POGODA: Zima stulecia  w stuleciu zim
fot. Laura Thorne / Flickr CC

POGODA: Zima stulecia
w stuleciu zim

Iwona Kurz

Ten posylwestrowy poranek 1979 roku pamiętam jako „dzień rybek”. Zasnęły i już się nie obudzą, wytłumaczyli rodzice. W akwarium przestała działać grzałka, a w mieszkaniu kaloryfery

Jeszcze 3 minuty czytania

„Tu zawsze – mniej więcej – jest zima”
Stanisław Barańczak, „1.11.79: Elegia pierwsza przedzimowa”

„W Polsce takich zim było w XX i XXI wieku wiele”. Tak zaczyna się w Wikipedii hasło „Zima stulecia” – i ten początek w zasadzie wystarczy, w istocie tłumaczy wszystko. Żyjemy w rzeczywistości wielkiego i permanentnego zmagania z żywiołem śniegu i mrozu (hasła „Lato stulecia” nie ma), w ciągłym zagrożeniu atakiem natury, który zmienia stan skupienia ciał i umysłów, wymrażając wszelkie przejawy i zarodki życia.

Ostatnia taka zima przyszła (i poszła) nie tak dawno – co łatwo zapomnieć po ledwo co minionych gorącym lipcu i upalnym sierpniu – bo kilka miesięcy temu. W skrócie i ze skrótami, nadal za Wikipedią, „cechami charakterystycznymi zimy [2012/2013] były: długość (132 dni), śnieżność (m.in. 31 marca spadło nawet 30 cm śniegu w Piotrkowie Trybunalskim), jednolitość i rekordowo duża liczba dni pochmurnych (66 dni na 90 dni kalendarzowej zimy)”. Statystyk rozwodów i rozstań, depresji i samobójstw, wyjazdów i śpiączek dla tego okresu Wikipedia nie podaje. Rząd nie upadł. 

„a mróz trzyma
długo, choć trzyma nas krótko za twarz schowaną w szaliku”
Stanisław Barańczak, „1.11.79: Elegia pierwsza przedzimowa”

Przyszło nam żyć w kraju, w którym albo powstanie, albo pogoda, a czasem jedno i drugie. Trudno powiedzieć, na ile to przypadłość lokalna, na ile uniwersalna; podobno w Kalifornii również prowadzi się rozmowy o pogodzie. U nas do temperatury i opadów dochodzi jeszcze żywotna kwestia ciśnienia. Trzeba też uwzględnić czynnik czasu: jakaś pogoda jest, ale przecież też była i będzie. Nie ma większej satysfakcji, niż obejrzeć wieczorem prognozę w telewizyjnych wiadomościach z całkowitym przekonaniem, że się nie sprawdzi. W polskim klimacie – pod silnym wpływem kontynentalnym, gdzie lata mogą być bardzo gorące, a zimy niezwykle zimne, gdzie może lać i może suszyć, ale może też być nijako, ołowiano (to zaraz, cały listopad), umiarkowanie – rodzi się silna dynamika napięć rozpięta pomiędzy pogodowymi skrajnościami. W subtelny i trwały sposób nakładają się one na aurę mentalną, pozostając w ścisłym związku z dwubiegunową chorobą polskiego „ja”, rozpiętego pomiędzy poczuciem wielkości a kompleksem gorszości i niedocenienia.

Jedna z trudniejszych zim przypadła na rok 1939/1940. Nie stała się „prawdziwą” zimą stulecia (choć padł wtedy oficjalny rekord zimna: –41,0 °C), ponieważ stulecie zajmowało się wówczas wojną. Ważne wydarzenia historyczne czy egzystencjalne (zbiorowe lub indywidualne) oczywiście zyskują dodatkowy koloryt dzięki pogodzie („a lato było piękne tego roku” – jak pisał o tym samym 1939 roku Gałczyński), jednak ciężar znaczenia zostaje przeniesiony z pogody na samo wydarzenie.

Niekiedy jednak to pogoda staje się TYM wydarzeniem.

„Kto w wietrznym śniegu tutaj wyrósł, kto w wieczny śnieg tutaj wrósł,
temu lato, zawsze zbyt krótkie, nie rozepnie do końca zatrzasków
mrozu, trzaskającego jak radio jeszcze długo po wyłączeniu.
Nie zaskoczy nas zima.”
Stanisław Barańczak, „1.11.79: Elegia pierwsza przedzimowa”

To zagadnienie innego rodzaju (może do numeru specjalnego o uskokach czasu), ale zima, która przecież należy do zjawisk trwałych w swej powtarzalności, zaskakuje zawsze, nie tylko zresztą drogowców. Ich jednak przede wszystkim, ponieważ znajdują się na pierwszym froncie walki człowieka z naturą, a przede wszystkim – państwa z żywiołem. Tak rozumiana zima to zjawisko w istocie dwudziestowieczne, bo to wiek XX zrodził nadzieję na rzeczywiste podbicie żywiołów, dał narzędzia, zdawałoby się, by cywilizacja mogła skutecznie i na co dzień konfrontować się z naturą. Tak oto modernizacja dowodzi swojej siły: pada (cokolwiek), a my trwamy; jesteśmy gotowi na katastrofę żywiołów.

Choć właściwie nigdy nie jesteśmy. W każdym razie nie byliśmy zimą 1978/1979.

Noc sylwestrowa ma to do siebie, że jakkolwiek głośna by była, następuje po niej najcichszy poranek roku. Kac przykryty puchową kołderką, kartki w kalendarzu niezapisane, wszyscy śpią nieco dłużej, świat na moment odzyskuje niewinność. Coś w nim jednak ciągle ryje. 1 stycznia 1979 roku był prawdopodobnie jeszcze bardziej cichy, ponieważ nie pracowało wiele urządzeń i nie jeździło wiele pojazdów. Gwałtowne uderzenie zimy, w którym spadkowi temperatury towarzyszyły masywne opady śniegu, spowodowało liczne awarie i kłopoty z zasilaniem. Na specjalnym posiedzeniu, jeszcze 1 stycznia, Rada Ministrów apelowała o oszczędzanie energii. Wiele osób robiło to niezależnie od próśb władzy, bo w wielu miejscach dostawy energii ustały.

Zima Stulecia, 1979 / fot. Grażyna Rutkowska, zbiory NAC

 Ten posylwestrowy poranek 1979 roku pamiętam jako „dzień rybek”. Zasnęły i już się raczej nie obudzą, wytłumaczyli mi rodzice. W akwarium przestała działać grzałka, a w mieszkaniu kaloryfery. To oczywiście pamięć dziecięca, więc nie mam pewności, czy to rzeczywiście było tak i wtedy (czy w ogóle było), ale wspomnienie to silnie zrosło się mi się z tak zwaną zimą stulecia. W mojej ówczesnej perspektywie, przedszkolnej, zimy miały aurę ambiwalentną: droga do przedszkola, na sankach, skrzypienie śniegu, uderzający zapach mroźnej wilgoci. Ale też ciemno – i to nieznośne poczucie bezwładu, wynikające z wielu warstw ubezwłasnowolniających ubrań, nie wspominając o przysłowiowych rajstopkach. Wyczuwało się jednak grozę, słysząc w radio męski głos, który z pełną powagą na zakończenie wiadomości podawał zawsze stopień zasilania energii elektrycznej i gazu (było to jeszcze bardziej tajemnicze niż wyliczenia poziomu wody w Wiśle).

Tymczasem zaczęte w noc sylwestrową opady śniegu trwały, temperatura, nawet jeśli nie rekordowa, nie rosła. Poza „zasilaniem”, które miało wpływ i na dostawy energii dla przemysłu, i na niedogrzanie mieszkań prywatnych, padł transport – i to dość spektakularnie. Na zdjęciach ze stycznia 1979 roku widać autobusy zakopane w śniegowych tunelach, i to często w dużych miastach (na przykład w Warszawie pod Bristolem). Drogi były nieprzejezdne, często przez kilka dni, główne do trzech, drugiej kategorii – nawet do dziewięciu. Nie działała co trzecia lokomotywa, a tory kolejowe były zasypane śniegiem i/lub zamarznięte, co w efekcie uniemożliwiało dostawy węgla do elektrowni. Na pomoc wezwano wojsko, jak w stanie klęski żywiołowej, a nie zimy po prostu.

„Puchowy śniegu tren” tym razem nie przykrył niczego, jak to śnieg ma w zwyczaju, lecz odwrotnie – niczym odwilż odsłonił. W romansie na śniegu zostaje trup dziewczyny, tutaj ostał się trup Peerelu, a zima 1979 roku trafiła do podręczników historii (w większości znajdzie się akapit o skali trudności i zaniedbań – z nich pochodzą podawane przeze mnie dane). 

„Ale nie ma innego życia. Ten zamrażalnik,
dokąd – aby nas ciepło nie zepsuło zanadto –
upchnięto nas, chowając rzekomo na lepsze dni,
jest tylko najzimniejszą częścią zimnej spiżarni,
do której z rzadka, z zewnątrz, wpadnie ciepło i światło,
gdy Ktoś otworzy – zajrzy – i znów zatrzaśnie drzwi”.
Stanisław Barańczak, „20.3.80: Elegia czwarta, przedwiosenna”

A przecież zima 1979 roku nie była najzimniejsza, choć bardzo śnieżna, a przy tym wszystkim – długa. Patrząc na „twarde” dane, widzimy jednak, że dużo gorzej, a na pewno porównywalnie źle, było w sezonie 1962/1963. Wtedy również brakło opału dla fabryk i mieszkań, wyłączano prąd lub ograniczano jego dostawy, zamykano szkoły i instytucje kultury, i były poważne kłopoty z transportem, więc także z zaopatrzeniem, nawet w podstawowe produkty. Zdanie „dostawa nie dojechała” mogłoby zresztą stać się jednym ze sloganów epoki – w swej powtarzalności niemal tak wieczne jak zima.

Zima Stulecia, 1979 / fot. Grażyna Rutkowska, zbiory NAC

Zima w Polsce co roku zaskakuje drogowców, ale nie co roku to zaskoczenie przeradza się w stan stały. Kolejne kampanie zimowe oddają w istocie skokowy, nieciągły i punktowy charakter modernizacji w Polsce – owszem, budowano drogi, lecz już niekoniecznie infrastrukturę do ich obsługi. Przestarzały, sypiący się tabor do odśnieżania, w niewystarczającej liczbie, dowodził i słabości produkcyjnej, i złego zarządzania (lub jego braku). Zdanie z oficjalnego komunikatu władz, że „służby drogowe będą mogły łagodzić skutki zimy tylko w zakresie posiadanych możliwości” tylko pozornie wydaje się tautologią. W tej postaci mówi ono więcej, niż mówi, będąc formą przyznania się władz do tego, że „posiadane możliwości” nie są zbyt imponujące. Jeśli miarą modernizacji jest również automatyzm w rozwiązywaniu problemów, to w Polsce automatyczne było jedynie zaskoczenie.

W jakiejś mierze zapewne niezadowolenie z pracy drogowców jest wprost proporcjonalne do ludzkiej wiary w to, że żywiołami w ogóle da się zarządzać. Dziś jeden dzień w Brukseli, w której popada nieco z rana, pokazuje, że pogoda zawsze i wszędzie może zaskoczyć (by się odnieść do typowego argumentu „A na Zachodzie to…”).

Jednak rok 1979 był szczególny. Od trzech lat pojawiały się różnego rodzaju symptomy – od bicia robotników w Radomiu po wprowadzanie kartek – że gierkowski kurs na modernizację gdzieś się pogubił, zboczył z celu. Drugi obieg i drugi program telewizji, wraz z względnym otwarciem granic, przynajmniej części społeczeństwa otworzyły oczy na inne możliwości i inne marzenia, a przede wszystkim inną ocenę sytuacji w kraju. Propaganda lubi język wojenny, w Polsce w ogóle, do dziś zresztą, metaforyka kampanijna jest w cenie, trudno tego uniknąć w obliczu frontu atmosferycznego. „Kampania zimowa”, „cztery ataki zimy”, „silne uderzenie mrozu”, „gwałtowny opad” rzeczywiście zwiastowały „klęskę”. Klęskę jak zawsze. Problem w tym, że tym razem „paraliż kraju” przydarzył się „dziesiątej gospodarczej potędze” świata, a „klęska żywiołowa” nie tyle była zdarzeniem, ile w wyniku nieustępliwości zimy (co nie do końca było winą rządzących, lecz stało się ich karą) i nieustającej nieudolności władzy – stanem trwałym, demonstrując systemowy charakter braków i zaniedbań.

Zima Stulecia, 1979 / fot. Grażyna Rutkowska, zbiory NAC

Społeczeństwo było zmęczone zimą. A ta łatwo się metaforyzuje.

„nie ma nic bardziej jasnego
od śniegu i śmierci, które i tak wrócą – twardsze i trwalsze”
Stanisław Barańczak, „1.11.79: Elegia pierwsza przedzimowa”

„Nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery” śmiała się polska ulica – porażki wydobywają w naszym poczuciu humoru to, co najlepsze. Hasło było o tyle eufemistyczne, że w ówczesnych warunkach geopolitycznych, a zwykle także meteorologicznych, mróz szedł zwykle ze Wschodu. Władza jednak zawsze gdy musiała straszyć, straszyła Niemcami. Tymczasem przyszły śniegi.

Długotrwała zima związała ze sobą ściśle klęskę polskiej modernizacji z upadkiem ducha, padł i hardware, i software, cały system – ale też siły, by go zresetować, i wiara w to, że można. Jeszcze raz – po odwilży, po marcu i grudniu. Okazało się, że nie trzeba strajków, by obnażyć słabość ustroju. Czytałam wtedy Muminki (albo nie wtedy, ale to bez znaczenia): efekt „zimy stulecia” można porównać do jednoczesnego ataku Buki i komety. W wyobraźni Doliny łączył się z gwałtownym wtargnięciem i zarazem silnym trwaniem czegoś bardzo nieprzyjemnego – i obejmującego wszystkie wymiary życia.

W 1979, a nawet 1980 roku nic nie zapowiadało, że ten stan się zmieni. W zrealizowanym w 1980 roku „Misiu” Stanisława Barei kłopoty z grzaniem – w kraju, w którym wszyscy grzeją na okrągło – wracają w kilku skeczach („stary, węgiel, węgiel rzuciły; wojna będzie”). Przede wszystkim widać tu jednak sytuację permanentnej rozpierduchy, trwałej prowizorki, społecznie zautomatyzowanej anarchii – rzecz niebywała w przyrodzie. Także w tomie „Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu” (1980) Stanisława Barańczaka, z którego pochodzą obie przywoływane tu „Elegie”, nie widać, by zima kończyła się nadzieją na wiosnę. „Ale nie ma innego życia” podsumowuje poeta to uczucie pewności, że nic się nie zmieni. Beton, zmęczenie i śnieg – oto materia i koloryt przedsierpniowego Peerelu; to dobrze wychodziło na taśmie ORWO.

W „Elegię przedwiosenną” wpisany jest, podobnie jak w przeżycie zimy stulecia – i w przeżycie Peerelu – pewien dualizm. Zima metaforyczna trwa i będzie trwać, żyjemy w zamrażarce. Jednocześnie jednak, choć zamrażarka zjada nam życie, w perspektywie indywidualnej egzystencji nieustępliwie pojawia się cień radości:

„I znowu się udało. Znów, zimo, niedoczekanie,
pocałuj mnie gdzieś, mrozie, i każ się wypchać śniegu,
szuflami poza chodnik; przeżyłem was raz jeszcze.”

Ona trochę tłumaczy, dlaczego – po części i między innymi – po styczniu możliwy stał się sierpień.

Na początku września, gdy rano czuć już w powietrzu rześkość, w końcu lata – który niektórzy, jak to u nas, obwieścili gdzieś w połowie sierpnia – pocieszać się można tym, że w przeciwieństwie do sportu, tu nie ma meczów ostatniej szansy – wszystko to powtórzy się szybciej, niż sądzimy. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.