Rozbicie dzielnicowe było zbawieniem, a zabory dawały nadzieję na lepsze życie. Gospodarka folwarczna nie obywała się bez pieniądza, a Polska nie była spichlerzem Europy. Pańszczyzna nie została zniesiona, lecz obalona, a możemy za to podziękować przodkom, którzy walczyli u boku Chmielnickiego, a także przodkiniom, które wykazywały się gorliwością podczas chłopskiej rewolucji w Galicji. I jeszcze jedno – Rzeczpospolita szlachecka nie istniała. Od dzisiaj mówimy: Polszcza.
Badacze i pisarze tworzący ludową historię Polski otwierają przed nami – jak antykwariusz odkrywający diabelskie rękopisy w filmie Polańskiego – dziewiąte wrota do lustrzanego uniwersum, w którym patroni ulic są sadystami, a dotychczasowi zbóje, przeciwnie, trybunami ludu. Tak drastyczne odwrócenie perspektywy stało się możliwe dzięki jednemu prostemu, lecz od dekad niechętnie stosowanemu trikowi – umieszczeniu perspektywy w zwykłych ciałach robotniczych i chłopskich.
Ludowa historia Polski to wyczekiwana kumulacja dłuższego procesu, zainicjowanego przez „W imię Jakuba S.” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego (2011), twórczość Daniela Rycharskiego, „Fantomowe ciało króla” Jana Sowy (2012), „Prześnioną rewolucję” Andrzeja Ledera (2014) i polskie tłumaczenie (autorstwa Andrzeja Wojtasika) „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna (2016). Były to dzieła podniecająco rewizjonistyczne, ale raczej rozbudzały, niż zaspokajały ciekawość. Kierowały ku dzikim polom historiografii, które dopiero z pewnym opóźnieniem przyciągnęły tłumy poszukiwaczy i uciekinierów z uczelnianych folwarków.
Sama inwentaryzacja ich najnowszego dorobku zajmie cały akapit: „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego, „Śladami Szeli, czyli diabły polskie. Wymazana historia Polski” Piotra Korczyńskiego, „Całkiem zwyczajny kraj” Briana Portera-Szűcsa, „Bękarty pańszczyzny. Historia buntów chłopskich” oraz „Siła podporządkowanych” Michała Rauszera. Do tego nadchodzące: „Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa” Kamila Janickiego, „Niewolnicy modernizacji” Michała Narożniaka, „Bez pana i plebana. 111 gawęd z ludowej historii Śląska” Dariusza Zalegi i niemająca jeszcze tytułu książka Przemysława Wielgosza. I oczywiście „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakubie Szeli” Radka Raka.
Historie ludowe w „Dwutygodniku”
Ludowa historia Polski zagościła w naszych dyskusjach na dobre. Odkrywamy kolejne obszary przemilczeń, spieramy się o feudalizm, pańszczyznę, wyzysk, niewolnictwo i nie kupujemy już łatwo sympatycznych opowieści o kulturze szlacheckiej. Ale co z tych dyskusji wynika dla współczesności? Jak nasze chłopskie przodkinie mogą nam pomóc w epoce pandemii, prekariatu i kryzysu klimatycznego? Co mamy zrobić z dorobkiem kultury ufundowanym na przemocy? I czy nasze ciała wciąż noszą ślady dawnych lęków?
Teksty te robią dla myślenia historycznego to, co mapy o orientacji południowej dla geografii politycznej. Korzystają z tych samych źródłowych danych, ale odwracają perspektywę – na równie uprawnioną, ale bardziej odkrywczą. Mapa zorientowana na południe nie tylko powoduje swędzenie mózgu charakterystyczne dla wyrzynania się nowych synaps, ale też samym swoim istnieniem sprawia, że dotychczasowa „mapa świata” staje się „europejskocentryczną, zorientowaną na północ mapą świata”. Powołanie „ludowej historii Polski” z kolei sprawia, że dotychczasowa „historia Polski” domaga się przydawki. „Ale jaka?” – możesz spytać, widząc „Historię Polski” w planie lekcji. Albo mruknąć: „Chyba Polszczy”. Jest w tym trochę Gombrowiczowskiej satysfakcji; trochę Tarantinowskiej rozkoszy rewanżu, sugerowanej przez tytuł „Bękartów pańszczyzny” Rauszera. Już pierwsze zdanie tej książki funduje emocjonalny charakter całego ludowego projektu: „Książka ta powstała ze złości i frustracji”. Możliwe, że jest to nawiązanie do pierwszego zdania o niemal sto lat starszej „Historii chłopów polskich” Aleksandra Świętochowskiego, które brzmiało: „Książkę tę zrodziła potrzeba”. I satysfakcję, i potrzebę, i złość – podzielam.
Jaka jest twoja historia?
Moi dziadkowie pochodzą z miejscowości takich jak: Głusk, Majdan Krasieniński, Biadaczka – czy też tak zwane Zagrody Lubartowskie, które za mojego życia były już częścią Lubartowa. Potrzebowałem 30 lat, żeby sformułować pytanie o relację moich przodków z mieszkańcami stojącego w tym mieście pałacu – Lubomirskimi, Sanguszkami, hrabiną Małachowską, Łubieńskimi. Podobnie było z nieprzyjemnościami, które spotykały moją rodzinę w następstwie transformacji ustrojowej – potrzebowałem kilkunastu lat, żeby dostrzec tu jakąkolwiek relację przyczynową. Brak dostępu do doświadczenia najbliższych to w moim przypadku niezwykły, ale też nieprzypadkowy produkt lubelskiego, a więc arcypolskiego systemu oświaty oraz jednorodności produkcji publicystycznej końca lat 90. Język, który mógłby opisać tożsamość mojej rodziny w sposób pozbawiony pogardy, nie istniał, przynajmniej nie w mojej dzielnicy. To sprawiało, że przeżycia, uczucia i przekonania najbliższych stawały się nieczytelne. Zamglone. A nawet irytujące, bo idące wbrew temu, co można było wiedzieć. Dawne osiągnięcia, zwyczaje i ambicje traciły sens – jak zdeformowany kciuk dziadka, przestrzelony w drodze na Berlin, w armii nie tej co trzeba. Intymne świadectwa i dowody z ciała nie mogły zatrzymać ruchu maszyny formującej.
Prawnuki pańszczyźnianych niewolników uczące się o złotej wolności – tej szlacheckiej, ale też tej o kilka stuleci późniejszej? „Każdy, kto uzna takie nauczanie za realną wartość, stanie się praktycznie niezdolny do życia w obecnej demokracji” – pisał James Baldwin. Twórczość Baldwina przemawia do mnie czułym głosem, podobnie jak niektóre najnowsze, rewizjonistyczne teksty kultury popularnej. Na przykład Alex Wheatle, główny bohater czwartej części „Small Axe” – czarny chłopiec, sierota po karaibskich imigrantach, wychowany przez brytyjski system opieki – wchodzi w dorosłość wyposażony w ogólnoangielski akcent, mundurek szkolny, ślepe zaufanie do policji i kompletną nieznajomość kultury swoich przodków. Nie tylko nie rozumie podstawowych napięć w otaczającym go świecie, nie tylko nie wie, po której powinien stać stronie i do kogo przynależy – ale nie umie też poruszać się, mówić, ubierać jak członek swojej wspólnoty. Gdy trafia do więzienia, towarzysz z celi pyta Alexa, skąd się wziął: „Listen, man! What is your story?”. „I ain’t got no frickin’ story” – odpowiada Alex. Nie mam swojej historii.
Adam Leszczyński, „Ludowa historia Polski”. W.A.B., 672 strony, w księgarniach od listopada 2020
Ma ją natomiast Maciej Łubieński, który wydał niedawno książkę o historii swojego zasłużonego rodu. Jednym z jej drugoplanowych bohaterów jest Henryk Łubieński, który – jak pisze Teresa Żuchlewska – w latach 30. XIX wieku „w wyniku prywatnych przedsięwzięć przemysłowych i handlowych, wykorzystując stanowisko w Banku Polskim przy udzielaniu kredytów, doszedł do dużego majątku i należał do czołowych przedstawicieli ziemiaństwa torującego drogę kapitalizmowi na ziemiach polskich”. Zdefraudowane środki przeznaczył między innymi na zakup 40 tysięcy hektarów dóbr lubartowskich wraz z inwentarzem żywym, a więc, jak zacząłem podejrzewać, rodziną Zgierskich. Panowanie Łubieńskiego w Lubartowie zakończyło się po kilku latach, ale nawet tak krótka kadencja w roli dziedzica obudziła we mnie zupełnie bezsensowną nadzieję, że między wierszami arystokratycznych anegdot znajdę okruszki wiedzy o moich przodkach.
To typowe – ludową historię Polski pisze się w większości w oparciu o źródła szlacheckie, cierpliwie kalibrując soczewki. Dostrzeżenie w szumie tła śladów ludzkiego doświadczenia to moment wyjątkowy, szczególnie wzruszający także dla dających temu wyraz autorów. „Znamy z imienia i nazwiska: Marcina Dziekciarczyka, Wojciecha Rachubkę czy Tomasza Darmofała” – wymienia uroczyście Pobłocki, jak w apelu poległych. Jednak „przytłaczająca większość członków klasy ludowej”, jak pisze gdzie indziej, „pozostanie na zawsze ludźmi bez twarzy, ludźmi bez właściwości, ludźmi bez głosu”.
Łubieńscy, przeciwnie, zachowali twarz i głos – i to w pewnym nadmiarze: „W 14. pokoleniu każdy z nas ma już w sumie ponad 30 tys. przodków” – mówi zmuszony do ostrej selekcji kronikarz rodu, nieco przy okazji nadużywając słów „każdy” i „ma”. Przywilej „posiadania” wspomnień, które sięgałyby głębiej niż młodość dziadków, deklaruje bowiem 10% Polaków. Jedno pokolenie głębiej – 2%. Dla chłopskich rodzin pamiątki i wspomnienia bywają balastem, a ich impuls utrwalania, archiwizowania i sięgania wstecz jest osłabiony, bo pamięć żyjących podsuwa rzeczy raczej bolesne. Często – niewyrażalne. Korzenie mojej rodziny, gdy odsłaniam warstwy archeologiczne z 1900 roku, rozpadają się w pył przy najlżejszym dotyku. Znikają daty, miejscowości, a tropy – takie jak książka Łubieńskiego – prowadzą donikąd. Analiza dat szybko wykazała, że moi przodkowie przenieśli się do Lubartowa już po bankructwie Łubieńskiego i przejęciu jego dóbr przez Bank Polski. „Duch taki chwilę przystanie, a potem, jako dym znika”.
Kacper Pobłocki, „Chamstwo”. Czarne, 384 strony, w księgarniach od maja 2021
Gdy brakuje faktów, pozostają szerokie, społeczne panoramy przeszłości. Tradycyjne, strukturalnie i stylistycznie, opracowania Rauszera, Portera-Szűcsa, Leszczyńskiego – nadają tym obrazom wysoką rozdzielczość, dociążając nieforemne, gąbczaste tożsamości chłopskich wnuków. Ale ostatecznie podsumowałbym je puentą zaczerpniętą z poświęconego kolonializmowi serialu Raoula Pecka „Exterminate All the Brutes”: „To nie wiedzy nam brakuje”. Nie wiedzy nam brakuje, lecz klarowności spojrzenia. Tę znajdziemy na szczęście w książce, która wyróżnia się na tle całego zwrotu ludowego: w „Chamstwie” Kacpra Pobłockiego, błyskotliwej opowieści z antropologii polskiej pańskości i chamskości, która pomogła mi, jak żadna inna książka w ostatnich latach, i lepiej niż jakakolwiek możliwa kwerenda genealogiczna odpowiedzieć na pytanie stawiane uporczywie przez Pecka: „Kim jestem?”.
Masa sarmacka
Zanurzenie w ludowe lektury sprawia, że słowo „Polak” przestaje być przezroczyste. U moich pradziadków na Mazurach, bo i takich ponoć miałem, „«ojcyzna» była ojcowizną (spadkiem po ojcu), a «polok» – jak pisze Henryk Słotwiński – był jakimś mitycznym potworem”. Jednym z najmocniejszych, nieco narkotycznych doznań oferowanych przez ludowe historie Polski jest właśnie możliwość pomyślenia o sobie jako nie-Polaku, kimś obcym polskiemu państwu (w obu znaczeniach tego słowa), kimś, zgodnie z popularną kategoryzacją, polskojęzycznym – i to nawet jeśli jest się potomkiem ludzi, którzy przez pokolenia uprawiali jęczmień jary na mazowieckich piachach. Połknięcie tej czerwonej pigułki przynosi chwilową, benzodiazepinową ulgę.
Z drugiej strony budowanie alternatywnej tożsamości na ludowej wspólnocie, której kulturę zna się wyłącznie z książek, ewentualnie dziecięcych zabaw między suszącymi się liśćmi tytoniu i krzakami porzeczek, jest dla prekaryjnej inteligencji zamieszkującej wielkomiejskie bloki równie niepraktyczne, co udział w polonijnym balu debiutantów. „Nie ma bezpośredniej, osobistej czy rodzinnej ciągłości między współczesnymi a dawnymi elitami” – pisze Pobłocki. Nie ma też bezpośredniej ciągłości między dawnymi chłopami pańszczyźnianymi i częścią wykwalifikowanej klasy ludowej, która w trakcie prześnionej rewolucji doznała przemienienia w PRL-owską klasę średnią, powstałą, słowa Pobłockiego, „przez scalenie inteligencji, czyli potomków i spadkobierców Polski szlacheckiej, oraz wykwalifikowanych robotników: dzieci Polski Ludowej”.
Kluczowymi narzędziami tego zszycia byli, według Pobłockiego, Zagłoba, Wołodyjowski i Kmicic. Wykreowany z ich pomocą „masowy sarmatyzm” oferował społeczeństwu „iluzoryczną jedność opartą na aspiracjach do nobilitującego, wspólnego dziedzictwa, wypranego z prawdziwego konfliktu. Z punktu widzenia potomków szlachty chodziło o zapewnienie trwałości ich panowania”. Ale, co bardzo ważne dla zrozumienia chłopskiego zapominalstwa, stało się to także za zgodą chłopskich potomków, dla których „przemilczenie krzywd było ceną, jaką byli gotowi zapłacić za bezprecedensową mobilność społeczną”.
Opowieść o pańszczyźnie została więc zneutralizowana – „chamstwo stało się tajemnicą państwa” – dużo wcześniej, niż mogłoby się nam wydawać. Ortodoksyjna wersja dziejów Polski sięga korzeniami do Gomułkowskiego, jak pisze Porter-Szűcs, „narodowego komunizmu”, który nastąpił po krótkim, ale jak pisze Leszczyński: „traumatycznym, formującym” okresie 1950–1956, w którym polskim historykom „narzucano kierunek badań – zainteresowanie chłopami i proletariatem miejskim”. Wymazywanie, które odczuwałem boleśnie w moich formacyjnych latach, byłoby więc objawem nie tylko masowego sarmatyzmu, ale też czegoś w rodzaju antykomunistycznego PTSD polskich historiografów.
Jeśli wziąć pod uwagę, że zespołowi stresu pourazowego często towarzyszy utrata pamięci, to ta hipoteza diagnostyczna może mieć szerszy sens. Amnezja dysocjacyjna, powstająca w wyniku urazu, może dotyczyć dużych partii pamięci autobiograficznej, a czasem wręcz – poczucia tożsamości. Gdy doznajemy traumy, której nie potrafimy udźwignąć, nasze ciało oddziela nas od samych siebie. To może tłumaczyć głębsze przyczyny, dla których nie tylko historycy, ale cała polska kultura unika spoglądania na stulecia eksploatacji – na bliznę po szyciu dwóch stron tej rany. Sam zresztą odwlekałem ten moment możliwie jak najdłużej.
Wytępić całe to bydło
Blizna. Bliźni. Ludzie połączeni doświadczeniem bicia. Nie wystarczy powiedzieć, że ludowe historie Polski są pełne przemocy. Przemoc jest ich sensem. Z opisów tortur wybrałem jeden – dość późny, nie najbrutalniejszy, z okresu późnej sanacji, pacyfikującej strajki chłopskie: „Chłopów zatrzymanych w czasie zajść w Lubartowie w 1931 roku policjanci torturowali w areszcie: wbijali im drzazgi za paznokcie, wyrywali włosy, bili gumami w stopy, nalewali wiszącym głową w dół z zakneblowanymi ustami wody do nosa”. Pamięć tego zdarzenia, podobnie jak pamięć wojny, podobnie jak wszelka pamięć, nie zachowała się w rodzinie. Moi przodkowie są tam, a zarazem ich tam nie ma. Są bici, przyglądają się, odwracają wzrok, biją.
Ten lubartowski waterboarding to echo wcześniejszych „pańszczyźnianych saturnaliów” – wyjątkowo brutalnych tortur, które zapisały się w historii ze względu na swój efektowny, nieraz perwersyjny charakter. „Opowieści o największych brutalach, jak o ekonomie Wróblewskim, który w 1829 roku oblał jednego z chłopów wrzącą smołą – pisze Pobłocki – miały zasadnicze znaczenie” jako zdarzenia teoretycznie marginalne, niecodzienne, ale odgrywające rolę straszaka; przypominające o tym, że codzienne, zwykłe bicie jest łaską pana, darem z nieba. Podobną rolę, pisze Pobłocki, odgrywały szubienice, będące aż do 1848 roku stałym elementem krajobrazu polskiej wsi. Po lekturze „Chamstwa” nagle brakuje mi szubienicy niemożliwej u Chełmońskiego czy Gierymskiego.
Zwykłe bicie było – jak to się teraz mówi o kulturze – „klejem społecznym” dawnej Polski. „Nie było na wsi człowieka od lat czternastu do siwych włosów, ani mężczyzny, ani kobiety, którzy nie byli bici na dworze, i to bardzo często”, pisze Pobłocki. A żeby tłuc, trzeba odczłowieczyć – postawić nieprzekraczalną granicę o charakterze rasowym. Chłop był więc pół człowiekiem, pół zwierzęciem, śmierdzącym, uległym, zależnym, „płaszczącym się jak gad”. „Zdaje mi się, iż znajduję się w lasach dzikiej Ameryki, gdzie całe gromady małp przedrzeźniają ruchy zabłąkanego tam człowieka” – skarżył się w 1846 roku Apollo Korzeniowski, ojciec autora „Jądra ciemności”, gdy wrócił z Petersburga do swojego majątku na ukraińskiej wsi.
Chłop istotnie miał „wygląd ponury, cerę prawie czarną od słońca, twarz wychudłą, głęboko osadzone oczy unikające ludzkiego wzroku” – pisze Pobłocki, widząc w tym efekt nieprzejednanych, codziennych aktów przemocy, za sprawą których „dochodziło do transformacji żywej istoty w bierne, zamarłe ciało. By schronić się przed razami, trzeba było zabarykadować się w sobie”. Chłopi pod wpływem bicia zmieniali się więc w zombie – żywe trupy, które na Karaibach były uosobieniem losu niewolnika. Ta apatia zyskała specyficznie polską ekspresję w kołtunie, który, jak dowodzi Pobłocki, był formą autoagresji, a jego uspołecznione leczenie – przednowoczesną psychoterapią: „Ulepienie z bolączek postaci nazywanej kołtunem zapewniało tym wszystkim złym humorom ujście, nadawało im jakąś formę. Wtedy nie rozszarpywały człowieka od wewnątrz, ale zbierały się w jednej części ciała – części dodatkowej, stworzonej specjalnie w tym celu, którą potem można było odciąć. Kołtun był jak pułapka na traumę. [...] W procesie leczenia potrzebny był drugi człowiek, baba lub gośćcarz, mówili oni swoim pacjentom: tak, wierzę w twój ból, on jest prawdziwy, on istnieje. Wiem, jak trudno sobie z nim poradzić. Ale nie jesteś sama”.
Michał Rauszer, „Bękarty pańszczyzny”. Wydawnictwo RM, 296 stron, w księgarniach od września 2020
Pobłockiemu, jako jedynemu autorowi zwrotu ludowego, udało się zejść pod powierzchnię zjawisk społecznych – ekonomicznej eksploatacji, kulturowej opresji, fizycznej przemocy – zdjąć warstwy stwardniałego kurzu i popiołu i odsłonić przeszywający emocjonalnie obraz bliskiego mi człowieka. Okazuje się, że odziedziczyłem po nim sporo rzeczy, nawet jeśli nie mogę ich postawić na kredensie; i cieszę się, że mogę go dotknąć – nawet jeśli, co prawdopodobne, dostałbym od niego po głowie. „W Polszcze można być albo bijącym, albo bitym. Nie ma drogi pośrodku”, pisze, raczej bez litości, Pobłocki, przypominając, że zarówno stan szlachecki, jaki i klasa ludowa były zróżnicowane, a o miejscu na piramidzie społecznej decydowało to, ile osób możesz na co dzień upokarzać. Żonę, dzieci, czeladź? Dziewczynę od krów? Pastucha?
To oczywiście rzuca dodatkowe światło na zbiorowy zanik pamięci, na wymazywanie, na sojusz milczenia, a także na dziedziczenie depresji w linii męskiej – i prowadzi nas do ostatniego, kluczowego punktu w wykładzie Pobłockiego: patriarchatu, czyli ideologii, która legła u podstaw wspólnej Polski. „Panów i zamożnych chłopów połączyła świadomość, że mają jeden, wspólny kraj, w którym rządzą ojcowie, bez względu na to, z jakiej pochodzą klasy. Silne męskie ręce uścisnęły się na znak zgody, przypiły do siebie i machnęły na dawne krzywdy. [...] Polska odrodziła się jako kraj panów i sług. Różnica polegała na tym, że panem mógł już być otwarcie każdy. Wystarczyło mieć do potwierdzenia swojej pańskości kogoś, kto będzie usługiwał”.
Wiedza radosna
Po Polszczy odziedziczyliśmy symptomy, obecne w polszczyźnie przesyconej językiem władzy, pańskości performowanej w obliczu pracowników sektora usług, a także w ciele – cichym chodzie i miękkiej mowie pracowników; zimnych uśmiechach szefów. Jest to splot z jednej strony oczywisty, a z drugiej – tak złożony, że obecne kategorie tożsamościowe nie są go w stanie rozplątać jednym niecierpliwym ruchem. Jeśli, za Porterem-Szűcsem, przyjąć, że osią polskości jest obecnie podział na merytokratów i wspólnotowców, to zwrot ludowy uderza zarówno w tych pierwszych – pokazując ubłocone korzenie liberalnej tożsamości i trwałość konfliktów klasowych – jak i, oczywiście, w tych drugich, odsłaniając fakt, że dominująca, przesterowana do granic szkodliwego hałasu wykładnia tożsamości narodowej jest zbudowana na przemilczeniu i wykluczeniu.
Dlatego zarówno „Wyborczą” (i tu, i tu), jak i „Do Rzeczy” – ale także Macieja Łubieńskiego w rozmowie z Anną Dziewit-Meller – ludowa historia Polski skłania do emocjonalnej reakcji, w której, najczęściej, rozbawione niedowierzanie („Czy Kolumb stosował BHP?”) miesza się z patosem protestu („Bolszewizm 2.0”, „Na boga, nie chcę umierać”, „Trzeba zostać wiernym sobie”). Dwoistość tych reakcji dobrze tłumaczy fragment niedawnego wykładu Andrzeja Ledera o analizie posttraumatycznej: „Otchłań, którą stanowi obszar zniszczony, wymaga od straumatyzowanego umysłu autoironicznego dystansu, który pozwala utrzymywać się na powierzchni. Gdyby nie dystansował się sam do siebie, stałby się patetyczny w sensie, jaki Anglosasi nadają słowu pathetic”.
Błyskotliwe analizy polszczyzny Pobłockiego („Mówili o nich dusze, tak jakby ciał nie mieli. Ale to właśnie o ciała chodziło”) pokazują, że język jest kluczowy dla diagnozy. Może jednak nie wystarczyć do terapii. Niekontrolowane, plemienne gadanie, jak w przytoczonej publicystyce, raczej pogłębia kryzys. Jeśli mówić, to celowo, biorąc za wzór doświadczonych terapeutów, takich jak James Baldwin, który – choć nie brakowało mu oratorskiego ognia ani językowej czujności – żył ostatecznie dla zaimka „my”. To prowokacyjne „my”, służące wymuszeniu wspólnoty, łączące pogardzającego i pogardzanego, wstydzącego się i pewnego swego – może się przydać. „My” pokazuje, że cierpimy na objawy tej samej choroby, pozostajemy – jako ofiary lub prześladowcy – w mocy tych samych kategorii, podzielamy te same przekonania. Jeśli używamy słów „cham” i „pan” w sposób, który sugeruje, że kiedykolwiek miały substancję, jakikolwiek realny desygnat, otwieramy drzwi do chaosu. To, co naprawdę czujemy w stosunku do chama-pana, jest – jak pisze Baldwin o białym-czarnym – „związane z uczuciami, jakie żywimy do wszystkiego, do wszystkich i wreszcie do siebie samych”. Dopóki więc nie zobaczymy w sobie chama, którego sami stworzyliśmy, dopóty będziemy się go bać i wstydzić. My.
Można też sięgnąć po terapię, która zamiast języka kładzie nacisk na ciało – drugą kluczową kategorię w książce Pobłockiego. „Chamstwo” i „państwo” wrosły nam przecież pod skórę – jak kołtun. Żyją nie tylko w teatrze społecznym – w pracy, urzędzie, sklepie i przy rodzinnym stole – ale są też z nami w chwilach, gdy jesteśmy całkiem sami i rozczesujemy, długo i delikatnie, własny wstyd; gdy zajmujemy się przemywaniem – a może powstrzymujemy odruch przemywania – „smrodu chama”; gdy rozbrajamy uporczywy syndrom oszusta lub rozwikłujemy przymus ścisłej kontroli niesfornej mowy. Są to rzeczy intymne. Cielesne.
Dużo ostatnio nie mówimy o ciele. Że pandemiczne umieranie zostało zepchnięte do statystyk – to stwierdzenie tak banalne, że już nieprawdziwe. Komentatorzy tak głośno komentują ten brak komentarza, że wyparcie śmierci stało się samo w sobie bardzo widocznym znakiem śmierci. Kopcem, który wzrósł organicznie, w ciszy, w procesie grzebania niemal tysiąca ciał dziennie. Nie obserwuje się bowiem zbyt wielu gestów i słów mogących świadczyć o tym, że do tych ciał przyznaje się jakaś współczująca wspólnota. Organy władzy zdają raporty z dystansem zmęczonego koronera. Nie obchodzimy żałoby narodowej, jak to się robi w innych krajach, jest ona bowiem, jak sama nazwa wskazuje, zarezerwowana dla okoliczności narodowych (21:37, 10.04, 1944). Polskie ciała zwykłe są – w sensie semantycznym i moralnym – pozbawione publicznego znaczenia. Przelatują przez szpitalne kostnice jak towary przez centra dystrybucyjne, towarzyszy im dźwięk podnośników i stukanie klawiatur.
Trzeba by na nie – w sposób troskliwy, a więc gruntownie niepatriarchalny – popatrzeć. Także przed śmiercią. Co jedzą, na czym śpią. Czy są zmęczone, czy są przytulone, czy czują się bezpiecznie. Kto je leczy, kto je bije, kto podaje wodę. „Pandemia obnaża” – mówi się ostatnio w publicystyce, uzupełniając tę frazę różnymi dopełnieniami. Pandemia rozbiera. Dzięki pandemii widzimy to, co pod odzieżą, modą, konwencją, kulturą, językiem. Widać gołe ciało. Kości.
Z intymnych relacji przyjaciół wiem, że częste jest niespanie spowodowane rozgrzebywaniem nieprzepracowanego bólu, win i krzywd. W nocy odwiedzamy przeszłość – obcy kraj zarośnięty sadem, nieodwiedzanym przez lata, ale wciąż dającym kwaśne, zdziczałe owoce. A w nim – naszych dziadków pastuszków jedzących pieczone wroniątka. Szubienice skrzypiące na wietrze. Pod naszym miastem płyną stare rzeki, które czasem rozpruwają asfalt. Świat się zatrzymał, więc upływ czasu stał się nagle widoczny i trochę nas przeraża. Chamstwo, państwo, możność, włości, przemoc, pomoc, własność, rząd. Dziedzictwo, którego jesteśmy ministerstwem.
Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.