„U nas znajdziesz swoją połówkę” – taka reklama, ręcznie wymalowana – widoczna była w oknie jednego ze sklepów monopolowych w Łodzi (jest świadectwo w postaci zdjęcia na Facebooku). Chyba nie była doraźnie walentynkowa; w końcu „połówka”, jeśli już ktoś jej szuka, przydaje się częściej niż raz w roku. Można przy tej okazji przywołać wszystkie żarty i wszystkie nadzieje związane z nierozłącznością, zaspokajaniem pragnień i więzią na całe życie (i śmierć). Te liczne skojarzenia, aktywne w języku i przedstawieniach, odnoszą się domyślnie do wzorca, w którym rodzaj żeński słowa „wódka” oraz rodzaj żeński słowa „butelka” skłaniają do postrzegania jej jako żony, kochanki, matki pocieszycielki – wobec niego. Mężczyzny w poszukiwaniu „połówki”.
Jest też „flaszka”, „ćwiartka”, „krowa” lub „krówka”, „Mutti”, choć lepiej rodzimie: „matka”, które (poza oczywiście ostatnią) niekoniecznie skłaniają do rozbudowanych interpretacji. Określeń jest dużo więcej; w końcu w praktykach językowych niekoniecznie trzeba wskazać na butelkę, żeby wskazać na jej zawartość. Nie da się ich ująć systemowo, raczej odzwierciedlają powszechność i bogactwo praktyk picia, domagających się nazw własnych, oswojonych, bliższych konkretu lub emocji niż szkła.
Co w tym towarzystwie robi – dość egzotyczna – „małpka”? Powrócona na rynek przed dziesięciu laty, głośna w ostatnich dwunastu miesiącach, budząca – jak dowodzą badania rynku i badania społeczne – ciepłe emocje mężczyzn, kobiet i młodych oraz bardzo negatywne przedstawicieli PARPA jako narzędzie (nie jedyne oczywiście) rozpijania społeczeństwa. Dane alarmują: już jedna trzecia wódki na rynku sprzedawana jest w „małym formacie” (jak mówi fachowa nazwa, której raczej nie da się przytulić), a spożycie alkoholu znów skoczyło, przekraczając rekordy z czasów Peerelu.
„Małpka” nie jest wynalazkiem najnowszym. Znana była w minionej epoce zarówno na określenie małej butelki wina, jak i mocniejszych alkoholi (od pięćdziesięciu do dwustu pięćdziesięciu gramów). W kontekście wódki była chyba jednak mniej popularna niż „szczeniak”. Językoznawczyni Katarzyna Kłosińska tłumaczyła kiedyś, że słowo to występowało w gwarze warszawskiej już na początku XX wieku na określenie butelek o pojemności osiemdziesięciu gramów. Nieco mniej przekonujące było jednak jej wyjaśnienie związane z „dostawaniem małpiego rozumu” i poprawą humoru. Ilość alkoholu zawarta w buteleczce może, raczej na krócej niż dłużej, poprawić samopoczucie, ale to nie jest to za dużo, które może powodować gwałtowne wyskoki, jak tłumaczy się „małpi rozum” (oczywiście bez szacunku dla sióstr naczelnych).
Sama wypowiedź pojawiła się jednak w znaczącym momencie. Małpki zostały bowiem niejako wynalezione na nowo w roku 2008 przez jednego z producentów wódek w Polsce w wyniku poszukiwania nowych sposobów przyciągnięcia klientów, zwłaszcza kobiet. Wódka zaczynała wówczas przegrywać z innymi alkoholami. Jednocześnie picie wódki przez kobiety nie było (i raczej nadal nie jest) akceptowane kulturowo. Nie ma to wiele wspólnego z tym, czy kobiety piją czy nie – ale nie ma w repozytorium naszej wyobraźni obrazów pozytywnego picia kobiet lub takiego, które wpisywałoby się w szerszą symbolikę społeczną, by przywołać wielokrotnie przypominaną w tym kontekście scenę picia spirytusu z „Popiołu i diamentu”. Kobiety piją albo w kontekście „patologii społecznej”, albo stając się mężczyznami, albo ze wstrętem i uniesionym małym paluszkiem, skoro sytuacja wzywa. „Małpka” miała być zatem małą buteleczką za mały pieniążek (pięć złotych) z odrobiną wódeczki – w sam raz dla pań. Co chyba nie wyszło lub wyszło za bardzo.
Nazwa stała się głośna niedługo po powrocie buteleczek na rynek, kiedy w 2009 roku Janusz Palikot, wówczas poseł Platformy Obywatelskiej, nagłośnił zakup pięciuset „tzw. małpek” (jak pisano) na potrzeby Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nazwa poszła w polski świat, choć Kancelaria tłumaczyła, że to zamówienie cateringu samolotowego i wskazywała na objętość miniaturek – pięćdziesiąt gramów. Tymczasem nowy produkt, na którego reklamie zależałoby destylarniom, miał pojemność zgodną już ze standardami unijnymi – zasadniczo dwieście gramów, czyli szklanka. Poseł, nazywany wówczas „kontrowersyjnym”, przy okazji znawca przecież rynku alkoholi, nie szukał zbędnych wydatków, ale awantury wokół domniemania, że „ktoś” w Pałacu Prezydenckim ma problemy z alkoholem. Miała to potwierdzać właśnie objętość buteleczek, które „łatwo schować”.
Dziesięć lat później „małpka” jest punktem wyjścia do debaty na temat wcale nie domniemanych kłopotów z piciem społeczeństwa polskiego. W kolejnej odsłonie niepozbawionej hipokryzji walki państwa o trzeźwość zaplanowane zostało podniesienie ceny małpki o złotówkę (jedna piąta obecnej). Można stawiać zakłady, czy dzięki temu ludzie będą pili mniej, czy też państwo zarobi więcej.
Dwuznaczność jest tu podwójna – w końcu odrodzenie „małpki” nastąpiło w duchu kapitalizmu. Wprowadza też pewną nowość w praktyki związane z piciem lub odpowiada na nowe potrzeby. Nic, co wraca, nie wraca takie samo – nie chodzi jedynie o objętość oraz nowe wzory butelek: dostajemy płaskie butelki na wzór piersiówek, a nie miniaturki butelek dużych (które mogły budzić dalekie skojarzenia z fizycznymi małpkami kapucynkami). Nie wraca przede wszystkim w to samo miejsce. „Małpki” (podobno) najczęściej kupowane są rano i po południu, wtedy, kiedy ludzie idą do pracy lub z niej wracają. Nie wydaje się, żeby kupowano je na obchodzone „na zakładzie” imieniny koleżanki. Wszystkie atrybuty przypisywane buteleczkom – i z intencją pozytywną, i negatywną – podkreślają łatwość ukrycia butelki i pozbycia się jej po piciu. Oraz mierzalną ilość alkoholu, tym bardziej łatwą do przełknięcia, że często bywa doprawiony smakiem.
Przede wszystkim „małpka” – buteleczka z kapelusza, znajda, ratowniczka – jest zaprojektowana do picia samotnego. Praktyka ta również nie jest wynalazkiem najnowszym. Zapewne nie jest nawet wynalazkiem kapitalizmu, choć w jego warunkach stanowi skuteczne narzędzie oddzielania jednostek od siebie. Małe buteleczki nie są do spożywania w samotności potrzebne, ale do tego właśnie zachęcają. Trudno się przecież nimi dzielić. Pozwalają też na dyskrecję, nie dbając o towarzyską ostentację, jaka wiąże się z postawieniem butelki na stole. Nie są zaproszeniem wobec innych, ale środkiem na wewnętrzne przeczyszczenie i pobudzenie. To podręczna apteczka, krople walerianowe i adrenalina w jednym. Motywatorem, chorobą, która ma leczyć (nawet jeśli sama jest chorobą) – jest nakaz wykonu. „Performuj albo…”, jak w tytule książki Johna McKenziego. No właśnie, giń, ewentualnie zniknij w odmętach podłego świata, który nie jest sprawny, skuteczny i wydajny. „Małpka” nie tylko przynosi ulgę, ale daje też złudzenie kontroli. Jej wielkość sugeruje, że nie chodzi o picie, że to tylko dwa–trzy łyki na wzmocnienie, na przetrwanie. „Pij albo…”.