Zasypie wszystko zawieje… i jeszcze: rozdzióbią nas kruki i wrony. W kraju, gdzie tęcze płoną jak ogniska, plastikowe palmy gubią liście, na ziemi żył wodnych i cieków, od których nie można spać; w państwie, którego symbol bociani pierzcha w popłochu na siedem miesięcy, pytanie „jak żyć?” skupia się – jak w lodowej soczewce – w innym, praktyczniejszym: „jak przetrwać?”.
Deszcz, błoto, śnieg – watujemy nimi nasze myśli i głowy, książki i filmy. Oddech zimy czujemy już w sierpniu, przez październik idziemy jak na szafot. Błoto od morza do morza, rzeczpospolita błotna. „To była już jesień, wiatr ulicą smród nieszczęścia niesie z pobliskiego zoo, gdzie zza krat smutne afrykańskie zwierzęta wołały całymi dniami «Noł! Noł!»” – punktuje w swojej smętnej rapowance Dorota Masłowska. I jeszcze meteoropatyczny hymn Lombardu: „Nad ogromną betonową wsią/ Z wolna gaśnie słoneczna żarówka/ Pod ogromną betonową wieś/ Kocim krokiem podchodzi szarówka”. Polska i mrok to rym niedokładny, choć dojmujący.
„Noł, noł!” – wołają Polacy, składając leżaki nad Wisłą; jesienna godzina policyjna już nadchodzi, wystukując zimowy czas czarnymi kaloszkami. Już za chwilę cały kraj będzie szarą Nową Hutą. Betonowa wieś to przecież wieś z utwardzanego błota. I zaraz, jak u Baczyńskiego, „przejdą deszcze, zetną deszcze”, zostaną jak w śpiewce Białoszewskiego „szumy, zlepy, ciągi” wychwytywane z okna mrówkowca. Polska poezja zawsze miała w błocie i mroku upodobanie. Może dlatego narodowy epos dzieje się w pełni lata, „Pan Tadeusz” to w końcu baśń, grzeje ją słońce mitu. Trzeba było Słowackiego, żeby Mickiewicza przywołał do porządku, a Soplicowo – z powrotem na ziemię. W swojej wersji „Pana Tadeusza” Słowacki pisze: „Ów to dwór Soplicowo [...] inne wdział szaty, twarz zupełnie odmienił, ów las topoli już się więcej nie zielenił”. Soplicowo jesienne, na progu zimy, Litwa „skościała i chłodna”. Zimno wszędzie, co to będzie?
Szaruga – słowo, które ma w sobie szarość i ruganie, zrzędzenie, i ten nieprzyjemny twist zahaczony w srogim „ru”, kręcącym się w gardle jak blaszany bączek. Jak Eskimosi na śnieg, tak Polacy zdają sie mieć niezliczoną ilość określeń na ten fantomowy stan skupienia materii i światła. Przykra w językowej obsłudze, ciasna „słota” – jakby kpina ze złota polskiej jesieni. „Plucha” – oślizgłe zwierze przemycone w pluszowym futerale. Te słowa, drętwiejące wraz z koniuszkiem języka, zaczynają huczeć w naszej głowie. Wypłukiwanie kolorów, wytracanie ciepła. Mentalność zmiennocieplnych płazów. Jesienna fizjologia: ziemnowodna, senna, zrzędliwa.
To zresztą coś więcej niż tylko fizjologia. Jak materia ze światłem, tak polskie ciało zmarznięte ulega powolnej dyfuzji z polskim nieśmiertelnym duchem. Wieczna zmarzlina jest stanem skupienia narodowej wspólnoty: „naród polski jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa” – tego Mickiewiczowi do dziś nie możemy wybaczyć, nawet jeśli Wieszcz dodaje szybko, że narodowego „wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi”. Choć ten ogień wewnętrzny krzepi jako obietnica chwalebnej przyszłości, to póki co zbytnio przypomina grzanie się stłoczonych pingwinów, rządzi nim imperatyw więziennego przetrwania. Aby tylko doczekać. W tym celu wznosimy modły do szarego nieba. Pani Jesień z przedszkolnych piosenek zawiaduje własną, narodową Częstochową.
Nie udała nam się szerokość geograficzna, między Rosją i Niemcami, jesienią i zimą. Doświadczenie historyczne odbija się w żywiole polskiej pogody. Mesjanizm polski ma też to drugie, meteorologiczne dno. Ścieranie się frontów jasnych i ciemnych, tak wyraźne w październiku, tworzy atmosferyczne ciśnienie, które przyciska obolałe głowy do ziemi, ale jest też źródłem widzeń. Czuli jesteśmy na tę walkę światła z ciemnością – stąd bóle głowy, pulsowanie w skroniach. Meteoropatia jest stanem narodowego natchnienia, źródłem łaski, która zmienia nas w poetów i filozofów, dostrzegających w istnieniu wyspę pośród ciemności – jej brzegi najeżone są, jak w medytacjach Husserla, niezliczonymi wątpliwościami. Ciała torturowane hektopaskalami chwytają się egzystencjalnych pryncypiów. Wkraczają w nurt subtelniejszego życia wewnętrznego: kim jestem i co jestem w stanie zrobić – i jaki jest sens mych działań? Wszystkie te pytania mieszczą się w polskim lakonicznym narzekadle „nie da rady”.
Jeśli deszcze i mgły Wielkiej Brytanii są źródłem niemocy melancholijnej, zapełniają bary zblazowanymi utracjuszami, pijakami o spojrzeniu równie mgławym i pustym, co nadmorskie wrzosowiska, to niemoc polska jest ostra jak lodowe tchnienie, spojrzenie polskich pijaków na przymusowym zimowisku jest świdrujące jak ujemna temperatura, wyostrzone – tak jak lód jest krańcową formą skupienia wody. Zima to bowiem kraina wizji. Ziemia martwa, pokryta bielą, jest sceną duchów, fantazmatów, polem dla wyobraźni. „Dziady” odprawiane są w listopadzie, gdy zamiast działać – zaczynamy powoli marzyć, wysilać spojrzenie, by dostrzec to, co po drugiej stronie. Lodowate, rześkie powietrze sprawia bowiem, że światy stają się przezroczyste. Ze śnieżnej polskiej zamieci wyłania się zatem romantyczna milcząca zjawa, antyteza czynu; z mgieł Londynu psychopatyczny Kuba Rozpruwacz, bohater kryminalnej historii z dreszczykiem, kina akcji.
A kysz, a kysz – pozostaje nam polskie zaklęcie. Aby do wiosny, kiedy barometryczne dziady odpuszczą na kilka miesięcy, kiedy zniknie lód i rzęsisty deszcz, ich lśnienia i odblaski, które – jak w magicznej latarni z dziecięcego pokoju – rozbudzają marzenia i odtwarzają narodowe koszmary. Zatopieni w fotelach, pod grubymi kocami, ulegniemy za chwilę zimowemu, polskiemu seansowi: „Szklana pogoda, szyby niebieskie od telewizorów” – śpiewa w przepięknym refrenie Lombard. Jest w nim i straceńcza poezja, i mediumiczność polskiej jesieni i zimy. Są bloki i w ich wnętrzu coś, jakby wschodzący księżyc. I niepokój przełomu lata i jesieni, kiedy ujawnia się ulubiony narodowy gradient: zawieszenie między światłem i ciemnością, zwycięstwem i klęską, Polską i nie-Polską.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.