I to przeminie
Meet The Chumbeques CC BY-NC-SA 2.0

23 minuty czytania

/ Literatura

I to przeminie

Jakub Zgierski

Gdy tylko Ali Smith zaczęła jesienią 2015 roku pisać swój frywolny pastoralny projekt – zaczęło się. Trump, brexit, Grenfell, wirus, Black Lives Matter. Wszystko, zgodnie z założeniem autorki, przenikało do kolejnych tomów i je dociążało. Ale ich nie rozsadziło

Jeszcze 6 minut czytania

W 2014 roku 52-letnia wówczas szkocka pisarka Ali Smith zaproponowała wydawcy eksperyment, z którym nosiła się od początku kariery: cykl czterech powieści – „Jesień”, „Zima”, „Wiosna”, „Lato” – inspirowanych bieżącymi wydarzeniami i wydawanych co roku o tytułowej porze roku. Ambicja projektu – zaproponowanego przez autorkę bardzo płodną, regularnie nominowaną do brytyjskich nagród literackich i mającą na koncie nowatorskie zabawy z formą (na przykład wydaną w dwóch wersjach powieść „How to Be Both”) – spodobała się zespołowi wydawniczemu Hamish Hamilton, który dokonał w związku z tym skrajnej kompresji procesu wydawniczego. Od manuskryptu po premierę – sześć tygodni. Na skład były, w przypadku „Wiosny”, dwa dni, a na korektę – trzy. Poprawki wymieniano w rytmie dobowym. Czas, którego cykliczność i warstwowość jest głównym motywem cyklu, został odpowiednio zagęszczony, pocięty i obrócony – autorka zobaczyła bowiem wszystkie cztery tomy, z obrazami Davida Hockneya na okładkach, zanim jeszcze napisała pierwsze słowo. „Zero ciśnienia” – śmiała się. Być może więc dla animuszu poszła w tamtym okresie, wraz z wydawcą Simonem Prosserem, na pielgrzymkę do British Library, aby nawiedzić rękopis „Ody do jesieni” Johna Keatsa, luksusowego utworu, w którym „cienki lament komarów odurza chylące się w powiewie sitowie zatoki” (przekład Stanisława Barańczaka). Trudno się oprzeć tej wizji. British Library wczesną jesienią, rękopisy romantyków i Hockney malujący wiejską drogę w czterech odsłonach? Możliwe, że gdy sięgałem po „Jesień” w początkach pandemii, spodziewałem się symfonii pastoralnej. I ukojenia podobnego do tego, jakie – w chwili gdy piszę ten tekst – przynosi sama jesień.

Pierwszy chłodny wiatr, co wie każdy były uczeń, wyznacza początek nowego roku dużo skuteczniej niż urzędowe fajerwerki. Rozwiewa się zaduch letnich nocy, w które w 2020 roku spaliśmy wyjątkowo niespokojnie: „Budzę się każdego dnia przestraszony, zaniepokojony, we łzach. Było mi dziś bardzo ciężko wstać z łóżka. Jakbym stracił całą nadzieję” – powiedział Spencer Camilien, mieszkaniec Queens, podczas czuwania w parku Astoria po morderstwie George’a Floyda. „Jest prawie trzecia w nocy, a ja nie mogę spać. Nie śpię, bo czytam, co się dzieje w moim kraju. I się martwię” – pisał Jacek Dehnel. Maciej Duda rozbił formę swojej recenzji, pisząc o „trudnym okresie letnich miesięcy 2020 roku”, „stagnacji, wycofaniu, depresji oraz smutku towarzyszącym ostateczności”, a także o „poczuciu zawodu i osamotnienia”, z którego „trudno się wydźwignąć”. Przez pół roku izolacji spędzonej na doomscrollingu także moja głowa przypominała świąteczną szklaną kulę, w której zamiast śniegu unosiły się wezwania do zapłaty i zużyte maseczki. Często, zamiast spać, potrząsałem głową i liczyłem opadające zmartwienia – polityczne zmieszane z prywatnymi, przeszłe z przyszłymi. Niektórzy z moich znajomych, bezpośrednio narażeni, bardziej wrażliwi, byli w gorszym stanie. W lepszych momentach formułowali myśli emigracyjne, w gorszych – samobójcze.

Ali Smith, „Jesień”. Przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B., 304 strony, w księgarniach od września 2020Ali Smith, „Jesień”. Przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B., 304 strony, w księgarniach od września 2020U Smith – która poświęciła się beletrystyce w wieku 27 lat, po tym jak ostry epizod zespołu chronicznego zmęczenia przerwał jej karierę akademicką – dużo się śpi i śni. W „Jesieni” Daniel zamienia się w drzewo i musi tkwić nieruchomo, gdy ktoś do niego strzela i próbuje otruć. Elisabeth śni, że ludzie dodają pod Danielem – fizycznie, pod jego ciałem – anonimowe tweety, które robią się „coraz bardziej zjadliwe” i „zaczynają wytwarzać dźwięk jak rój szerszeni”, a „płynne fekalia podpływają bardzo blisko jej bosych stóp”. W „Zimie” z kolei znajdziemy taką wizję: „Jakiś mężczyzna szczeka na kobietę. W sensie: szczeka jak pies. Hau hau. Do zdarzenia dochodzi w Izbie Gmin. Kobieta przemawia. Zadaje pytanie. Mężczyzna zaczyna szczekać, gdy ona jeszcze je wypowiada”. To brzmi jak sen, ale zdarzyło się naprawdę. Coraz trudniej te rzeczy odróżnić. Wyjątkowo też trudno oddzielić to, co polityczne, od tego, co intymne. Wszystko zlewa się w jeden senny afekt, łączący wzmożenie emocji z paraliżem woli. Możemy go nazwać, za Ali Smith, newsfeed shockiem. Ta nowa, specjalna reakcja na grozę świata jest efektem działania maszyny narracyjnej zarządzanej przez socjopatów pokroju Dominica Cummingsa i Marka Zuckerberga. Smith serwuje nam w „Wiośnie” ich wewnętrzne zrytmizowane monologi (tutajtutaj), ale też patrzy przez oczy osób patrzących na ekrany. W „Jesieni” Elisabeth przewija telefon: „Moc wpływu. Mogę cię uszczęśliwić. Hipnotyczna opaska na żołądek. Pomoc w projektowaniu reklam do mediów społecznościowych. Niepokoisz się? Martwisz? Czy to nie czas? Oglądanie telewizyjnych relacji równie hipnotyczne. Fakty nie działają. Połącz się z ludźmi na poziomie emocjonalnym. Trump”. Z kolei mama Elisabeth, przykuta do telewizora, konsumuje wynaleziony w latach 80. przez CNN całodobowy cykl newsowy, powtarzając frazę: „Ciekawe, co to będzie”.

Powieści Smith są nasączone feedem – przetworzonymi przez świadomości i słowa bohaterów obrazami tortur, śmierci, więzień dla uchodźców, katastrof ekologicznych, pandemii, brutalności policji. Nic dziwnego, że „New York Times” nazwał „Jesień” pierwszą wielką powieścią brexitową. Nic dziwnego, że „Evening Standard” nazwał „Lato” – ostatni tom, wydany w oryginale latem 2020 roku – pierwszą wielką powieścią koronawirusową. Bo gdy tylko Smith zaczęła jesienią 2015 roku pisać swój frywolny pastoralny projekt – zaczęło się. Trump, brexit, Jo Cox, Grenfell, Windrush, wirus, Black Lives Matter. Wszystko, zgodnie z założeniem autorki, przenikało do kolejnych tomów i je dociążało. Ale ich nie rozsadziło.

W Polsce zabraliśmy się za pierwszy tom z czteroletnim opóźnieniem, co teoretycznie mogłoby stępić ostrze eksperymentu, ale – w tym rzecz – to nie jest hot take o krótkim terminie przydatności do spożycia. Nie jest to także dystopia w stylu „Opowieści podręcznej” czy „Nowego wspaniałego świata”, który Smith przywołuje dowcipnie w „Jesieni”, ani kontemplacja entropii i paraliżu w stylu Houellebecqa. Smith kładzie na szali całą swoją literacką erudycję, empatię i talent, aby skonstruować coś w rodzaju aktu oporu. Nie zdejmuje czytelnikowi z pleców ani grama przytłaczającej odpowiedzialności za świat, ale oferuje coś w rodzaju ulgi, a może nawet coś w rodzaju nadziei.

*

Czas – główny bohater cyklu Smith – przestał być ostatnio naszym sojusznikiem. Kiedyś, raptem 25 lat temu, przypominał szeroką nizinną rzekę, która zabierała nas, jak donosiły wszystkie gazety, powoli, ale nieuchronnie, na Zachód. Wystarczyło poczekać, a granice otwierały się łatwo, jak kwiaty. Inflacja i bezrobocie spadały dostojnie, jak liście. Ludzie krążyli między miastami z przekonaniem, jak krew w żyłach. W 2020 roku czas jest z kolei – jak w nowym filmie Kaufmana – suchą, kłującą, wieczną mroźną burzą śnieżną, w której tkwimy nieruchomo i która powoli usuwa z nas całą życiową energię. Naturalna reakcja ma wektor depresyjny – skulić się i zasnąć; oszczędzać siły. Niezbyt to pastoralne. Może dlatego właśnie pastoralność, nawet przekomponowana przez Richtera, powraca i pociąga. Ostatnio widzieliśmy ją, jako istotny motyw w literaturze, jakieś sto lat temu, kiedy to na dłuższy czas pożegnał ją, w pakiecie z poetami georgiańskimi, T.S. Eliot, który w 1918 roku, w trakcie I wojny światowej, w ciasnym mieszkanku w Londynie, spowitym oczywiście smogiem, zapadł wraz z żoną na wyjątkowo groźną odmianę podtypu H1N1 wirusa A grypy, który zepsuł im płuca i, w przypadku żony nieodwracalnie, nerwy. Eliot opisał ten pandemiczny okres jako domestic influenza, metaforyzując chorobę w całościowe doświadczenie domu, małżeństwa, świata – zakażonych po równo nienawiścią i depresją. Eliot zdołał to doświadczenie, łatwe obecnie do rozpoznania, zamknąć w formie literackiej, początkowo zatytułowanej (również dość aktualnie) „He Do the Police in Different Voices”, a znanej obecnie jako „Ziemia jałowa”. „Mam dziś zły nastrój. Tak, zły. Bądź ze mną. Mów do mnie. Dlaczego nie mówisz? Mów. O czym myślisz? Co myślisz? Co? Nigdy nie wiem, co myślisz. Myśl!”

Ali Smith wspomniała kiedyś: „Pochłonęłam «Ziemię jałową», ale to «Cztery kwartety» pochłonęły mnie”. Ten drugi utwór Eliota, zorganizowany luźno wokół czterech pór roku i napisany prawie trzy dekady później, w czasie II wojny światowej, jest poświęcony tematyce czasu i zbawienia. „Czas teraźniejszy i czas, który minął, razem obecne są chyba w przyszłości, a przyszłość jest zawarta w czasie, który minął. Jeżeli wszelki czas jest wiecznie teraźniejszy, to czas jest nie do odkupienia”. Eliot był twórcą głęboko religijnym, a zarazem, jak deklarował, był rojalistą i klasycystą, nic więc dziwnego, że nadziei dla nowoczesnego człowieka – „o twarzy zrytej przez czas, pełnej zachcianek, wolnej od znaczeń, zdekoncentrowanej i napęczniałej apatią” – szukał, na ile potrafię ten gęsty wiersz pojąć, w punktach przecięcia czasu z wiecznością, momentach krystalizacji dostępnych w duchowej introspekcji. Ten dośrodkowy kierunek to nie jest nasza pierwsza intuicja w 2020 roku. Mimo to wydaje mi się, że „Cztery kwartety” były dla Smith – literackiej aktywistki, promującej zapomniane artystki i chętnie dokładającej się do antologii o uchodźcach czy przyszłości świata – kluczową inspiracją, być może najważniejszą z tych, które nie pojawiają się jawnie w jej powieściach.

Stosunek do poprzedników charakteryzuje u Smith, podobnie jak u Ferrante, erudycja i entuzjazm. Przetwarza literacką, męskocentryczną tradycję z pozycji wobec niej zewnętrznych, dzięki czemu nie ugina się pod jej ciężarem. Im bardziej jej korpus wydaje się przeorany czasem, nadtrawiony i siniejący, tym chętniej wdmuchuje w niego nową pneumę. Jej misją – deklarowaną już w pracy doktorskiej, napisanej w latach 80. w duchu o trzy dekady wyprzedzającym swój czas – jest wyrwanie modernizmu, a więc dziedzictwa XX-wiecznej innowacji formy, z objęć jałowego nihilizmu i kostycznego intelektualizmu: „Ludzie widzą modernizm jako przeciwieństwo radości, sztukę zbudowaną na braku, mimo że jest tak naprawdę celebracją istnienia”, mówiła, jako przykład podając wiersze Wallace’a Stevensa o florze i faunie Florydy, które pisał, zanim „wytworzył bardziej chłodne, kliniczne myślące ja, usuwające cały świat z drogi myśli”. Postaciom intelektualistów w powieściach Smith często dostaje się od „doskonałych falsyfikatów”, mimo że sama używa swojej formalnej erudycji – literackiego noża, obcęg i imadła – bardzo chętnie i z interesującym rezultatem. Zdesynchronizowane dialogi. Gwałtowny subiektywny montaż. Hojny użytek czyniony z gier słownych. Opisy ujęć jak ze scenariusza filmowego. Wirtuozerskie zmiany rejestru – od zwiewnych botanicznych uniesień i onirycznych wizji, przez formuły z informacji prasowych i mały mieszczański realizm, po podany z tkliwą ironią nawał nastoletnich myśli i polityczne rapy w stylu Kae Tempest. Wszystko to na tle szerokiej mapy jawnych i niejawnych źródeł i cytatów.

Większość tych zabiegów wiąże się z manipulowaniem czasem w powieści. Smith podkreśla, że „każda powieść jest o czasie”, ale w jej cyklu jest to temat pierwszoplanowy. Narratorka lubi rzucać bohaterami o kilkadziesiąt lat albo prowadzić ich na spacer, który odbywa się jednocześnie w latach 70. i obecnie, 50 lat później. Wszystko zgodnie z zasadą, że teraźniejszość można znieść wyłącznie w małych dawkach. Smith, grając planami czasowymi, stawia czytelnika, jak pisał Eliot w „Czterech kwartetach”, w „nieruchomym punkcie krążącego świata; ani cielesnym, ani bezcielesnym; ani od, ani ku” (w przekładzie Czesława Miłosza). „Być świadomym to być poza czasem” – ta gęsta mistyczna formuła Eliota przypomina mi wspaniały esej „As I Was Reading” Lydii Davis (której Smith również jest wielką fanką), poświęcony temu, jak długie, w skali trwania planety, jest tysiąclecie. Trucht przez encyklopedie, geologie, pradzieje człowieka, rozróżnienia er i epok Davis kończy refleksją: „A może prawdziwym celem mojego śledztwa nie było poznanie minionych tysiącleci, lecz usytuowanie samej siebie na dalekim tle upływającego czasu, tak aby to, co dzieje się teraz, nie miało aż takiego znaczenia? Czy nie bałam się czasem współczesności i czy nie byłam zadowolona – a nie tylko zaskoczona – że epoka lodowcowa może niebawem powrócić?”. Gwałtowna zmiana skali czasoprzestrzeni jako pocieszenie to strategia znana melancholikom od stuleci. Jest to spojrzenie w gwiazdy i w ruiny. Także – zgodnie z tezą o rozpuszczaniu granic między publicznym a intymnym – gwiazdy i ruiny własnej pamięci.

Ali Smith / fot. Sarah WoodAli Smith / fot. Sarah Wood

Bohaterowie Ali Smith są warstwowi. Współczesność nie jest dla wielu z nich absolutnym priorytetem. Niektórzy z nich są, podobnie jak Eliot, odurzeni nostalgią, tęsknotą za intymnym wspomnieniem umieszczonym na tle archiwów kultury. Grace, w „Lecie”, chodzi jak lunatyczka śladami wspomnienia z lat 70., kiedy grała Szekspira wraz z objazdową trupą teatralną. Daniel, w „Jesieni”, sięga nostalgicznie pamięcią do lat 60. – jak Larkin, który w wierszu „Annus Mirabilis” (po polsku w przekładzie Stanisława Barańczaka) pisał, że nigdy nie żyło się lepiej niż w 1963 roku:

I nagle cały konflikt, co trwał bez ustanku,
Ustał: ni stąd, ni zowąd ludzkość wstała rano
I stwierdziła, że każdy zaczął czuć to samo,
Że życie będzie wiecznym rozbijaniem banku,
Grą, która gwarantuje każdemu wygraną.

„Anus mirabilis, ha, ha, ha”, śmieje się z kolei w „Jesieni”, słowami Ali Smith, Pauline Boty, zapomniana do niedawna artystka, która rozświetlała i uosabiała swingujący Londyn, zanim zmarła w 1966 roku w wieku 28 lat: „Wszystko było ekscytujące, telewizja była ekscytująca, radio było ekscytujące, Londyn był ekscytujący, pełen ekscytujących ludzi z całego świata, i teatr był ekscytujący, puste wesołe miasteczko było ekscytujące, paczki papierosów były ekscytujące, kapsle z butelek mleka były ekscytujące, Grecja była ekscytująca, Rzym był ekscytujący, inteligentna kobieta pod prysznicem w akademiku wkładająca do spania męską koszulę była ekscytująca, Paryż – ekscytujący. Sztuka może być wszystkim, puszki po piwie były nowym rodzajem sztuki ludowej, gwiazdy filmowe nową mitologią, nostalgia za TERAŹNIEJSZOŚCIĄ”.

Smith nie jest jednak dilerką nostalgii. Dość jasno rozumie, że – jak pisze w kontekście pandemii Olga Byrska – „nostalgia za przeszłością i żal wobec utraconej przyszłości pozbawiają nas kontaktu z teraźniejszością, pogrążają w chronicznym żalu”. Mimo to Smith daje swoim bohaterom, z czułością, na którą w żadnym wypadku nie stać byłoby Eliota, prawo do istnienia w czasie. Owszem, nie możemy znieść naraz zbyt wielu rzeczywistości, owszem – jesteśmy słabi, co wyjątkowo cynicznie i skutecznie eksploatują politrucy i technokraci. Ale Ali Smith ma do słabości wyjątkową słabość. W „Lecie” nie szczędzi wyrozumiałości i wybaczenia nawet najbardziej nieznośnemu nastoletniemu fanowi brexitu i niepoprawności politycznej, bo – jak dowodzi korwinistyczne wspomnienie Łukasza Najdera – wszyscy jesteśmy złożeni z warstw, jak historia kultury i jak gleba.

Delikatny humanizm Smith doceniam, szczególnie gdy zestawiam jej powieści z książkami pisanymi wprost dla podniesienia ducha, takimi jak „Nadzieja w mroku” Rebekki Solnit. Wydawnictwo Karakter przez dwa pandemiczne tygodnie rozdawało ją za darmo, uzasadniając: „Solnit napisała ją przeciwko zwątpieniu. Na trudne czasy”. Ma krzepić „latem, kiedy sądy, jesienią, kiedy wybory, zimą, kiedy za oknem 20 stopni, a powinno być -5, wiosną, kiedy idziemy na Manifę”. Solnit używa do krzepienia zabiegów pozornie podobnych do zabiegów Smith – spojrzenia z dystansu, poszerzenia skali, które ukazuje nieprzewidywalność historii. Każe nam patrzeć na minione dekady, aby zobaczyć, jak dużo, mimo przeciwieństw, osiągnęła kontrkultura. Obecny paraliż to, według niej, wynik tego, że straciliśmy perspektywę, że nie wystawiamy nosa poza lokalny klincz, „tak jak gdyby na świecie pozostały tylko dwa miejsca: Irak i USA”, a przecież – tutaj zorientowałem się, że czytam książkę napisaną piętnaście lat temu – „przyszłość jest wynajdywana na nowo w Ameryce Południowej”. Każdy, kto czytał ostatnio o Wenezueli, Argentynie czy Brazylii, na pewno poczuje się wzmocniony. Ale abstrahując od kontrskutecznych geopolitycznych pocieszeń, w książce uderzyła mnie przede wszystkim przenikająca ją horyzontalnie niechęć do „biadolenia o tym, jak wszystko jest źle”, które „grzebie wszelką nadzieję i wszelkie marzenia”.

Tylko nieco więcej empatii znajdziemy u innej profesjonalnej optymistki Christiany Figueres, liderki walki ze zmianami klimatu, założycielki grupy Global Optimism (tak), architektki porozumienia paryskiego, która w książce „The Future We Choose” pisze: „Dajmy sobie czas i przestrzeń, aby odczuć głęboko nasz żal i otwarcie go wyrazić. Gdy połączymy się z surowymi emocjami, przejdziemy ciemną, niepokojącą fazę rozpaczy, ale nie możemy pozwolić, aby spowodowała ona erozję naszej zdolności do odważnej mobilizacji”. Przejście od „będzie ci smutno” do „trzeba działać” jest tu szybkie jak klepnięcie po ramieniu. Główna teza Figueres jest racjonalna: język, którego używamy do mówienia o zmianie klimatu, powinien ulec zmianie na bardziej konstruktywny. Straszenie paraliżuje, konstruktywny plan – daje nadzieję. To może stanowić drogowskaz dla nieco wypalonych aktywistów, ale nie ma szans zadziałać na wydrążone, przestraszone dusze. Człowiek projektowany przez Figueres i Solnit to maszyna do działania, przeżywająca chwilowe przeciążenie systemów motywacji. Ich prelekcje są niecierpliwe jak wpisy na Facebooku. Nie ma czasu na bycie słabym, wzywają nas bowiem lasy, i to wzywają nas TERAZ.

I choć u Smith też natkniemy się na fragmenty, które ocierają się o plakatowy patos i banał samoneutralizującego się społecznościowego żaru, to z perspektywy całej powieści widać, że są elementami większej literackiej układanki, a autorka zostawia – zarówno czytelnikowi, jak i bohaterom – podmiotowość i wybór. Jest miejsce na rozpacz, nostalgię i niezdolność do działania. Na wolę i brak woli. Na idiosynkrazję. W idiosynkrazję Smith wierzy religijnie. Właściwie we wszystkich jej powieściach motorem dramaturgii jest postać magnetycznej charyzmatyczki, która – bez planu i intencji, za to z wielkimi uważnymi oczami, widzącymi wszystko bardziej niż wyraźnie – wkracza w świat ustalonych, zdawałoby się, zasad i stosuje na nim narzędzia radykalnej szczerości i działania pozbawionego kalkulacji. To postać skrajnie wewnątrzsterowna, połączona szerokopasmowym łączem z własnym, niezłożonym, nierozdzielnym sumieniem, wchodząca w czołowe zderzenie z zastaną strukturą. Nie dlatego, że ma rewolucyjną agendę, lecz ze względu na niezbywalne cechy swojej osobowości, przez które znalazła się na kolizyjnym kursie z rzeczywistością.

W „Jesieni” tą postacią jest młoda Elisabeth, walcząca z urzędowymi procedurami ustalania tożsamości, akademickimi strukturami władzy symbolicznej, bezczelnością prywatnych firm zajmujących się „przechowywaniem” uchodźców i popularnymi przekonaniami dotyczącymi miłości. W „Wiośnie” jest nią Florence, dociekliwa 12-letnia uczennica, która otwiera zakorkowanych ludzi równie łatwo co więzienne systemy bezpieczeństwa. W „Lecie” to Hannah, siostra Daniela, „szalona, błyskotliwa, więcej niż prawdziwa, niebezpieczna i świetlista”. A w „Zimie” to Iris, aktywistka weteranka, postać wzorowana na kobietach, które w roku 1981 rozpoczęły wieloletni protest znany jako Pokojowy Obóz Kobiecy Greenham Common, ale też Lux, młoda, niezwykle bystra imigrantka, która orzeźwia pewną, pogrążoną w inercji, angielską rodzinę (podobną antymieszczańską outsiderką terapeutką była Amber w powieści „Przypadkowa”). We wszystkich odsłonach cyklu pojawiają się też postaci świecących podobnym światłem artystek: Pauline Boty w „Jesieni”, Barbara Hepworth w „Zimie”, Tacita Dean w „Wiośnie” i Lorenza Mazzetti w „Lecie”.

Niebezpiecznie szczera outsiderka przychodzi znikąd i nie pytając nikogo o opinię, przerywa zwyczajowy bieg rzeczy – w rodzinie, instytucji, głowach. Łączy, otwiera, doprowadza do zbawiennych kryzysów. Trochę Greta Thunberg, trochę Jezus Chrystus, a trochę Jalaiah Harmon, 14-letnia tancerka, która występuje – w świetlistej aureoli – w nowym teledysku Sufjana Stevensa „Video Game”. To piosenka o odmowie udziału i buncie wobec maszyny, która kwantyfikuje i funkcjonalizuje jednostkę tak intymnie i skutecznie jak nigdy dotąd. Kluczowa fraza to: „In a way I wanna be my own redeemer” („W pewnym sensie chcę być swoim własnym zbawicielem”), co z kolei brzmi jak fragment wyjęty z któregoś z wywiadów z Margot, „chrześcijanką w homofobicznym kraju”, która mówi, że wypisuje się z bycia symbolem. Mówi, że nie chce zbawiać Polski ani przekonywać nikogo, że jest taka jak inni. Mówi, że „chce wykorzystać swój czas w pełni”. Że „lubi to, co robi, jest szczęśliwa, że może działać”. I dodaje: „Jeżeli miałabym mieć jakieś pozytywne przesłanie na najbliższy czas, to tylko takie, że ludzie będą się przyjaźnić, kochać i jakoś się uratujemy”.

*

Wiele osób, które nie mogą spać w 2020 roku, mówi, że przeraża ich nieprzewidywalność świata. Paradoksalnie jest ona ściśle powiązana z gwałtownie rosnącą przewidywalnością naszych emocjonalnych reakcji. W niedawnym, nieintencjonalnie kampowym filmie „The Social Dilemma”, który wprowadza do mainstreamu nienowe refleksje krytyków technologii, jeden z byłych pracowników Facebooka opisał pewną wewnętrzną funkcjonalność serwisu jako deskę rozdzielczą z pokrętłami, za pomocą której Mark Zuckerberg może na bieżąco kontrolować proporcję aktywizacji i monetyzacji użytkowników w konkretnych regionach świata. Dzięki podobnym panelom obsługi ludności politycy i korporacje potrafią dla nas pisać „skuteczne opowieści” – niedbale zredagowane i cyniczne w intencjach.

Ali Smith, integrując je do swojego cyklu, pozwala nam dostrzec różnicę jakości między lekturami. Przypomina nam, jak ważne jest to, jak i co czytamy: „Jeśli uważnie przyjrzymy się, w jakiej formie, w jakim trybie języka, w jakim celu docierają do nas – od Brexitu po Covid – opowieści zwane newsami, to jakkolwiek nie byłyby one destabilizujące czy wybijające z równowagi, to przynajmniej zaczniemy je czytać. A czytanie jest wszystkim”. Newsy wybrzmiewają u Smith płytko na tle złożoności ludzkiego ducha i skomplikowanego kłębu czasu i zdarzeń, w którym wszystko – wiosna, lato, jesień i zima – współistnieje i nieustannie się obraca. Pokazuje nam – postmodernistycznie, ale nie cynicznie – że ogólnodostępne mapy nie pasują do terytorium. I zachęca do rysowania własnych. Ciekawe, co to będzie.