„Hamlet” Kleczewskiej miał być projektem wielokulturowym. Ogłoszono casting na Hamleta wśród Ukraińców, do współpracy zaproszono Polaków o odmiennych korzeniach kulturowych, miała to być opowieść o zmieniającej się Europie, a nawet świecie. Nie żyjemy już w społeczeństwie monokulturowym, arcydramat Szekspira, który pokazuje całą rozpiętość ludzkich postaw, zdaje się więc idealnym materiałem, żeby opisać kulturowe zmiany w Europie. Grająca rolę Elsynoru Stara Rzeźnia w Poznaniu została zaaranżowana trochę jak meczet, z orientalnymi dywanami współgrającymi z kolumienkami otaczającymi główną salę. To widowisko multimedialne, a widz ma całkowitą wolność poruszania się po przestrzeni, trochę jak w galerii, gdzie symultanicznie rozgrywają się kolejne sceny dramatu. Dodatkowo zaopatrzony jest w słuchawki – przełączając kanały, może słuchać aktorów grających w różnych salach budynku.
Nowy spektakl Kleczewskiej zaskakuje – ale wcale nie tą galeryjną ekspozycją. Przede wszystkim jest dramatycznie wsteczny, jeśli chodzi o traktowanie różnych narodowości. Wielokulturowy projekt nie powiódł się – zamiast inkluzywnego spektaklu o nowym rozkładzie sił otrzymujemy multikulturowy koktajl. Powiem wprost – to spektakl w bardzo niewybredny sposób powielający stereotypy. W gruncie rzeczy teatr kolonialny, choć wiem, że twórcom chodziło o coś przeciwnego. Jednak trzeba mierzyć siły na zamiary, a przede wszystkim być empatycznym. Kleczewska i Chotkowski zamiast niwelować, z upodobaniem uwydatniają różnice między Polakami różnego pochodzenia.
Dlaczego ciemnoskóry Polak musi od razu występować z obnażonym torsem i piórami w nosie, a aktor o indyjskich korzeniach odtwarzać utarte wzorce hinduskiej kultury – w szarawarach i hinduskiej śpiewnej modulacji? Czy nie stać nas na to, żeby pokazać naszych rodaków w ich codziennych strojach? Przypuszczam, że nikt z nich nie występuje w podobnym anturażu na co dzień. Ta natrętna orientalizacja rani – i widzów, i aktorów, podbija też ich postrzeganie przez polskie społeczeństwo jako odmiennych. Dlaczego choreografka Kaya Kołodziejczyk wymaga od nich pararytualnych ruchów, a od polskich aktorów już nie? Dyskryminacja i napiętnowanie czasem kryje się w takich estetycznych, uatrakcyjniających widowisko szczegółach. Choreografka, dramaturg i reżyser wtłaczają – przepraszam, na podstawie cech rasowych? – wykonawców w schematyczne kody wyglądu i narzucają im atrybuty wyraźnie określonych kultur. Ta orientalizacja wykonawców jest całkowicie nieprzemyślana – powiela wzorce obcości i stwarza podział na naszych i obcych. To nieodpowiedzialne, krzywdzące. Dlaczego Ofelia nie może być czarna, a Hamlet mieć rysów azjatyckich? Czy w polskim teatrze protagoniści muszą być zawsze biali, szczególnie jeśli angażujemy w spektaklu tak rozmaite i wybitne osobowości aktorskie? Czy inność musi zawsze być sprowadzona do okrzyków i żywiołowych tańców? Być ozdobnikiem? Dlaczego ma się wyróżniać na tle białych aktorów, a nie może być z nimi w symbiozie, która przekreśla podziały rasowe i narodowościowe?
„Hamlet”, reż. Maja Kleczewska. Teatr Polski w Poznaniu, premiera 7 czerwca 2019Jeśli chcemy zaznaczyć zmianę paradygmatu, a chyba o to Kleczewskiej chodzi, to dlaczego odmienny paradygmat musi równać się odmienności etnicznej? To znów powielenie opozycji my–oni, my–obcy. To jednak żadni obcy – większość aktorów to osoby urodzone w Polsce, mówiące po polsku. Kleczewska z Chotkowskim zapewne nie chcieli stworzyć spektaklu, w którym podział rasowy definiuje pozycję aktorów. A niestety tak się stało.
„Hamlet” to wielkie widowisko, festyn i gigantyczna atrakcja. Wielka szkoda, że ucierpieli na tym aktorzy, których odmienność twórcy zaznaczają w każdej chwili. Nie mam ochoty widzieć swoich rodaków jako na siłę forsowanych innych z obnażonym torsem, pulsujących w rytm frenetycznej muzyki. Nie rozumiem też, dlaczego ukraiński aktor grający Hamleta, Roman Lutskiy, musi łamaną polszczyzną wygłaszać frazy Szekspira. Albo się zatrudnia Ukraińca, albo go spolszcza. Albo zatrudnia Polaków – albo ich alienuje.
To spektakl powielający kolonialne koncepcje, również w ich pozytywnych, antropologicznych wersjach. „Oni” są zachwycający, pokazują nam naszą kulturę w jej początkach. Ale to już tak nie działa. Peter Brook, któremu najbliżej do tego przedstawienia, ma choć tyle przyzwoitości, że umieszcza czarnych w głównych rolach. Ten spektakl jest zwyczajnie nieporadny, twórcy zupełnie nie wiedzą, o czym opowiadają, przerzucając się między kulturowymi kodami z takim samym zagubieniem jak widzowie, którzy przełączają ciągle kanały w słuchawkach.
O co chodzi z Ukraińcami, o co chodzi z Polakami o innym kolorze skóry? Czy to wszystko nie pracuje jedynie na efekt obcości? Spektakl igra z Polakami o korzeniach innych niż lipowe, a jednocześnie wdzięczy się wielokulturowością sprowadzoną do poziomu teatralnego triku, efekciarstwa i cyrku. Chwała aktorowi grającemu Hawkinsa, Michałowi Sikorskiemu, to geniusz. On jedyny ma tu sens. Jako mówiący przez syntezator mowy robot jest fenomenalny.
To w gruncie rzeczy spektakl o aktorach o innym kolorze skóry – zepchniętych na margines narracji, użytych jako totemy, na siłę antropologizowanych w ramach niejasnego dramaturgicznego konceptu. Świadczyło o tym już ogłoszenie twórców: „FORTYNBRAS. Na casting zapraszamy kobiety i mężczyzn: osoby ciemnoskóre, osoby pochodzenia azjatyckiego lub o egzotycznym typie urody. Nie wymagamy scenicznego doświadczenia – szukamy osób otwartych, przebojowych i pełnych pasji […] W treści zgłoszenia prosimy umieścić: imię i nazwisko, wiek, narodowość”.
Od twórców tej miary i tej miary przedsięwzięcia oczekiwałbym czegoś więcej niż poszukiwania „egzotycznego typu urody”. Trafiamy więc do twierdzy starych narracji i antropologicznych uprzedzeń, które przecież wystarczająco dosadnie opisał Lévi-Strauss w „Smutku tropików”. Może na stole królewskim zamiast książki z wycinkami z niemieckiej prasy, opowiadającymi o XX wieku, trzeba było położyć tę książkę?