Szkoda, że Wojtek Blecharz nie mógł się zdecydować – czy chce w TR Warszawa stworzyć immersyjne doświadczenie muzyczne, czy spektakl edukacyjny. Jego „Soundwork” jest obłędnym, rządzonym muzycznymi przypływami i odpływami, koncertem, ale w warstwie teatralnej zbyt często zawodzi. To zadziwiające, bo za ruch sceniczny odpowiada tu Karol Tymiński, za wizualizacje – Robert Mleczko. Kto lepiej niż Tymiński mógł rozruszać aktorów, skoro to on w świetnym solo „This is a Musical” zrobił własnym ciałem i mikrofonem frenetyczne techno party. Mleczko – artysta, bez którego Krzysztof Garbaczewski nie byłby teraz tam, gdzie jest – mógł nadać temu teatrowi zupełnie inną, mniej oczywistą, wizualną dynamikę. Tymczasem choreografia sprowadzona zostaje do dreptań i podrygiwań, a na ekranach zajmujących w spektaklu bardzo dużą powierzchnię kłębią się wizualizacje rodem z windowsowego playera lub nudne statyczne transmisje. Szkoda, że Blecharz bardziej nie zaufał swoim współpracownikom.
Ewidentnie cały spektakl jest tylko ilustracją dla muzyki, w warstwie dramaturgicznej niepotrzebnie sprowadzoną do modelu ewolucyjnego: od muzyki plemiennej, przez klasyczną z rewolucją „Święta wiosny” Strawińskiego, przez eksperymenty fluxusu i SEPR aż po New Age i nachalną puentę, w której trafiamy do berlińskiego Berghainu – jako projektowane przez kompozytora transowe neoplemię. Przydałby się dramaturg, by całości dodać trochę pieprzu i zburzyć ten bądź co bądź niedzisiejszy historycyzm. Szkoda Pawła Smagały czy Rozalii Mierzickiej, żeby ich obecność na scenie sprowadzić do obsługi tranzystorów i theremina, nawet jeśli czerpią z tego ewidentną frajdę, co staje się także naszym udziałem, kiedy widownia zostaje orkiestrą. Przyznam, że nie wiem do końca, jak ten gest reżyserski ocenić, bo zbyt wiele w samym spektaklu ze słynnych poranków muzycznych Leonarda Bernsteina, gdzie dzieci – i cała Ameryka – uczyły się tego, czym jest w muzyce brzmienie a czym dynamika.
„Soundwork”, reż. Wojtek Blecharz. TR Warszawa, premiera 15 października 2016Prawdziwe, piskliwe do bólu sprzężenie tworzy w „Soundworku” nie zabawa oscylatorami, ale właśnie ten dość infantylny spektakl zderzony z jakością samej muzyki Blecharza. Bo ta olśniewa. Od początkowych rytmów wybijanych fluorescencyjnymi kijami, przez rozmaite muzyczne tekstury kamieni, wody i skóry, słuchowe halucynacje z gniecionej folii i pocieranych parawanów, sarkastyczne i bezbrzeżnie melancholijne kwartety grane na suszarkach do prania, aż po solowy koncert na bęben, dłonie, łokcie i przedramiona. Muzyka Blecharza jest gęsta, pełna zawirowań, zakłóceń, które działają jak wybuchowe pauzy, ujawniające bardzo złożone dźwiękowe struktury. Gdyby tylko Blecharz wpuścił w nie obraz, ruch, aktorów. Dramaturga. Przełożył dezynwolturę kompozytora na wolność reżysera. Gdzieś przecież trzeba podziać oczy.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.