Mary Poppers. Monodram
rys. Bartek „Arobal” Kociemba

23 minuty czytania

/ Teatr

Mary Poppers. Monodram

Paweł Soszyński

„Jestem królową południa, matką pogranicza i wszystkich poetów, którzy strofują mnie równie często, jak wyznają miłość. I dobrze, ciało jest po to, by go używać, a nie o nim mówić” – przedpremierowo publikujemy monodram zmarłego w 2021 roku dramaturga i redaktora „Dwutygodnika”

Jeszcze 6 minut czytania

Kiedy pierwszy raz poznałam Pomarańczowego Koalę i Cherry Kokolino, niebo nad Wałbrzychem miało odcień cukierków, a miasto szeleściło wokół jak rozwijana folia, gięło się i błyszczało jak sreberko. Był świt, a moje oko odbite w lusterku zbierało ogień okolicznych dachów – rudych, pomarańczowych i czerwonych.

Jestem przyjaciółką zaułków Wałbrzycha, wołają na mnie z bram i podwórek – chłopcy piskliwymi głosami, a dziewczyny pełną piersią, z przepony ciężkiej jak studnia. Nie wiem, gdzie bywałam, ledwo przypominam sobie, co widziałam, natomiast z pewnością wiem, jak na mnie wołają. Odwracają się za mną wszystkie koty i psy z niezdecydowanym wyrazem pysków. Sama nigdy nie mogę podjąć decyzji.

Unoszę rękę, pozdrawiam nią czoło i cycek, a na koniec zapalam nią biodro. Umiem się tak kołysać całą noc. Znają mnie z tego i muszę powiedzieć, że mnie cenią. Choć tu lepiej tego nie mówić. Gdy odrzucam włosy, wszyscy patrzą w niebo, a wplatam w nie więcej pasemek i loków niż nadmorskie zadupia fal w swoje herby. Jestem królową południa, matką pogranicza i wszystkich poetów, którzy strofują mnie równie często, jak wyznają miłość. I dobrze, ciało jest po to, by go używać, a nie o nim mówić. Któryś z nich kiedyś powiedział: „nasza czarodziejko” – i od tamtej pory magia towarzyszy mi jak cień. Jestem jedyną, która rzuca cień w nocy. Znają mnie lesbijki z Happy Daya1 i cioty ze szlaku na Harcówkę2. Nie znacie ich? Ja poznałam wszystkich. Poznałam Husarza i Konkreta. Matka Kotka – a ma osiemdziesiąt lat i włosy farbowane jodyną – jest waszą dystyngowaną sąsiadką. W Netto3 giną między oliwkami i dywanikami do łazienki, choć najczęściej spotkać ich można w chińskim markecie. Pachną smakowymi pomadkami i są barwni jak ręczniki haftowane w rajskie ptaki.

Teo. DramatyTeo. Dramaty

Monodram „Mary Poppers” pochodzi z książki „Teo. Dramaty” Pawła Soszyńskiego, która 7 lutego 2023 roku ukazuje się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Tekst pisany był jako monodram dla wałbrzyskiej aktorki Angeliki Cegielskiej. Miał być wystawiony na scenie Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Do premiery nie doszło. Cegielska wystąpiła między innymi w „Duchologii polskiej”. Podczas pracy nad tym spektaklem Paweł Soszyński mieszkał przez dwa miesiące w Wałbrzychu, w budynku teatru. Cegielska w rozmowie z 17 października 2022 roku określiła Mary Poppers jako nałożenie mapy Wałbrzycha na efekt „niesamowitej fantazji Pawła, wizję wyimaginowanych postaci kryjących się pod tym, co w Wałbrzychu widać na co dzień”. Mary Poppers to rzeczywiście występująca w Londynie drag queen, a „poppers” to określenie używanego do chwilowego wzmacniania podniecenia psychoaktywnego środka chemicznego, podawanego drogą wziewną – azotynu amylu i innych azotynów alkilu – często opisywanego w kulturze gejowskiej.

Premiera książki „Teo. Dramaty” odbędzie się 7 lutego 2023 roku o godzinie 19:00 w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Premierze towarzyszyć będzie czytanie performatywne dramatu „84061”.

Paweł Soszyński był krytykiem teatralnym, redaktorem „Dwutygodnika” i dramaturgiem. Zmarł we wrześniu 2021 roku.

Poznałam Wałbrzych, którego nie znacie, gdzie kopalnie wcale nie są opuszczone, co najwyżej żaluzje. Dotykałam ich ciał i im gotowałam, sprzątałam ich mieszkania, odkurzając szmatką pisemka, świerszczyki śpiewające na rozpalonym piecu. Chowałam się w ich toaletach, kiedy ruchali się bez pamięci, a że nie lubię marnować czasu, to czyściłam fugi między glazurą. Szyję dla nich. Chcę wam opowiedzieć o Wałbrzychu z czarnego brokatu, który rozlewa się wokół owłosionych ud, o różu, który drąży skórę do kości, o koronkach, które biorą się z mgły, o cekinach z fontanny na głównym rynku i dzwonnicach tak nisko zawieszonych, że jest to powód do dumy, bo uderzają o przypory kościołów. Przemykamy pod waszymi oknami jak zielona trawa, która znów staje się szara, zanim nawet obejrzycie się za urlopem. Czy wiecie, że Wałbrzych jest tęczową stolicą Śląska?

Opowiem wam o Wandzie Ptaszniku i o tym, jak szorowałam jego sukienkę z krwi. O Arlecie, któremu przykładałam do twarzy cały mrożony groszek z mojej lodówki. O tylu pobitych pyskach, że z dnia na dzień opowiadały swoimi kolorami tęczę. O pani Nadii z Polskich Smaków4, która podarowała mi tomik Serhija Żadana, Etiopia – najpiękniejszą rzecz, jaką czytałam w życiu. Mówią na mnie „wałbrzyska czarodziejka” i „czarownica”, poznałam wszystkie wasze cioty. Ale do rzeczy, bo instytucje alkoholowe w Wałbrzychu do 22.00 czynne, a przyznam – lubię pić.

Do Wałbrzycha trafiłam w 2001 roku, a może to był rok 2003? Na pewno nie 2004, bo wtedy umarła Mini, więc już tu musiałam być. Mini miała sześćdziesiąt osiem lat, ponad dwa metry wzrostu i najczystsze oczy, jakie można mieć w tym mieście. Świetny facet, którego wdeptaliście na sam dół grobu. Nie, nie – kocham Wałbrzych. Jest jak rozciągnięta długa wstążka albo rtęć, która wylała się z termometru, bo gorączka przekroczyła wszelkie skale. O, to nie jest nudne miasto, rozgrzane i żywe jest pod powierzchnią jak kompost. Nigdy nie rozumiałam tego narzekania i kpin. To jakby śmiać się z żartu, którego zupełnie się nie zrozumiało i śmiejemy się, żeby nikt na naszej tępocie się nie poznał. Światowcy, kurwa, z powiatu warszawskiego. Wrocławianie z pałacyku dworcowego. Mają, kochanie, wysepkę! Gówno mają, fasady mają malowane na pięciu ulicach. I chodzą do swoich nor przez te przecznice wiedeńskie.

Przyjechałam więc do Wałbrzycha nie wiem już nawet skąd. Bez mieszkania, zamieszkałam u Luny, poetki i filozofki. Wielka postać w półświatku gejowskim. Mówią mi: mentor. Ja mówię: wspaniale – jestem do dyspozycji: ścieranie kurzu, mycie okien, golenie. Proszę bardzo. Po tygodniu Luna wzywa mnie do salonu i pyta: „Czego ty właściwie chcesz?”. Czego ja chcę? Robić ci zakupy, sprzątać. „Ale dlaczego?” – pyta. A dlaczego nie? – odpowiadam. „Dobrze – mówi – poznam cię z kimś”. Ja na to: wspaniale! Poznawanie ludzi jest dla mnie istotą życia – co innego robić? Tylu jest ludzi choćby w jednym mieście, a my ich nie poznajemy. Wolimy o nich czytać. A ja nigdy nie lubiłam czytać, natomiast do książek mam ogromny szacunek. „Dobrze – mówi Luna – tylko ja ci powiem, kiedy masz się, że tak powiem, zjawić w salonie”. No naturalnie, więc siedzę w toalecie, jestem tak sumienna, że nawet lekko na sedesie unoszę nóżki – jak baletnica na obrazach. I nic nie myślę, mam też taki nawyk, że nie myślę, jak z kimś nie rozmawiam. Podobno niektórzy pisarze myślą, dopiero pisząc. Więc z zadartymi pod eleganckim kątem bucikami siedzę w toalecie i jestem w środku biała jak ściana. Jak płótno malarskie, żeby było wykwintniej. Bo wiem, że to będzie nie lada persona. Słyszę bardzo miły, mocny głos, który przesiewa się przez moją głowę jak prysznic przez powietrze. Patrzę na kolana, które od tego trzymania w górze dygają coraz rytmiczniej, co dodaje sytuacji niewiadomego rytualnego namaszczenia, wręcz jakbym miała poznać królową. Dygam tak godzinę, dwie, cała, proszę państwa, monarchia świata w tym kiblu przede mną. No to opuszczam te stopy i nie czuję kolan od tego napięcia, jakbym się wielce naklęczała. I słyszę uroczyste:

„Andżela, pozwól!”. Jaka Andżela? – pytam się siebie. Dobrze, robię krok, ale miednicę mam tak zdrewniałą, że Magellan mógłby nią wyruszyć dookoła świata!

Wchodzę zatem do salonu, który tonie w świetle złoto-truskawkowym. A person jest więcej. Młody chłopak o szczupłych nadgarstkach i szyi wygiętej jak znak zapytania – w sukience koktajlowej z białym kołnierzykiem i broszką jak pięść, która odbiera jego oczom światło, tak lśni i się mieni. Szpakowaty kawaler w apaszce i z sygnetem na placu, który jakby dla popisu trzyma wciąż przy skroni. To Arleta i Wanda Ptasznik, zwany też Ślepym Krukiem. Vis-à-vis Cherry Kokolino – nerwowy i z nieodłączną chusteczką do nosa. Ubrany w rodzaj podomki czy szlafroka à la Joan Crawford. A pod wielkim sztychem „Waldenburg”5, zdobiącym salon, ściśnięci na fotelu: drobniutki Husarz oraz Matka Kotka ze szminką pod sam nos.

Tak poznałam kwiat Wałbrzycha, o płatkach miękkich i zebranych w tym saloniku prawie że w pąk. Pokochaliśmy się natychmiast. Umiem prawić komplementy, nawet zbudowane na zasadzie braku: „Och, jak wspaniale, że nie przerzedzają ci się włosy”. Lub: „Przepiękny masz brak odrostów w tej śliwkowej trwałej”. Na wstępie zostałam przeproszona, że tak długo musiałam czekać. Goście musieli się umalować, włożyć sukienki – przecież nie przejdą w tym przez miasto. Odparłam, że warto było czekać każdą minutę, by zobaczyć towarzystwo tak bajeczne. Ha, gdybym wtedy wiedziała, że to dopiero strona tytułowa tej baśni! Przez całą noc jakbym unosiła się pod sufitem. Ileż ich jeszcze było. Luna zapowiedziała, że to moja rodzina, muszę się o nią troszczyć, a jako kobieta z natury – czego pożałowałam, zetknięta ze światem takiego cudownego teatru – będę też uprzejmie proszona o załatwianie drobnych sprawunków: pończoch, sukienek, kosmetyków. A jako że każda z nich miała inny styl i gust, klasnęłam z zachwytu: oto będę już nie jedną kobietą, ale wieloma. Matka Kotka całą noc trzymała mnie za rękę, a miękkie ciepło jej dłoni, szelmowski uśmiech i fatalnie spreparowany makijaż, który jakby był rumieńcem wprost z jej szalonego serca, sprawiły, że odkryłam matkę, której nigdy nie miałam. Urodziłam się w szwalni pod czułą opieką igły, między teleskopem a umarłą gwiazdą, w szklance wódki. „Czyż wszystkie my nie rodzimy się w drinkach oszronionych cukrem z cytryną nadzianą na brzeg szklanki niby w akcie poczęcia?” – słusznie powiedział Husarz.

Wraz z nimi pokochałam Wałbrzych. Kiedy w mieście gasły światła, rozświetlały się nad górami zorze, a kamienice wiły się jak syrenie ogony. Bruk pokrywał się sierścią, a porcelana od „Krzysztofa”6 rozpoczynała swoją wędrówkę między gwiazdami, rano znajdowałam ją w lodówce pełną światła. Luna piła kawę z drogą mleczną, a Arleta jadła kawior w Kociołku7. To najpiękniejsze z miast świata. Dopiero kiedy słońce wschodzi nad górą Niedźwiadki, reszta świata rozumie, że jest już dzień. W podwórkach na ulicy Zajączka Mini rzeźbił w cegłach elipsy i mówił, że to jest nieskończoność. Miał rację. Skuliśmy jedną cegłę i położyliśmy na jego grobie. Zawsze już sypiemy mefedron w ten kształt. Wspólnota. W Rossmannie Mini kupował spirale na komary i palił je jak kadzidła. Ach, Mini był hetero. Kochał nas, bo to był dla niego Wałbrzych pełen magii. Był silny jak byk. Dobry jak powietrze po burzy. Nikt tak nas nie otulał, mocniej niż ubranie. Szedł zawsze z przodu z zaciśniętymi pięściami. Miał szczękę jak końskie kopyto i miłość upartą jak osioł. Leży teraz w grobie, bo nie chciał, żebyśmy cierpieli. Nie zgadzał się. Jego ciało już się dawno rozłożyło. A ja mam w sobie jego kości. Moje uszy przeszywa jego głos: „Dobrze?”, „Pomóc ci?”. Zajebali go przy stacji benzynowej. Powiedział, że jest pedałem, wziął to wszystko na siebie. Był aniołem.

Zabiliście najcenniejszy skarb tego miasta. Zatrzymaliście sześćdziesiąt osiem lat kryształowego strumienia, który płynął z wigorem i nagle wysechł. Dlatego wyjeżdżam. To była jedyna osoba, która nam dawała radość, skaczę więc do króliczej nory. Czeka tam na nas porcelana. Herbata. Kapelusznik i Alicja. Mini jak uśmiech kota z Cheshire. Wyjeżdżam więc, ale opowiem wpierw tę historię, o której nikt nie słyszał, bo trzeba mieć do tego uszy białego królika. O salonach obitych złotem i poniemieckich cmentarzach, na których składaliśmy kwiaty wyjęte zza ucha. Lilie, róże i storczyki, chryzantemy o płatkach tak twardych jak nasza duma. Chryzantemy nie gniją, nie więdną – nagle zmieniają się w pył, a wtedy my możemy latać, jakby wróżki posypały nas swoim pyłkiem. Piotruś Pan nie jest chłopcem, który nie chce dorosnąć – jest kimś, kto nie chce być mężczyzną. Mini był jak szara skała, w której kryją się szlachetne kamienie. Fiolety i błękity ametystu, złote żyły. Kryształy z gór. Jak pryzmat – miał w środku tęczę.

Zbierałam z jezdni jego czaszkę, tak jak zbiera się luźne kartki, przypadkowe notatki, by zrobić z nich biografię. Ale pozostawił po sobie kilka kawałków, nieco mózgu, krew, ten okropny śluz, który jest w głowie człowieka. Na jego pogrzeb wreszcie wszystkie one przyszły w sukniach. Czarnych i lśniących. I wiecie, co się stało? Arlecie przykładałam mrożony groszek, Wandzie szorowałam krew z sukienki. Wy kurwy, pedalskie dziwki – jego ciało pewnie chwiało się ze złości w trumnie jak te kulki u psychologa, potrącane przez kolejne słowa. Pyk, pyk.

Wszyscy mnie znają, jestem opiekunką poetów. Matką koronek. Żałoba trwała długo. Tapety zaczęły odchodzić ze ścian naszego salonu jak ciało od kości. Makijaże kruszyły się z twarzy jak farby w egipskich grobowcach. A twarze Husarza i Kokolino spływały jak wosk wokół świecy. W salonie trzymałyśmy się za ręce, a Wałbrzych płonął za zasuniętymi roletami. Odważył się ubrać w róż i czerwień, której one sobie odmówiły, siedząc w najpyszniejszych czerniach, jakie zrodzić może tylko noc na bezludnej planecie.

Po miesiącu odważyłyśmy się założyć pastele, a wielki obraz, który namalowała Mama Kotka z białym znakiem nieskończoności na żółtym tle, zdetronizował sztych z „Waldenburgiem”. Dużo było o to tło kłótni. Arleta domagała się czerni, a Luna bieli. Obraz tak straszliwie nie pasował do salonu Luny, że bezustannie wybuchałyśmy śmiechem. Zresztą na ten obraz też mówiło się „Waldenburg”. Teraz więc powinnam opisać salon. To trudne zadanie. Jak na jednym oddechu połączyć ze sobą brokatowe zasłony w kolorze zielonym, regały z lat siedemdziesiątych, czerwone lamperie, koronkowe firanki w odcieniu setek wypalonych papierosów i przerażająco barokowe kinkiety, na które niezdarnie zatknięto bambusowe abażury? Chyba dopiero ten obraz uzmysłowił nam, w jak absurdalnym wnętrzu się spotykamy. Nic tu do siebie nie pasowało – i tacy też byliśmy my. Witraż, przez który padał promień światła, dopiero na posadzce zlewając się w jedną barwę. „To jest śmierć – wtedy wszystkie doświadczenia tworzą jeden kolor” – mówiła Luna. Dlatego można go zobaczyć dopiero na zimnej posadzce. A czy to stacja benzynowa, czy Chartres?

Nazwali mnie wreszcie Mary Poppers, matką gejów, z chęcią załatwiałam ich sprawunki, chodziliśmy wspólnie po szminki i tusz do rzęs, do damskich działów szmateksu. Wałbrzych był dla mnie jak akwaria z mrówkami, które ryją i ryją. Aż widać ich wszystkie ścieżki. Potrafiliśmy chodzić całe noce, trzymając się pod ręce. Biegać po lasach jak zwierzęta. Banda przebierańców. Kpiliśmy z gejów z brodami, z siłki, a oni brzydzili się nami. Specjalnie więc zjawiałyśmy się na pikietach, robiąc wokół siebie tyle szumu, że wszyscy się ulatniali w popłochu. Kładliśmy się w trawie i śniegu, patrząc na drzewa, które wyglądały jak pęknięcia na niebie, jakby wszystko nad nami było potłuczone. Przez wszystkie te pęknięcia świeciło światło księżyca. „Uwolnić księżyc! – ordynowała Arleta. – Żądam natychmiastowego uwolnienia światła!” Aż ten sufit wreszcie trzaskał i spadał wokół nas, i było już tylko światło – jakby nad Wałbrzychem wybuchła cała magnezja świata. „Jeśli większość gwiazd, które widzimy, dawno temu umarła, to na ilu gwiazdach my jesteśmy martwi?” – pytała Luna. „W tylu miejscach we wszechświecie już nie żyjemy!” – dodawała, śmiejąc się jak dziecko. To jest nasze życie po śmierci, nic już nie tracimy. Musi istnieć zatem wieczność i nieskończoność – Mini miał rację!

On żyje, Wałbrzycha jeszcze nie zbudowano, jeszcze się nie urodziłam i jestem już dawno nieżywa. Mogę więc wszystko. Bo jestem i mnie nie ma. Pierwszy humanoid zszedł z drzewa, a ostatni umrze jeszcze wcześniej. Tymczasem w Wałbrzychu wybuchały wulkany, płyty tektoniczne, płochliwe jak kolibry, zawalały kolejne budynki. A na Matce Kotce błyszczała suknia jaskrawa jak pierwsze gady i ostatnie neony, które pogrąży mrok.

Tę historię można by ciągnąć w nieskończoność. Nie liczcie, kochani, na morały i puenty – takie nie jest życie. Nikt na koniec nie zmartwychwstanie, nie połączy się ze swoją miłością, nie złowi ryby, nie odgadnie żadnej zagadki ani nie będzie patrzył w horyzont, tam, gdzie morze spotyka się z niebem, by pogodzić się sam ze sobą. Po prostu nagle zgaśnie światło, w żadnym szczególnym momencie.

To mi przypomina, jak Kokolino spędziła noc w areszcie, bo na witrynie lombardu na Lewartowskiego, czy tam Wajdy, gdzie dzień wcześniej zastawiła złoty pierścionek babci, zaczęła zbitą butelką po wiśniówce wydrapywać napis: „Sprzedajcie własne życie”. Nie przewidziała biedaczka przeraźliwego zgrzytu, którym ten artystyczny projekt obudził okolicznych mieszkańców. Tego samego dnia Luna zaczęła tracić wzrok. A może to po prostu wszystko wokół niej zaczynało powoli się rozmazywać i znikać? „Czy ślepiec nie widzi świata, a może widzi, że świata nie ma?” – zainaugurowała pełną optymizmu dysputę, która swoimi filozoficznymi meandrami wiodła nas od Żabki do Żabki, aż żabka stała się kijanką, wreszcie skrzekiem i wodą samą pełną bakterii, które jeszcze nie wiedziały, że będą kiedyś tam Luną. Tak jak ziemia gorąca od lawy nie sądziła, że będzie Wałbrzychem? I ja tu na niej stanę? Tego wieczora Luna powiedziała: „Chuj, wkładam cekiny, podrywam się na szpilkach, wkładam perukę i maluję oczy, bo teraz tylko na powiekach będą kolory”. Weszłyśmy do pubu „Pub”8, gdzie właśnie na wyświetlaczu grały siatkarki nieistotnej drużyny nieistotnego państwa. Kupiłam dziesięć wiśniówek i wszystkie rozlałam na barze. „Patrz na tę czerwień. Luna, patrz. To nie kolor cię upija, to tylko jej procenty. Będziesz widziała wszystkie kolory, kiedy cię upiję” – upierałam się. Wyrzucili nas, a cekiny latały wokół jej ciała jak ćmy wokół lampy. „Jestem lampą – zamyśliła się Luna – a czy lampa widzi własne światło? Czy ją własne światło razi? Czy lampa widzi to, co wyłania z mroku? Zmieniam się w lampę!”.

Poszłyśmy do Harcówki, rozganiając po drodze brodatych tak zwanych gejów, aż wreszcie stanęłyśmy na punkcie widokowym. Małej ambonie. A Cherry powiedziała: „My tu wciąż jesteśmy”; powtarzała to ciągle i ciągle, aż wszystkie drzewa zaczęły zarastać mchem i bluszczem, między którymi przemykały wiewiórki, a ich twarze pokryły się pudrem, usta szminką, a włosy zaczęły rosnąć i zwijać się w loki. Wiecie, jak Wałbrzych wygląda z góry? Jak głupie austriackie miasteczko. Czeskie uzdrowisko. Całe jego piękno widać z dołu, choćby to miał być dół drabiny społecznej.

O świcie wracałyśmy przez miasto, puszczając z komórki „A Piece of Sky” Barbry Streisand. Nieznośnie podniosły kawałek z musicalu, który uwielbiała Arleta. Szłyśmy odebrać ją z posterunku.

To była jedna z tych nocy. Głupich, bezsensownych i wspaniałych. Kilka miesięcy później przesiedziałyśmy noc, czytając po „hiszpańsku” wiersze Lorki, nie znając ani wymowy, ani znaczeń. Innym razem szłyśmy Nowym Światem wzdłuż jezdni i zgadywałyśmy, który samochód wygląda jak gitara namalowana przez Picassa. Luna traciła wzrok powoli, ale konsekwentnie, więc zobaczyła tych gitar najwięcej. Wkrótce cały Wałbrzych stał się dla niej obrazem Picassa. „Nie martw się, chodzisz w moich sukienkach, mojej biżuterii, moich butach, będziesz widział moimi oczami!” – powiedziałam jej, kiedy płakała nad książką, której nie była już w stanie przeczytać. Zawsze i tak widziałyśmy to, czego nie ma, w trakcie pogawędek zmyślałyśmy, jak spędziłyśmy dzień, chodziłyśmy na cudze śluby do kościoła i wyprawiałyśmy własne wesela. Husarz uparła się, że jest żydówką, więc obchodziłyśmy sumiennie szabas, zmyślając modlitwy i imitując hebrajski. Wanda Ptasznik uwielbiał opowiadać o swojej córce, którą rodziła piętnaście godzin i dlatego od tamtej pory nie mogła pozbyć się brzuszka. No, piwnej oponki. Dostała spadek po ciotce, co nazywała alimentami. Raz na miesiąc stawiała nam więc zupę rybną w Polskich Smakach. Pamiętajcie, tylko w piątki ją podają! A warta jest śmierci każdej ciotki i każdego rozwodu. Zresztą co tam zupa, przychodziłyśmy tam dla pani Nadii, przezabawnej Ukrainki, byłej nauczycielki. Cudowna kobieta.

Matka Kotka zaczęła zapominać. To wspaniałe, bo za każdym razem opowiadałyśmy co innego. „Co u ciebie słychać?” O boże, słychać było więc tyle, ile w symfoniach Mahlera. Dwa składy orkiestry i cztery chóry. Luna oswoiła się ze ślepotą, która nagle się zatrzymała, pozostawiając świat jednak w stanie rozmytej fikcji. Odzyskała również humor. „Co ty masz na ustach?” – zapytała raz Kotkę. „Pewnie twarz” – odpowiedziała.

I tak to było. Opowiadałam Lunie, że jesteśmy w Barcelonie, nad morzem, właśnie dziś cała ulica Moniuszki zmieniła się w dwie zderzające się fale, a na górze pieni się słońce. Wciąż wchodziła na góry, tylko były teraz one jej ciałem, a nie czymś do pokonania. Były stopami, nie celem. Najwyższe szpilki świata. Kiedy nie widzisz świata, wtedy jest ci najbliższy. Bo jest jak własna twarz, której nie widzisz bez lustra. Luna nie straciła wzroku. Po prostu stłukło jej się zwierciadło. Już starczyło tych oczu przechodniów pełnych niesmaku, tego gabinetu krzywych luster, który zmieniał je wszystkie w pokraki. Szczęście…

Gaśnie światło.

KONIEC

1. Happy Day 2 – lokal z pizzą, piwem i wódką nieopodal Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, przy ul. Andrzeja Wajdy 1 (dawna nazwa ulicy: Lewartowskiego, zmieniona uchwałą Rady Miejskiej w Wałbrzychu z 13 lipca 2017 roku).
2. Harcówka – górskie schronisko PTTK w centrum Wałbrzycha, w parku Sobieskiego, z barem i restauracją. Obiekt uznawany za kultowy.
3. Netto – supermarket w pobliżu Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. 
4. Polskie Smaki – restauracja przy ul. Nowy Świat 6 w Wałbrzychu. 
5. Waldenburg – niemiecka nazwa Wałbrzycha. 
6. Porcelana Krzysztof Wałbrzych sp. z o.o. – fabryka porcelany stołowej produkującej pod marką Kristoff, ze sklepem firmowym w Wałbrzychu. Dawniej: Krister Porzellan-Manufaktur, założona przez Carla Kristera w 1831 roku, w 1920 roku przejęta przez koncern Rosenthala, w PRL działała jako Zakłady Porcelany Stołowej „Krzysztof”. 
7. Kociołek – bar gastronomiczny przy ul. 11 Listopada 208 w Wałbrzychu. Znany również pod nazwą Bar „Krasnal”. 
8. Pub o zwyczajowej nazwie „pub «Pub»” – lokal przy ul. Chrobrego 2 w Wałbrzychu, nieistniejący już pod tym adresem. Szyld zawierał po prostu słowo „Pub”, a oficjalna nazwa brzmiała „El Kurczakos. Bar piwny”.