieograniczone możliwości w plątaniu wątków kradzionych dzieci, zaginionego rodzeństwa, rzekomych ojców i prawdziwych matek.

A całość podporządkowana jest logice sequelu: niewolniczej formalnej repetycji. Jak opowieść Fredy okazywała się transkrypcją magnetofonowych kaset ukrytych gdzieś na trasie Podziemnego Szlaku Kobiecego, tak Holograf z Ardua Hall i zeznania dwójki świadków (nie „świadkiń”) również okazują się materiałem interpretacyjnym dla historyka (tyle że, z duchem czasu, bardziej poprawnego politycznie). Zastosowany w „Opowieści” chwyt z odnalezionym źródłem oczywiście również naruszał zasady komunikacyjnego realizmu – pierwszoosobowe relacje o przeszłości dążą raczej do narracyjnej syntezy, a nie opisywania ulotnych myśli i emocji, wątpliwości, gestów, doznań zmysłowych. Działał jednak na prawie licentia poetica, doskonale budując napięcie dramatyczne: pozwalał odkrywać reguły dystopijnego świata przefiltrowane przez świadomość walczącego o własną integralność podmiotu, dla którego one same były jednocześnie ucieleśnione i mentalnie obce. 

Mechaniczne powtórzenie tego zabiegu, gdy ustrój i ideologia Gileadu nie jest już dla odbiorczyń tajemnicą, bezlitośnie obnaża wszystkie jego słabości. I tak otoczona siecią intryg cwana polityczka pozwala sobie na niepotrzebne ryzyko prowadzenia tajnych zapisków, pretensjonalnie dyskutując o nich ze swym przyszłym czytelnikiem (jej ironia i nieustanna celebracja własnej przenikliwości przywodzi na myśl manierę Franka Underwooda – tyle że on otwarcie zaburzał konwencję filmowego realizmu, zwracając się prosto do kamery, a Lydia nie idzie w takie postmodernizmy). Zeznania dziewcząt, głównych wykonawczyń politycznej misji, stają się zwierzeniami czasów dojrzewania, a zarazem świadectwami skrajnego zinfantylizowania nastoletniej kondycji. Szczególnie konstrukcja Daisy (której tożsamość rozszyfrowujemy na długo przed tym, co miało chyba uchodzić za fabularną niespodziankę) woła o pomstę do milczącego ateistycznego nieba: odporność psychologii tej postaci na to, co się jej przydarza, godna jest bohaterów opowieści pikarejskich. Dość wspomnieć jej reakcję na wydarzenia, które całkowicie zmieniły jej codzienność, rozbiły tożsamość i przewartościowały relacje z ludźmi: chwila szoku, kilka dąsów, milczące przyjęcie ocierającego się o samobójstwo zadania i już w centrum uwagi znajduje się fascynacja trenerem sztuk walki [sic!].

I tu docieramy do jądra regresji nie tylko artystycznej, ale i intelektualnej: gdy „Opowieść podręcznej” kreśliła wizję systemowej przemocy, deprywującej z przyjemności i odzierającej ze sprawczości, w „Testamentach” dostajemy powieść akcji. Alienujące reguły, które z możliwości popatrzenia komuś w oczy czy partii Scrabble czyniły śmiertelne ryzyko i przedmiot pożądania, okazały się bajką o żelaznym wilku; wystarczy wallenrodyzm, dobrowolna ofiara z życia, umiejętność zadania ciosu w splot słoneczny i siostrzana solidarność przy wiosłach, by Gilead zaczął się sypać. Wyzwolenie (odwołuję się do Sophie Lewis) nie jest tu owocem działań i solidarności niewolnic, ale efektem „przebiegłej” intrygi ich zarządczyni – dodać można, że zabarwionej prywatną zemstą, a przede wszystkim opartej na rozbrajająco wręcz naiwnej wizji polityki. Świadomość zbiorowa, procesy społeczne, siła militarna, gra ekonomicznych interesów, dynamika międzynarodowa nie mają tu żadnego znaczenia – by obalić totalitaryzm, wystarczy po prostu skutecznie przekazać za granicę informacje o prywatnych zbrodniach rządzących…

Na koniec donoszę, że zupełnie na serio toczy się tu dialog: „– Cóż, chodzi o penisy. To jest jak fobia. – Penisy. Znowu one – powiedziałam w zamyśleniu”. Tę słabość oryginalnego stylu potęguje jeszcze przekład Pawła Lipszyca, w którym firmy są „lukratywne”, tabletki „zabójcze”, a ręce się „ujmuje”. Zdania „Również w barach, za dnia, chodziłam do toalety, kiedy nie kucałam w wąwozach” mimo wielokrotnej lektury nie byłam w stanie zrozumieć.  

***

Można zatem interpretować tę książkę merkantylnie – skoro świat „Opowieści podręcznej” stał się już franczyzą z regularnym fandomem, to i jego twórczyni po latach postanowiła odciąć kupony od tego przedsięwzięcia. Spektakularnej porażce artystycznej towarzyszy tu oszałamiający sukces finansowy – „Testamenty” pobiły w Stanach rekord sprzedaży w pierwszym tygodniu po publikacji; mają posłużyć za kanwę dalszego ciągu serialu. Kapituła Nagrody Bookera złamała regulamin, by uhonorować tę powieść Atwood obok „Girl, Woman, Other” Bernardine Evaristo (co powinno przejść do powszechnej historii najbardziej żenujących konkursowych decyzji).

Można jednak pójść i innym, mniej cynicznym tropem: Atwood poległa, usiłując rozbroić własną metaforę, która wraz z upływem czasu stawała się coraz bardziej toksyczna. Wszak dużo ostatnio pisze się o jałowości dystopii, potrzebie wyjścia poza fatalizm, resentyment i myślenie paranoiczne (Maciej Jakubowiak pisał o tym w eseju o współczesnych apokaliptycznych nastrojach, ja przy okazji szkicu o „Czarnym lustrze”). Problem w tym, że nic lepiej nie odsłania ukrytej rozpaczy niż czepianie się rozpaczliwie naiwnych nadziei. Odtwarzanie starej logiki w innym rozpisaniu ról (w tym przypadku płciowych) nie otworzy przed nami przyszłości.

By wyzwolić się z poczucia braku alternatywy, potrzeba naprawdę fundamentalnej zmiany logiki naszych opowieści. Wszak, jak zauważa Rebecca Solnit w „Nadziei w mroku”, sam rdzeń zachodniej wyobraźni, chrześcijańskie koncepcje stworzenia, raju i upadku, a potem ofiary Boga-człowieka na krzyżu, skazują nas na płonny maksymalizm. Skłaniają do myślenia o działaniu w kategoriach intencjonalności i realizowania planu, tworzą złudzenie, że procesy historyczne czy społeczne mogą być kształtowane przez silne jednostki. Tymczasem potrzebujemy wyjścia poza fetyszyzm mocnych osobowości, poza opozycję utopii i dystopii – musimy wykuć język pozwalający konceptualizować społeczną sprawczość jako wypadkową niespektakularnych, sieciowych czy zbiorowych działań – pisze Solnit w szkicu „When the Hero Is a Problem”.

Kiedy zatem jako wizję antytotalitarnego oporu oferuje ci się stare dobre masochistyczne poświęcenie, albo obsadzenie kobiet w przygodowych schematach wcześniej przewidzianych dla mężczyzn, nie zadawaj głupich pytań: dobrze wiesz, co ma wielkie oczy. Dlaczego jednak dać mu się uwodzić – temu strachowi, co zdusił nadzieję, a teraz ją nieporadnie udaje. Wycofaj się ostrożnie z tej bajki o dojrzewających dziewczętach, przebiegłych wilczycach i pożartych babciach. Las jest rozległy, sieć potencjalnych ścieżek nieograniczona. Nie jesteś sama.