Izabela Archer, bohaterka „Portretu damy” Henry’ego Jamesa, to idealny materiał dla dramaturga. Rozdarta między ojczystą Ameryką i Wielką Brytanią przodków, Dzikim Zachodem i reżimem wiktoriańskiego salonu, starym i nowym światem – jest pomiędzy: na styku dwóch kultur, projektów cywilizacyjnych, koncepcji jednostki i jej powinności. W spektaklu Eweliny Marciniak akcent pada na stary świat i jego rytuały. Doprecyzowany zostaje w nim język reżyserki, która pastisz i burleskę z katowickiej „Morfiny” według Twardocha doprowadza do kompozycyjnego mistrzostwa. Myślenie szerokimi planami, kapitalny zespół realizatorów, precyzyjny montaż i finezja inscenizacji, a do tego formalne aktorstwo oparte na synchronach i błyskotliwych numerach. Język, który jest efektowny, ale nie jest efekciarski, bo świetnie przystaje do tematu, tworzy sensy bez dyskursywnej nachalności. Jednocześnie język, który osiąga swój zenit i zostaje wyczerpany – powtórka z tej rozrywki w kolejnym spektaklu mogłaby skończyć się źle.
Całość otwiera prezentacja arystokratycznego salonu w pastiszowej formie kadryla, co jest tylko anonsem reżyserskiego wariactwa i błyskotliwości „Portretu damy” z Teatru Wybrzeże. To w trakcie tańca Izabela pozna kandydatów na męża, lordów i angielskie damy. Archer ulegnie coraz większej fascynacji tym światem, o co zresztą zadbają realizatorzy. Rewelacyjna choreografia Dominiki Knapik każe parodiować aktorom porcelanowe sielanki i „Portret damy”, na podstawie Henry’ego Jamesa, reż. Ewelina Marciniak. Teatr Wybrzeże, premiera 17 maja 2015scenki rodzajowe, kolonialne tryumfalne pomniki i memoriały. Katarzyna Borkowska ściga się na pomysły z kostiumologami Tima Burtona, a za pomocą świateł tworzy wspaniałe, halucynacyjne pejzaże. Zespół Chłopcy kontra Basia za pomocą trzech instrumentów na krzyż i głosów zamieniają całość w brawurowy musical. To dzięki nim wszystkim podejrzany pomysł, by ponaigrywać się z teatralnych form towarzyskich, które kultywują wielcy wiktorianie w trakcie rytualnych herbatek, zmienia się w teatralny odlot. Bo łatwy koncept ujęty jest tu w oszałamiającą strukturę. Ta struktura jest jak sprytnie zaplanowana pułapka, podobnie jak w powieści Jamesa pułapką jest spadek po wuju Danielu, który zmienia Amerykankę z obserwatorki w obiekt, z turystki – w cel matrymonialnych pielgrzymek.
Można tego nie kupić, zobaczyć w tym jedynie cyrkowy numer wsparty filmowymi trickami. A jednak, jak Izabela, wpadamy w ten świat po uszy – wreszcie teatr z pomysłem przeprowadzonym po bandzie, bez musowego dłubania w intelektualnym zapleczu, robiony lekko i bez nadęcia. To odświeżające, przypomnieć sobie, że teatr służy także do tego. A aktorzy to również, czemu by nie, wytrawni kuglarze.
Marciniak tworzy teatr współczesny à rebours, podpinając jego energię pod XIX-wieczny sceniczny tranzystor. Odwrotnie, niż dyktuje nawyk, który reżyserom każe wciąż testować klasykę w ponowoczesnym teatralnym środowisku. Wtłoczyć współczesną energię w XIX-wieczne formy sceniczne, w których monolog przerywany był tanecznym numerem, dialog piosenką, a wszystko to pracować miało na konto magii samego widowiska – brzmi to jak kaprys i zbędny anachronizm. A tymczasem Marciniak robi to, czego przestraszył się nawet sam Zadara „bez skrótów” zmieniający jednak Wielką Improwizację w set didżeja. W „Portrecie damy” konwencja jest czysta, tak bardzo, że ulega przerasowieniu. Izabela nie jest tu żoną Hollywoodu czy Larą Croft. Próżno tu szukać wstawek ze współczesności, od początku do końca jesteśmy w świecie z epoki, a reżyserka gra va banque: pieści każdy element monumentalnej stylizacji, wiedząc, że ten świat sam się załamie pod ciężarem potwornego przepychu.
Szaleństwo inscenizacji ma tu konkretne znaczenie. Społeczeństwo, które jest oszustwem, bunt zmieniony w styl bycia, dyskurs przeobrażony w estetykę. Wszystko jest tu kruche i pozbawione pierwotnej funkcji – jak porcelanowa zastawa, dziwaczny fetysz, wokół którego gromadzi się salon. To świat złożony z rekwizytów i substytutów z wielkimi drzwiami ustawionymi przez Borkowską w pustce, prowadzącymi znikąd donikąd, ale otwierającymi się z pałacowym rozmachem, bo w tej przestrzeni szuka sie jedynie cokołu i progu, na których można by stanąć i efektownie, na moment zaistnieć. „Nazywam się Pansy i jestem urocza” – przedstawi się córka Osmonda, przyszłego męża Izabeli. I rzeczywiście, chyba po raz pierwszy mizdrzące się na scenie dziecko będzie sensownie irytujące. Zatańczy z serpentyną, ale za chwilę aportuje tatusiowi buta. W „Portrecie damy” będzie ostentacyjnie tresowanym słodkim bibelotem. A czy to pies, czy wydra – w gruncie rzeczy co za różnica, skoro tak pięknie skraść chce nam serce.
„Portret damy” to opowieść o normach, które zmieniają się w konwencję, a stąd już tylko krok do ich samozagłady. W ten sposób Marciniak przekracza książkowy temat społeczeństwa wiktoriańskiego i europejskiej dekadencji schyłku belle époque. Wszystko zmienia się tu we własną parodię: kolonializm, orientalizm i spirytyzm wprowadzony na scenę wraz z nonsensownym powrotem wuja Izabeli zza zagrobu, w obowiązkowej błękitnej poświacie metapsychicznych dagerotypów. Monstrualność pozy nie należy już do konkretnej epoki – ukazuje raczej fiasko wszelkich kulturowych konstruktów. Pod burleskową scenę-instruktaż parzenia herbaty podstawić można przecież dowolną zmienną, a wtedy pozorna komedia zmieni się w dotkliwy traktat o złudnej wierze w jednostkową wolność. W konwencji melodramatu mieści się bowiem opowieść nie tylko o miłości, która zostaje zawiedziona i złamana przez rytuał małżeństwa i społeczny fałsz. W najnowszym spektaklu Marciniak wątpi w nasz wysiłek, by utrzymać się na powierzchni, nie wpaść w otchłań kulturowych halucynacji i zbiorowych złudzeń.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.