Ze ściśniętym gardłem

9 minut czytania

/ Film

Ze ściśniętym gardłem

Iwona Kurz

„Jednym głosem” Marii Schrader opiera się na emocjach – ale też do nich się ucieka, spętany, jak się zdaje, zobowiązaniami wobec zbyt wielu podmiotów: kobiet skrzywdzonych przez Weinsteina, aktorek, które chciały wystąpić w filmie, i tych, które nie chciały

Jeszcze 2 minuty czytania

„Jednym głosem” wszedł do kin amerykańskich w momencie, gdy w Los Angeles od kilku już miesięcy toczy się proces Harveya Weinsteina. W lutym 2020 roku sąd nowojorski skazał go na 23 lata więzienia za dwa spośród pięciu zarzucanych mu zarzutów. Doszło do tego w efekcie publikacji artykułów o licznych przypadkach molestowania, przemocy seksualnej i gwałtów dokonanych przez Weinsteina, wykorzystującego swoją pozycję cenionego i popularnego producenta filmowego. W październiku 2017 roku, w odstępie kilku dni, ukazały się obszerne reportaże śledcze, najpierw Megan Twohey i Jodi Kantor w „New York Timesie”, a następnie Rona Harrowa w „New Yorkerze”, w których pojawiło się pod nazwiskiem kilka zaatakowanych przez Weinsteina kobiet oraz opisano jego próby uciszenia ofiar za pomocą pozasądowych ugód finansowych i zastraszania. Po tych tekstach 82 inne kobiety zabrały głos w sprawie przeciwko producentowi. Jednocześnie Alyssa Milano użyła hasztagu #metoo w tweecie wzywającym kobiety do mówienia o swoich doświadczeniach molestowania seksualnego.

W filmie Marii Schrader wspomina się o tych konsekwencjach w napisach końcowych, ale akcja skupia się na pracy dziennikarek „NYT”. Pierwsza teza filmu jest wyraźna: nie chodzi jedynie o Harveya Weinsteina, ale o systemowe przyzwolenie na molestowanie seksualne – głównie wobec kobiet – w miejscu pracy. Podkreślają to pierwsze sekwencje, w których Megan Twohey (Carey Mulligan) pisze w 2016 roku o sprawie Rachel Crook, oskarżającej o molestowanie Donalda Trumpa, wówczas kandydata na prezydenta USA. W innej scenie Jodi Kantor (Zoe Kazan), chcąc pozyskać zaufanie informatorki, wymienia firmy, w których badała kwestie relacji płci i bezpieczeństwa pracy, jak Amazon i Starbucks. Gdyby tego było mało, wielokrotnie w dialogach powracają retoryczne pytania o to, dlaczego molestowanie seksualne jest tak powszechne, oraz wezwania do zmiany systemu, który nie tylko pozwala na nadużycia, ale też chroni osoby je popełniające. Ugody Weinsteina z kobietami, które skrzywdził, są przecież najmocniejszym, choć niejedynym, dowodem, że może nie „wszyscy wiedzieli”, ale wielu wiedziało.

Ponieważ chodzi nie tylko o Weinsteina, jego postać nie jest w filmie bezpośrednio eksponowana. Fizycznie jest niemal nieobecny. Kiedy pojawia się na spotkaniu w redakcji „NYT”, w obstawie kilkorga prawników, pokazywany jest od tyłu, a jego apodyktyczna osobowość odsłonięta zostaje w opowieściach kobiet oraz w sposobie, w jaki prowadzi rozmowy telefoniczne. Ta decyzja służy także innemu celowi oraz drugiej, równie wyrazistej jak pierwsza, tezie filmu: pozwala skupić się na kobietach i ich doświadczeniu oraz mocno podkreślić wezwanie do solidarności kobiet i w imię kobiet. Śledzimy walkę, jaką toczą ze sobą współczesne bohaterki, by zdobyć się na odwagę i zabrać głos publicznie (on the record). W ich wspomnieniach czy może fantazjach reporterek powraca też obraz młodych kobiet, jakimi były, zanim złamał je gwałt, który odebrał im marzenia i głos. Jednocześnie pogłębia się relacja pomiędzy reporterkami, oparta również na wspólnym doświadczeniu macierzyństwa i rodziny.

„Jednym głosem”, reż. Maria Schrader

Z jednej strony rzeczywiście jest to narracja bez upiększeń, łącznie z upiększaniem aktorek, pokazująca żmudny, wielomiesięczny pisarski proces śledczy, w którym bohaterki – początkowo odbijające się od ściany, a raczej wielu ścian – zaczynają wreszcie przełamywać milczenie i opór, zyskiwać informację i sojuszników. Kobiety się boją, właśnie strach i bezsilność dominują w ich postawach, czasem złość, że pomoc przychodzi tak późno, po latach ich życia ze ściśniętym gardłem. W kolejne sceny wplecione są, czasem niemal migawkowo, różne formy zastraszania: ohydne przesyłki pocztowe, telefony z groźbami i atakami, tajemnicze samochody za plecami i ostrzeżenia formułowane jawnie. Mężczyźni (lub kobiety dla nich pracujące) udają, że o niczym nie wiedzieli. Śledztwo trwa, przynosi drobne przełomy, zanim dojdzie do ostatecznego momentu, kiedy w redakcji można nacisnąć przycisk „publikuj”.

Z drugiej strony ta historia mówi raczej o fali afektywnej, niż odsłania procedury dziennikarstwa śledczego oraz mechanizmy przemocy seksualnej. Maria Schrader skupia się na emocjach kobiet, na ich wspólnocie doświadczeń i na wyrastającym z tego poczuciu solidarności. Podobnie jak w swoim netflixowym serialu „Unorthodox”, całkowicie staje po stronie wyboru, który oznacza wyrwanie się z zamkniętego świata (tu: systemowej przemocy) i który ma prowadzić do odczarowania męskiej władzy. Trudno się z tym wyborem nie zgodzić, ale jego filmowe przedstawienie przekonuje dużo mniej: za dużo w nim tematów i tez, zdecydowanie za często deklaratywnych, wkładanych wprost w dialogi.

Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście obie dziennikarki, przedstawione również jako matki i partnerki. Będąc czułymi matkami, pozostają równocześnie nieobecne, jeśli nie ciałem, to duchem, w życiu rodzinnym. Filmowa Twohey przeżywa też depresję porodową, którą różne osoby z jej otoczenia rozpoznają i w wyjściu z której ją wspierają. Kantor z kolei, chcąc chronić córeczkę, podczas jednej z rozmów telefonicznych o nadużyciach seksualnych daje jej hasło do Netflixa (zapewne z ustawieniami rodzicielskimi). Ich mężowie są spełnieniem marzeń o mężczyznach będących przeciwieństwem „Weinsteina”. Są dobrymi ojcami i nie dowiadujemy się niczego o ich pracy zawodowej, a jeśli mają jakiś problem z zaangażowaniem żon, to taki, że zachęcają je do odpoczynku. W tych scenach rodzinnych nie chodzi jednak, jak się zdaje, o pokazanie możliwego odwrócenia ról: w końcu stawką jest tu jednak misja i zaangażowanie w działania o kluczowym znaczeniu. Być może również ten obraz „oparty jest na faktach”, ale dramaturgicznie dorzuca jeszcze jeden ton sentymentu do całości, w której jest go i tak dość dużo. Postulat empatii jako postawy reporterskiej zamienia się tutaj w demonstrację przeżywania.

„Jednym głosem”, reż. Maria Schrader„Jednym głosem”, reż. Maria Schrader. USA 2022, w kinach od listopada 2022Celem twórczyń było też pokazanie, że wielokrotnie w filmie manifestowana i postulowana zarazem społecznie solidarność kobiet ma charakter ponadpolityczny i nie ma nic wspólnego z „ideologią”, by się odwołać do popularnego dziś zarzutu. Tak interpretuję pojawianie się słowa „feminizm” w pierwszej sekwencji, dotyczącej Trumpa, w której bohaterka atakowana jest za to, że jest feministką, i za to, że nie jest prawdziwą feministką. Ashley Judd (gra w filmie samą siebie), jedna z bohaterek artykułu w „NYT”, której Weinstein zablokował karierę na kilka lat, zgadza się na upublicznienie jej zeznań i danych na trasie joggingu z widokiem na napis Hollywood – deklaruje, że musi to zrobić „jako kobieta i jako chrześcijanka”. Inne postaci robią to dla przyjaciółek, sióstr, przede wszystkim córek, czasem – jak można się domyślić z retrospekcji – dla samych siebie z przeszłości.

To może największa porażka, nie tylko samego filmu zresztą, że zamysł dotarcia do różnych środowisk z przekazem o tym, że przemoc seksualna dotyczy wszystkich kobiet, raczej się nie powiódł. Jak pokazują dane na temat odbioru „Jednym głosem”, oglądany jest on właściwie jedynie na wybrzeżach, wokół Los Angeles i Nowego Jorku. Po części chodzi pewnie o to, że opowiada on o przemocy dotyczącej kobiet uprzywilejowanych, dostatecznie już nagłośnionej, przy braku rzeczywistej dyskusji o sytuacji wielu Amerykanek, zwłaszcza niebiałych. Po części natomiast o to, że przemoc seksualna nadal pozostaje poza polem widzenia środowisk konserwatywnych.

Taki odbiór filmu świadczyłby też o tym, że nie ma znaczenia jego styl i sposób narracji – jak w przypadku wielu tematów dzielących społeczeństwo, jakaś część publiczności z góry odrzuca możliwość pójścia do kina. Najwyraźniej przemoc seksualna i molestowanie definiowane są ciągle jako raczej feministyczna agenda, a „feminizm” wciąż bywa oskarżeniem. Może zatem szkoda, że tak nie wybrzmiewa – że hasła „nie będziesz sama” (w przeciwieństwie do „będziesz zdana na siebie” w przypadku procesu sądowego) czy on the record (zamiast off the record) nie stają się postulatem feministycznej rewolucji na rzecz lepszego społeczeństwa dla wszystkich.

Narracja Marii Schrader i Rebekki Lenkiewicz (scenarzystka) opiera się na emocjach – ale też do nich się ucieka, spętana, jak się zdaje, zobowiązaniami wobec zbyt wielu podmiotów: kobiet skrzywdzonych przez Weinsteina, aktorek, które chciały wystąpić w filmie, i tych, które nie chciały, redakcji „NYT” (co za cudowne, wspierające i mądre środowisko pracy, chciałoby się zakrzyknąć) i oczywiście obu głównych bohaterek. I może to uwikłanie jest najbardziej w tej historii znaczące, demonstrując, jak bardzo daleko jesteśmy od właściwego – systemowego – rozwiązania „sprawy (nie tylko) Weinsteina”. I jak często odwaga tych, które „mówią”, nie prowadzi do solidarnego „jednym głosem”.