Marcin Liber przyzwyczaił nas, że nawet jeśli nie jest reżyserem wybitnym, to przynajmniej jest nie najgorszym rzemieślnikiem. Takie spektakle jak „Być jak Steve Jobs” w Krakowie czy bydgoskie „Wesele” nie zachwycały, ale też właściwie nie chciały udawać, że są czymś więcej niż sprawną teatralną maszynką. Reżyserowi zdarzały się już fatalne wpadki, na przykład „Koniec to nie my” w warszawskim Studio, gdzie jałowość tekstu przejrzała się w nijakiej inscenizacji. Taki jest teatr Libera, jego inscenizacyjny temperament – powodzenie jak w przemyśle zależy tu od jakości surowca. W „Wojnie i pokoju”, najnowszej realizacji Teatru Powszechnego w Warszawie, materiał jest zły. Takie samo jest więc przedstawienie. Dowiadujemy się z niego jednej nowej rzeczy – Liber jest też reżyserem, który potrafi pociągnąć ze sobą w dół aktorów tej klasy co Dobromir Dymecki czy Joanna Drozda. A to już strasznie martwi.
„Wojna i pokój”, reż. Marcin Liber. Teatr
Powszechny w Warszawie, premiera 13 grudnia 2014Z Tołstoja zostaje tu niewiele, Pawłowi Sztarbowskiemu (autorowi adaptacji i dramaturgowi) powieść służy właściwie do jednego – by wyłuskać z niej konieczne w teatrze (choć właściwie czemu? – spyta Krzysztof Garbaczewski) charaktery i strzępki narracji. A do tego jeden bankiet, kilka imperialistycznych okrzyków i morze wódki. Oczywiście, nikt tu wcale nie chce wystawiać Tołstoja, a sprawa wyjaśniona zostaje w drugiej części spektaklu, w której dowiadujemy się, że w 2021 roku „Wojna i pokój” są w Europie na liście książek zakazanych. Część pierwsza ma z grubsza pokazać, dlaczego taka fantazja jest uprawniona. Problem polega na tym, że Sztarbowski czyta Tołstoja pod tezę, uznając go – o zgrozo – za patrona rosyjskiego dojrzałego imperializmu. Tej przemocowej lektury nie ratuje wcale mechaniczne przełożenie cara na Władimira Putina, czy równie podejrzane zestawienie Rosji z czasów napoleońskich ze współczesną Federacją, co jest może chwytem efektownym, ale zbyt mocno pachnie gazetowym tuszem. Podobnie ekstrawaganckie jest nagłe wpuszczenie bohaterów Tołstoja w postapokaliptyczny świat, w którym zamiast chórów na cześć wielkiej Rosji z opery Prokofiewa, usłyszymy trwożliwe cerkiewne zaśpiewy wzywające Boga na koniec czasów. Zniszczenie jako kara za rosyjską butę? Zresztą banalność tego zabiegu i tak zostaje zdeklasowana, kiedy ze sceny usłyszymy monolog o etnicznej wyższości Rosjan nad innymi europejskimi ludami. Wtedy dramaturgiczny koncept szyty grubymi nićmi zmienia się po prostu w demagogię.
Grubo ciosany jest też finał tej historii. Oto bohaterowie pozują do wspólnej fotografii, na której carska arystokracja miesza się z terrorystycznymi bojówkarzami w kominiarkach. Wszyscy śpiewają hymn radzieckich pionierów na cześć pokoju, „Zawsze niech będzie słońce”. Z tej sceny może i miało wiać grozą, lecz zabrakło elementarnego teatralnego ciśnienia, by wzbudzić choć słaby podmuch na widowni. Równie wątpliwy jest jej wydźwięk ironiczny, bo o pokoju nikt tu właściwie dotychczas nie mówił. Sztarbowski formułuje swoją tezę jasno: Rosjanie zainteresowani są wyłącznie wojną, władzą i poszerzeniem terytorium. Chcą tylko wygrywać. „Wojna i pokój” może i zdobyłaby pierwszą nagrodę na jakimś Festiwalu Młodzieży i Studentów, jak Tamara Miansarowa wykonująca „Zawsze niech będzie słońce” w 1962 roku. Po Powszechnym Pawła Łysaka oczekiwałbym jednak więcej. Chociażby mądrzej, a przynajmniej bardziej odpowiedzialnie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.