Był 17 listopada 1975 roku. Jak co roku, wokół dużego stołu w restauracji Chez Drouant w Paryżu zebrała się śmietanka paryskiej krytyki literackiej, aby — popijając burgundem wykwintne dania — wybrać najlepszą książkę roku, a jej autora katapultować w najwyższe sfery bogactwa i sławy. Obrad jury Prix Goncourt pilnowały jednostki specjalne, bo — rzecz trudna do wyobrażenia w Polsce w 2014 roku — nagroda budziła niezwykłe emocje.
Jeden z jurorów parę dni wcześniej został oblany sokiem pomidorowym, a drugi — uderzony ciastem w twarz. Ktoś powołał kontrnagrodę o nazwie GICLE („wytrysk”), a ktoś inny zostawił koktajl Mołotowa pod drzwiami jednego z członków jury. Kilka godzin przed głosowaniem ktoś umieścił materiały wybuchowe w domach dwóch kolejnych krytyków, a ktoś inny — w geście protestu przeciwko komercjalizacji literatury — rzucił niewybuchem w stronę supermarketu. W siedzibie Éditions Grasset wybuchła bomba, w Éditions du Seuil ktoś rozniecił pożar, a do Éditions Gallimard ktoś zadzwonił z terrorystycznymi pogróżkami. Jean-Edern Hallier, jeden z głównych prowokatorów tych zajść, zagroził, że na obrady jury Goncourtów wpuści małpę. Może nie jest to najważniejsze w tej historii, ale odnotujmy, że małpa miała na imię Chiro.
Za drzwiami Chez Drouant hasało więc trochę już podrośnięte pokolenie ’68, a w środku, wbrew wszystkiemu, działa się niezachwiana, wieloletnia tradycja. Jurorzy, pełni godności i prestiżu, wysoką francuszczyzną dyskutowali nad literacką wartością kolejnych tytułów. Po kilku rundach głosowania w grze były już tylko trzy nazwiska: Patrick Modiano, Didier Decoin i Émile Ajar. Ten ostatni napisał zdecydowanie najlepszą książkę — piękną, wciągającą, wzruszającą powieść o starzeniu się, miłości, śmierci i eutanazji, osadzoną w biednej dzielnicy Belleville, opowiedzianą ustami małego chłopca, imigranta z Algierii. Nazywała się „Madame Rosa“ (w późniejszych wydaniach: „Życie przed sobą“).
Autor budził jednak wątpliwości. Był tajemniczy. Skryty. Krążyły plotki, że podszywa się pod niego jakiś inny znany autor („Le Nouvel Observateur“ podejrzewał Louisa Aragona i Raymonda Queneau). Jury zapewne nie nagrodziłoby tak podejrzanej postaci, gdyby parę dni wcześniej w bardzo wiarygodnym „Le Point“ nie ukazał się wywiad z Ajarem, wraz z jego nieco rozmazanymi zdjęciami. Było jasne, że choć autor ukrywa się pod pseudonimem (co tłumaczył problemami z prawem), to na pewno jest nową postacią na scenie literackiej. To przeważyło. Po ósmej rundzie głosowania Prix Goncourt 1975 trafiła do Émile’a Ajara, a „Życie przed sobą“ stało się najlepiej sprzedająca się książką w historii francuskiego rynku wydawniczego. Émile Ajar nagrody wprawdzie nie przyjął, ale jury uznało, że nagradza nie autora, lecz książkę. A książka nie może odmówić przyjęcia nagrody.
Po ogłoszeniu werdyktu jedna z gazet postanowiła zapytać znanych pisarzy, co sądzą o laureacie. Jeden z ankietowanych, dystyngowany i zamożny dżentelmen Romain Gary, wypowiedział się raczej pobłażliwie: „Podobał mi się Pieszczoch, ale nie czytałem jeszcze «Madame Rosa». Nie sądzę, aby autor mógł dużo dłużej pozostawać w ukryciu”. Romain Gary swoją nagrodę Goncourtów odebrał dużo wcześniej, bo w 1956 roku (werdykt przyjęto wrogo, uznając go za obrazę dobrego smaku). W 1975 roku był już trochę zapomniany. Publiczność kupowała wprawdzie jego książki, ale krytyka nauczyła się czytać go z pewnym lekceważeniem. Taki Audouard nazywał go „impotentem”, jednocześnie wynosząc pod niebiosa młodego Ajara: „Talent. Czysty talent”. Parę lat później musiał się bardzo zdziwić, gdy okazało się, że Ajar i Gary to jedna i ta sama osoba.
Prawdę można tworzyć
Pół wieku wcześniej. Wilno. Polska. „Mój syn będzie ambasadorem francuskim, kawalerem Legii Honorowej, wielkim pisarzem dramatycznym, Ibsenem, Gabrielem d’Annunzio!” — wrzeszczy na sąsiadów niezamożna żydowska modystka. Gdybyśmy tam byli, moglibyśmy jej powiedzieć: „Niezwykle brawurowa wizja pani Mino, biorąc pod uwagę, że pani syn Roman urodził się w rozbitej żydowskiej rodzinie w Imperium Rosyjskim na kilka tygodni przed wybuchem pierwszej wojny światowej”. A gdyby ona była tutaj, odpowiedziałaby nam: „I co? Miałam rację! Mój syn został konsulem generalnym, został kawalerem Legii Honorowej, został wybitnym pisarzem. I miał wszystkie kobiety!”. I trzeba by jej było oddać sprawiedliwość. Życiorys jej syna, Romaina Gary’ego, to wspaniała historia żołnierza, dyplomaty, celebryty, pisarza, seryjnego uwodziciela, rozkapryszonego bogacza, który zwiedził cały świat, widział wszystko i w stu procentach wypełnił przepowiednię swojej matki.
Romain Gary, „Czrodzieje”.
Przeł. Regina Gromacka, Nisza, 416 stron,
w księgarniach od listopada 2014No, tak przynajmniej pisze sam Romain Gary, a w ślad za nim jego zdezorientowani biografowie. A on ponad wszystko kochał zmyślać. W swoim debiucie z 1943 roku zmyślił na przykład historię polskich partyzantów, a zrobił to tak dobrze, że w Anglii „Edukację europejską“ uznano za wspaniałą i jednoznacznie polską powieść czasów wojny, zestawiając ją z książką Kuncewiczowej. W Polsce podejrzewano natomiast, że Gary ukradł ten tekst jakiemuś utalentowanemu żołnierzowi. Nie żeby taka kradzież była w jego przypadku wykluczona. Gary nie przebierał w środkach. W „Obietnicy poranka“ umieścił fragment niemalże przepisany z Roberta Louisa Stevensona, a ozdoba tej książki — wzruszająca historia pana Piekielnego — została żywcem zerżnięta z Gogola (co odkryto dopiero 40 lat później).
Gary tłumaczył, że kłamie i zmyśla, bo wierzy w siłę opowieści: „Wiem, że oszukuję, ale gdy walka idzie o najwyższe stawki, oszustwo, rozpacz i cynizm są świętym prawem naszego gatunku. Prawdę można tworzyć”. Gary uważał, że literatura nie jest ani transkrypcją, ani eksplikacją rzeczywistości, lecz żywiołem, który jest zdolny kształtować nasze życie, wzbogacać je i użyźniać. Mity i legendy nie są od tego, aby wyjaśniać nam świat — twierdził — lecz po to, aby pociągać nas ku wyższym sferom. Romantyczna natura tej filozofii staje się jeszcze bardziej wyraźna, gdy weźmiemy pod uwagę jego — byronowską wręcz — zabawę z publicznym wizerunkiem i biografią. I nie chodzi tu tylko o jego kolejne pseudonimy (Fosco Sinibaldi, Shatan Bogat i wreszcie Émile Ajar), ale przede wszystkim właśnie o „Romaina Gary’ego”.
Można by powiedzieć, że kiepski to pisarz, którego największym osiągnięciem jest jego własny życiorys. Krytycy zarzucają Gary’emu, że nie stworzył żadnego arcydzieła. Ale co to w ogóle za słowo — „arcydzieło“? Szkatułka wysadzana rubinami, filiżanka z najcieńszej porcelany, coś raz na zawsze, coś doskonałego i postawionego w galerii na białym klocku? Dobrze, to teraz wyobraźmy sobie Gary’ego, wąsatego morsa, godzinami siedzącego w wannie pełnej brudnej, stygnącej wody, z genitaliami zakrytymi (lub nie) gąbką, patrzącego w sufit i snującego swoje niewiarygodne historie, dzielnie zapisywane przez przycupniętą na muszli klozetowej osobistą sekretarkę. Jest w tej scenie radykalna swoboda stroju, wolna emisja głosu i przyjazne środowisko wodne. Doskonałe warunki do snucia powolnych i meandrujących historii. Powieści Gary’ego — tego Dickensa o sto lat za późno, tego Tołstoja katapultowanego wiek do przodu — płyną szeroko i swobodnie w uspokajającym rytmie powtórzeń, we wspaniałym bałaganie swobodnie rozpoczynanych i porzucanych wątków, w nadmiarze tkliwych emocji, w bogactwie żartów, dialogów i anegdot. „Styl mnie nie interesuje” — mówił. I rzeczywiście — jak zauważa autor najlepszej biografii Gary’ego, David Bellos — w jego powieściach widać dbałość o rytm, ale nie o znalezienie odpowiednich słów. Faktycznie, nie ma arcydzieła. Jest za to kultura oralna i żywioł wodny.
Antyintelektualista
Gary nienawidził egzystencjalnego mędrkowania. Od pierwszego wejrzenia zapałał do Sartre’a cichą nienawiścią. W ogóle, cały ten paneuropejski niż atmosferyczny, z jego ironią, postmodernizmem, nihilizmem i nagłymi wyładowaniami „gniewu klasowego” sprawiał, że kipiał jak garnek mleka. Jeśli więc chcielibyście zmiany zdartej płyty, która gra w Europie od ponad pół wieku, to znajdziecie w nim sojusznika. Desperackiego optymistę.
W zemście na intelektualistach nie ograniczył się do zdublowania swoich Goncourtów. W „Życiu przed sobą“ tak doskonale zmyślił język wieloetnicznego przedmieścia (na którym był tylko raz i to raptem przez kilka godzin), że całkiem poważni badacze (w tym Michel Tournier) uznali go za autentyczne narzecze Belleville i tworzyli na tej podstawie uczone dysertacje o „wybrakowanym francuskim” i nadchodzącej rewolcie marginalizowanych klas społecznych. W „Les Couleurs du Jour“ Gary sportretował ten znienawidzony przez siebie typ intelektualisty pod postacią nowojorskiego profesora romanistyki — estety i intelektualisty, który w literaturze i sztuce „szuka tego, co najmniej przypomina mu o ludzkim życiu”, a jego jedyna publikacja nosi tytuł: „Fertilization Through Death“.
To nie znaczy, że Gary gardził legitymizacją elit. Wręcz przeciwnie, tęsknił do niej. Naśladując deklaracje programowe Sartre’a czy Sarraute stworzył nawet „Pour Sganarelle“ — pięćsetstronicowy esej określony przez Bellosa mianem „niedorzecznej tyrady”. Gary był antyintelektualistą, ale również nie-intelektualistą. A to oznacza, że nie mógł trafić na gorszy czas, ani na gorsze miejsce niż powojenny Paryż. Rządzili w nim niepodzielnie: Sartre i nurt egzystencjalny, Malreaux i literatura zaangażowana, Robbe-Grillet i radykalne eksperymenty formalne. Francuska literatura, u szczytów swojej chwały i wpływów, konsekrowała postawy antynarracyjne, odrzucając konwencjonalną psychologię powieściową. Gary, bardziej Walter Scott niż Walter Benjamin, zupełnie nie nadawał się do tak zdefiniowanej praktyki literackiej. Był outsiderem. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie postanowił zacząć pisać po angielsku — anglojęzyczna proza nigdy nie porzuciła humanistycznej tradycji powieściowej, do której odwoływał się Gary. Nic dziwnego też, że Georges Perec i Renaud Camus, wtedy jeszcze niepublikowani autorzy, mieszkający razem na Rue de Bac, po tym jak pewnego dnia rozpoznali Gary’ego na ulicy, powiedzieli sobie: „Oto autor, którego nigdy nie będziemy musieli czytać”. Gdyby go jednak przeczytali, mogliby w „La Nuit sera calme“ znaleźć następujący, jakby do nich skierowany, dialog:
— Jak sytuujesz się wobec problemu burżuazji?
— W samym jej środku.
Trzeba docenić ten odświeżający brak hipokryzji ze strony pisarza, który był, wbrew krytyce, uwielbiany przez publiczność, co z kolei miało swoje wcale niebłahe implikacje finansowe. Jak wyliczył Bellos, każdy z trzech największych bestsellerów Gary’ego — „Życie przed sobą“, „Korzenie nieba“, „Obietnica poranka“ — sprzedał się lepiej niż cała twórczość Sarraute, Robbe-Grilleta, Becketta i Butora razem wzięta. To nie gwarantowało mu wprawdzie nawet ułamka prestiżu, jakim cieszyła się antymieszczańska awangarda, ale zapewniało budżet wystarczający na finansowanie licznych podróży i świadczeń na rzecz tysięcy kochanek. Jak sam pisał w „Czarodziejach“ (wydanych niedawno w Polsce przez Niszę): „To im [czytelnikom] zawdzięczam codzienny komfort, a jeśli mam na piersi mniej odznaczeń niż dziadek Renato, to dlatego, że on otrzymał swoje w czasach, kiedy wystarczyło się podobać, podczas gdy dzisiaj zaszczyty przypadają tym, którzy potrafią być nieprzyjemni”.
Wieczne dziecko
— Romantyzm? — W porównaniu z gównem — tak.
Nie idzie o to, żeby negować rzeczywistość, ale wyłącznie o to, by się nie poddawać.
(„Blask kobiecości“)
To, że Gary funkcjonował na marginesie powojennej literatury europejskiej, nie oznacza, że jego twórczość była „niepoważna”, „mieszczańska”, czy też że „nie była naznaczona traumą”. Wręcz przeciwnie, w samym sercu tej przystępnej i narkotycznie przyjemnej prozy tkwi głębokie doświadczenie utraty.
Flagowym motywem i osią całej twórczości Gary’ego jest historia nastoletniego chłopca, który nagle, zazwyczaj pod wpływem pierwszego doświadczenia erotycznego, orientuje się, że utracił dzieciństwo. Znajdziemy go w większości jego powieści, między innymi w „Czarodziejach“, w „Edukacji europejskiej“ i „Obietnicy poranka“.„Pomyślałem nagle, że świat jest oszustwem. Była to moja pierwsza dorosła myśl, jaką sobie przypominam” — pisze Gary zupełnie nie w kontekście historii czy wojny, lecz swojej relacji z matką. Matka to u Gary’ego utracony raj dzieciństwa, do którego później przez całe życie usiłował powrócić, szukając pocieszenia w twórczości literackiej czy w objęciach kolejnych kobiet: „Zawsze powracamy na grób matki, by wyć nad nim jak opuszczony pies. Już nigdy, już nigdy, już nigdy”.
Gary rzeczywiście robił wrażenie niespokojnego dziecka w skórze dorosłego mężczyzny. Żarł, ponoć, jak świnia. Gdy rozmowa go nudziła, nie ukrywał ziewania, a jeśli rzecz się przedłużała — odchodził bez słowa. Niczego nie odkładał na miejsce. Ręce opadały mu jak zwiędłe liście, gdy tylko musiał wykonać najprostszą czynność praktyczną. Pisał w sposób bardzo trudny do odcyfrowania, a jego finanse były wiecznie zabałaganione. Łatwo wpadał w szał. Równie łatwo — w depresję (jego pierwsza żona barwnie opisuje jego „pozy rozpaczy” — głowa w dłoniach, koniec świata). A jeszcze łatwiej — w miłość. Oj tak, gdy widział ładną dziewczynę, w sekundę wracał jego ułański urok. Stawał się staroświeckim, rycerskim dyplomatą i dżentelmenem z kindersztubą. A jeśli obiekt nie odwzajemniał jego zainteresowania, radził sobie inaczej.
Nigdy w czasie długiego życia, podczas peregrynacji, wobec najwspanialszych dzieł sztuki i w najbardziej uduchowionych snach, w obliczu Boga i natury, przenigdy nie doznawałem głębszych wzruszeń ni upojniejszych rozkoszy niż na widok pięknej kobiecej dupy.
(„Czarodzieje“)
Z płatnych usług seksualnych korzystał — bez przesady — codziennie. Podczas jednej ze swoich podróży służbowych, jako konsul generalny Francji w Hollywood, przekroczył granice stanu Kalifornia, wioząc w samochodzie nieletnią prostytutkę, która najprawdopodobniej była informatorką policji. Gdyby nie immunitet, wylądowałby w więzieniu. Nie zmieniło to jednak jego nawyków. Gdy na starość lekarz poradził mu, aby ograniczył częstotliwość kontaktów seksualnych, Gary nie posłuchał. „Cała moja egzystencja stała się niestrudzoną pogonią za czymś, czego powtórnie schwytać nie sposób” — pisał.
Nadwrażliwość, zaburzenia nastroju, uzależnienie od seksu — wszystko to odsyła nas z powrotem do „grobu matki, który noszę w sobie”. Zresztą żałoba po matce to klasyczna lacanowska metafora depresji. Julia Kristeva pisze w „Czarnym słońcu“: „Straciłem najważniejszy obiekt, który ostatecznie okazał się moją matką”. A po chwili dodaje coś, co może stanowić klucz do odczytania dorobku Gary’ego: „Ależ nie, odnalazłem ją w znakach, albo raczej nie utraciłem jej i mogę ją odzyskać w języku, tylko dlatego, że akceptuję utratę”.
Trudno o lepsze podsumowanie tego, o co chodziło Gary’emu, gdy wypowiadał swoją deklarację wiary w opowieść. Według Kristevej literatura, która pozwala „emocjom przeniknąć do dyskursu”, jest formą radzenia sobie z melancholią, tą wielką chorobą współczesnego Zachodu: „Dzieło sztuki jest tym, co pozwala połączyć w sztucznym języku nienazwane poruszenia wszechmocnego «ja», które tradycyjna terminologia socjologiczna i językoznawcza pozostawia zawsze jakby w żałobie czy osieroceniu. Czy fikcja tego typu nie jest, jeśli nie lekiem antydepresyjnym, to przynajmniej przetrwaniem, zmartwychwstaniem…?”.
Życie i śmierć Émile’a Ajara
Tak, tak, ironia. Każdy broni się, jak potrafi. Ale jeżeli pewnego dnia przestanę kochać,
oznaczać to będzie, że przestałem oddychać.
(„Blask kobiecości“)
Gary miał cienką skórę. Współodczuwał z ludzkością, chciał być „każdym człowiekiem”, złym i dobrym, ofiarą i oprawcą — dlatego wciąż zmieniał stroje, narodowości, języki i persony. Wśród nich był też „Gary-Polak”, postać która zasługuje na osobną analizę (jeśli nie na: szkoły Gary’ego, festiwal Gary’ego, monety Gary’ego, rok Gary’ego). To, że Polska nie odwzajemniła niewątpliwej miłości, jaką pałał do niej dwukrotny laureat Goncourtów, jest o tyle dziwne (czyż nie lubimy, gdy nasi strzelają bramki za granicą?), co zrozumiałe. Gary z żadną ze swoich ziemskich postaci nie utożsamiał się w pełni. Wszystkie swoje tożsamości wyznawał gorliwie, ale jednocześnie podważał ich sens i rozsadzał je od środka.
Trudno powiedzieć, aby ta wciąż ponawiana gra w mity i legendy przyniosła Gary’emu ukojenie. Gdy zbliżał się do siedemdziesiątki był chyba wyczerpany tym „świadomym śnieniem”. Cierpiał na irracjonalny, obsesyjny lęk przed kontrolą skarbową, straszne wieści ze świata zaczęły mu się wydawać osobistymi afrontami, ale przede wszystkim ciążyło mu jego największe dzieło, faustowski grzech i wielka tajemnica — Émile Ajar. Tyle głosów w jednej głowie. Gary uciszył je wszystkie 2 grudnia 1980 roku jednym wystrzałem z pistoletu. Podobno wcześniej owinął głowę czerwoną chustą, aby nie przerazić pechowca, który go znajdzie.
Gary nie był religijny, ale chyba wierzył, że człowiek dysponuje jakąś formą nieśmiertelności i że pochodzi ona z jego unikalnych zdolności do tworzenia kultury. Traktował literaturę tak, jakby była zadośćuczynieniem za wygnanie z raju dzieciństwa. Wierzył chyba, że dzięki opowieści odrodzi się ponownie, tak jak robił to już wiele razy. Tak jak wtedy, gdy w wieku 60 lat wysłał swoją nową książkę do wydawnictwa tą samą drogą, z której korzystali zwykli debiutanci. Jako Ajar stał się Odyseuszem w przebraniu żebraka. Igłą w stogu siana. Okazało się, że — wbrew wszystkiemu — ktoś znalazł jego tekst w stercie maszynopisów. Przeczytał go świeżym okiem i rozpoznał w nim swoje własne doświadczenie, swoją własną, ludzką kondycję. „Byłem nowonarodzony” — napisał Gary w „Życiu i śmierci Émile’a Ajara“ — „Odnawiałem się. Wszystko było mi dane jeszcze raz”.