„Wygląda na to, że nie ma już żadnej nadziei” – powiedział Bob Silvers na chwilę przed inauguracją Donalda Trumpa. Był styczeń 2017 roku i wszystko wokół rozpadało się. Dwa tygodnie wcześniej zmarła wieloletnia powierniczka Boba, hrabina Grace Dudley. On sam zachorował, ale wciąż próbował – w chwili, gdy świat na pełnej prędkości wchodził w ostry zakręt – jeszcze raz przewidzieć, zrozumieć, zadać celne pytanie. Z jego ostatnich wiadomości do przyjaciół bije nuta bezradności. Pisał, że nie rozumie, dlaczego „radykałowie” wciąż używają tak nieprecyzyjnej kategorii jak „neoliberalizm”. I że pokłada nadzieję w Billu Clintonie. Wciąż wysyłał autorom swoje słynne pakiety książek z lakonicznymi i eleganckimi zamówieniami na teksty – jak generał do frontowych żołnierzy, którzy mieli pod jego dowództwem stoczyć kolejną potyczkę z ciemnością. Polem bitwy, jak przez ostatnie pół wieku, miały być oczywiście łamy „The New York Review of Books”.
Historyczne znaczenie tego dwutygodnika trudno pojąć, jeśli weźmie się go do ręki w 2017 roku. Niewiele się zmienił od chwili założenia w 1963 roku. Duży format, okładka z luźno rozrzuconymi słowami w wielu kolorach, fragmentami obrazów Goi czy Picassa, rycinami roślin i karykaturami polityków. W środku długie, wijące się w nieskończoność eseje o ISIS, strusiach i historii koloru zielonego. Współczesnego czytelnika mogą razić monotonią, brakiem humoru i ostrożnością. A w przypadku niektórych recenzji – takich jak ta o „Moonlight”, opublikowana przeszło pół roku po premierze – groteskowym spóźnieniem względem rzeczywistości.
Ale kalendarzowi Silvers nie kłaniał się nigdy. Do autorów pisał: „Liczymy na recenzję w maju, ale oczywiście może się okazać, że będziesz potrzebować więcej czasu. Nie spiesz się”. O recenzentach mówił: „Uważam, że robią nam ogromną przysługę. Często muszą wziąć na warsztat kilka książek na trudny temat i napisać artykuł na 5000 słów! To zabierze im kilka miesięcy życia!”. I dodawał: „Nie wyobrażam sobie, żeby mieli się tak poświęcać za mniej niż 1500 dolarów”.
Ten komfort pracy – choć nie o niego przede wszystkim chodziło – przyciągał do Silversa najlepszych autorów. W NYRB publikowali: W.H. Auden, Susan Sontag, William Styron, Philip Roth, Harold Pinter, Robert Lowell, Saul Bellow, Isaiah Berlin, Josif Brodski, Milan Kundera, Noam Chomsky. To w NYRB toczyli swoje słynne spory Gore Vidal i Norman Mailer – o mizoginię, Bernard Lewis i Edward Said – o orientalizm, Adrienne Rich i Susan Sontag – o feminizm i faszyzm, John Cheever i Elisabth Hardwick – o beletrystykę. To w NYRB Susan Sontag opublikowała esej „Fotografia”, a Hannah Arendt – „O przemocy”. To w NYRB Pierre Boulez pisał o Mahlerze, Oliver Sacks o swoim wypadku w norweskich górach, a Primo Levi o ostatnich świętach Bożego Narodzenia w Auschwitz. To w NYRB ukazały się klasyczne reportaże literackie XX wieku: Susan Sontag pisała z Sarajewa, Ryszard Kapuścinski z Nigerii, Timothy Garton Ash z Pragi. Archiwalne spisy treści NYRB – łącznie ponad 15000 artykułów o prawie konstytucyjnym, sztuce renesansu, zdrowiu publicznym, polityce bliskowschodniej, Veronesem, wrestlingu i literaturze bułgarskiej – to nieustająca defilada intelektualnych elit i wielka demonstracja krytycznej siły, która uczyniła z tego pisma koło zamachowe liberalnych przemian w XX-wiecznej Ameryce i na terytoriach zależnych kulturowo, w tym na przykład w Polsce. Adam Michnik pisał:
Gdy byłem w więzieniu, Bob opublikował moje eseje. To był gest solidarności, którego nigdy nie zapomnę. Publikacja w najważniejszym intelektualnym forum na świecie chroniła mnie przed widzimisię strażników więziennych i aparatczyków partyjnych. (…) Po 1989 Bob przyjechał do Polski i natychmiast zaoferował moralne i finansowe wsparcie «Gazecie Wyborczej».
„The New York Review of Books”,
nr 1, 1963Tego typu globalny wpływ nie byłby oczywiście w zasięgu pisma krytycznoliterackiego. Ostatni człon nazwy widniejącej w jego nagłówku („of Books”) nieprzypadkowo jest składany mniejszym krojem pisma. Owszem, książki są w NYRB podstawowym narzędziem rozumienia świata, ale ich rola jest służebna. Często – wręcz pretekstowa. Eseiści NYRB idą kilka kroków ramię w ramię z omawianym tekstem, czerpią z tego dialogu energię i konflikt, aby ostatecznie wyjść ku własnej narracji o świecie – polityce, historii, technologii, sporcie, malarstwie, ogrodnictwie czy zielarstwie. Książki są tu paliwem dla dyskusji. Pożywieniem dla intelektualisty, który – zgodnie z definicją Susan Sontag – interesuje się wszystkim. Zgodnie z tą maksymą Silvers byłby kimś w rodzaju nadintelektualisty. Zaspokajał bowiem nie tylko własną niespożytą ciekawość, lecz sterował także uwagą najlepszych umysłów świata, czyniąc w ten sposób z NYRB potężny reflektor, oświetlający najciemniejsze zakamarki XX wieku.
Salonowa pantera
Silvers trzymał ster pisma przez ponad 54 lata (do 2006 roku wspólnie z Barbarą Epstein). Widział horyzont, nawet gdy inni tonęli. Bezpośrednio po 11 września, gdy Ameryka pogrążyła się w intelektualnym paraliżu, Silvers zachęcał swoich autorów do kwestionowania dogmatów politycznych „wojny z terrorem”, co oczywiście pociągnęło za sobą lawinę jadowitych anonimów i anulowanych prenumerat. W czasie „arabskiej wiosny”, gdy dominowała optymistyczna narracja o wschodzącej na Twitterze jutrzence demokracji, opublikował sceptyczny tekst Roba Malley’a i Husseina Aghi „To nie jest rewolucja”. Gdy Światowa Organizacja Zdrowia oraz Save the Children zaatakowały Annie Sparrow, autorkę tekstu o epidemii polio i sytuacji lekarzy w Syrii, Silvers nie tylko zaufał jej relacji, ale pomógł jej w sformułowaniu odpowiedzi, które okazały się tak przekonujące, że poskutkowały sfinansowaniem przez fundację Gatesów programu medycznego wartego miliony dolarów.
Ta postawa, łącząca zaangażowanie polityczne, instynktowny sceptycyzm wobec władzy, lojalność wobec autorów i krytyczne podejście do języka, cechowała Silversa od samego początku. Już w listopadzie 1963 roku, zaledwie kilka miesięcy po założeniu NYRB, redakcja musiała zmierzyć się z epokowym wyzwaniem – interpretacją zamachu na prezydenta Kennedy’ego. Silvers i Epstein przygotowali wydanie specjalne, które sytuowało to wydarzenie na tle wielowymiarowego kryzysu kulturowego i politycznego w USA. Chwilę później przyszła wojna w Wietnamie. NYRB natychmiast zamieniło się w jeden z najbardziej krytycznych ośrodków oporu (Chomsky nazwał wtedy Pentagon „najbardziej ohydną instytucją na świecie”). Szczytowym momentem politycznego wzmożenia był słynny numer z 24 sierpnia 1967 roku, którego okładkę zdobił nagłówek „Violence and the Negro” i diagram – przepis na koktajl Mołotowa.
„The New York Review of Books”,
nr 12, 1981To właśnie wtedy utrwalił się wizerunek NYRB jako lidera liberalnych przemian lub – jak chcą konserwatywni publicyści – najważniejszej tuby „lewicowych radykałów i ekstremistów”. W maju 1971 roku „Esquire” pozwoliło sobie nawet na odważną przepowiednię, że „spośród autorów NYRB wyłoni się nowy Stalin”. Po pół wieku bardziej trafna wydaje się krytyka Toma Wolfe’a, który nazwał NYRB „głównym teoretycznym organem szykownych radykałów (Radical Chic)”. Miał na myśli celebrytów i bywalców, dla których praktyka głoszenia lewicowych postulatów była podstawą towarzyskiego statusu. Z tego względu NYRB przezywano ponoć „salonową panterą (The Parlour Panther)” – miejscem, w którym wojownicy z getta spotykają się z europejską akademią i protokołem dyplomatycznym, co zresztą rymuje się z postawą samego Silversa, który łączył postępowe poglądy z dość konserwatywną wiarą w to, że serce świata wciąż bije w Europie, jej akademiach, kawiarniach i prywatnych klubach angielskich dżentelmenów. Ubierał się adekwatnie – w warte tysiące dolarów garnitury bespoke udekorowane kaszmirowymi szalami – i mówił adekwatnie, z dziwnym półbrytyjskim, śródatlantyckim akcentem, który musiał najwyraźniej – jak złośliwie pisał Wolfe – „pewnego dnia otrzymać w paczce z Londynu”.
Polemiczne i polityczne wrzenie NYRB stygło w tym samym rytmie, w którym starzeli się liberalni intelektualiści pokolenia Baby Boomers. To przede wszystkim ich wierności NYRB zawdzięcza swój nakład, który od dziesięcioleci oscyluje w okolicach 130 000 egzemplarzy, a także procent odnowień subskrypcji wynoszący średnio 80% na przestrzeni 8 lat. Pismo od 1966 roku niezmiennie przynosi zyski, ale w 2017 roku na horyzoncie zarysowuje się pewien oczywisty problem: starość. Obok ogłoszeń o awangardowych wystawach zaczynają pojawiać się reklamy aparatów słuchowych. A typowe ogłoszenie towarzyskie w NYRB brzmi:
Wdowa, 60, pisarka, szuka szczerej więzi, NPR, Tony Judt, kameralistyka, dom z widokiem na morze. Poprzednie związki: laureat nagrody Nobla i gwiazda filmowa. Szuka ogolonego, niepalącego towarzysza z doświadczeniem europejskim, organicznego, nie syntetycznego, kontrkulturowego, nie korporacyjnego, producenta, nie konsumenta.
Zgodnie ze statystykami demograficznymi cytowanymi przez Claire Messud, czytelnicy pisma – dawniej hippisi, a dzisiaj słynne pisarki i wybitni profesorowie-emeritusi – publikują średnio pół książki rocznie! Na przykład Jane Juska napisała książkę na temat romansów, które nawiązała po opublikowaniu w NYRB następującego ogłoszenia:
Zanim skończę 67 lat, chciałabym często uprawiać seks z mężczyzną, który mi się spodoba. Jeśli lubisz najpierw porozmawiać, Trollope będzie dobrym tematem.
Znajdujemy się więc w świecie Woody’ego Allena. Gdzieś w latach 70. Zresztą w słynnej scenie z „Annie Hall” postać grana przez Allena tak komentuje rozgadaną parę intelektualistów stojącą w kolejce do kasy kinowej:
Pewnie poznali się przez rubrykę w New York Review of Books. Pisarz około trzydziestki pozna kobietę zainteresowaną Mozartem, Jamesem Joyce'em i sodomią.
Czytelnik NYRB jest więc jak stereotyp wyjęty z Fox News: angielskie akcenty, francuskie romanse, czerwone wino i nos w książkach. Stara „liberalna elita” wpatrzona w starą liberalną Europę. Jak papierowa sylwetka na strzelnicy Trumpa.
Poskramianie chaosu
Zmarł w swoim mieszkaniu na Manhattanie, w eleganckich wnętrzach, które niezbyt często cieszyły się jego widokiem. Bardziej adekwatnym miejscem na jego ostatni oddech byłoby ufortyfikowane książkami biurko w redakcji NYRB, przy którym spędził większość swoich dni, poranków, wieczorów, weekendów i nocy.
Książek na biurku było zazwyczaj około czterdziestu. Czterdziestu dziennie. W skali tygodnia: setki. Nie korzystał z niczyjej pomocy w ich selekcjonowaniu. Po kilku sekundach wertowania odnajdywał kluczowy fragment, na podstawie którego oceniał styl i oryginalność wywodu autora, a następnie, zazwyczaj, ciskał książką w kąt. Rytm popołudnia w redakcji wyznaczał więc kojący w swojej regularności odgłos książek uderzających o ścianę.
Biurko to była jego gawra – zasłana papierami, opakowaniami po batonach i obierkami po cytrusach. Opuszczał ją tylko, gdy musiał. Czasem z redakcyjnego transu wybudzał go jakiś intruz, a czasem głód. Wszyscy w redakcji znali niepisaną zasadę: nie zostawiaj niczego na noc w lodówce, bo opakowanie znajdziesz następnego ranka obok biurka Boba. Raz zdarzyło się nawet, że legendarny redaktor pożarł w nocy wszystkie mandarynki, którymi udekorowane zostało drzewko świąteczne. Palił, rzecz jasna. Czarne Nat Shermans. Pewnego dnia wrzucił niedopałek do śmieci, a kosz zaczął się palić. Bob wstał powoli i, nie odrywając oczu od tekstu, wyniósł kosz na korytarz, gdzie przerażeni asystenci rzucili się do gaszenia płomieni. Robili to zresztą nie raz, bo biurko Boba w zimne dni otaczała bateria prehistorycznych grzejników, które ciągle się przewracały i groziły całej redakcji śmiercią w ogniu. Gdy spał, to zazwyczaj w małym pokoiku, który został specjalnie w tym celu wyposażony w niewielkie legowisko. Wyłaniał się z niego potem z dzikim wzrokiem i w pomiętych kaszmirowych swetrach – i podejmował na nowo pracę.
„The New York Review of Books”,
nr 16, 2001Jak wspomina dawna asystentka Silversa, Alexandra Schwartz, system pracy w redakcji był maksymalnie nieefektywny i podatny na błędy ludzkie. Manuskrypty ginęły. Książki były wysyłane pod złe adresy. Błędnie katalogowano przesyłki kurierskie. Przypadkowo rozłączano ważne rozmowy telefoniczne. Wszystkie długopisy, ołówki i gumki znikały naraz w tym samym niefortunnym momencie. Ważne e-maile pozostawały bez reakcji przez kilka dni, a gdy już wysyłano odpowiedź, to z bykiem w tytule.
Chaos. A praca redaktora i wszystkich podległych mu osób? Poskramianie chaosu. Pracował tak długo, że miał asystentów na dwie zmiany, a i tak zostawał sam długo w nocy. Doświadczeni pracownicy redakcji radzili początkującym, żeby nie żegnali się z Bobem na koniec dnia pracy, bo nie wyjdą. Asystent David Kaiser o 23:45 w noc poprzedzającą swój ślub dostał od Silversa tekst do korekty z dopiskiem: „We hope for corrections soonest”.
Redagował w trybie obsesyjnym. Tekst był dla niego wartością samą w sobie. Zdarzało się, że dzwonił z taksówki jadącej na lotnisko i kazał asystentom odnaleźć jakiś stary, od roku nieruszany manuskrypt, poprawić w nim przecinek, a potem odłożyć go z powrotem do archiwum. Potrafił też dzwonić w noc sylwestrową na drugi koniec świata, aby przedyskutować problem: półpauza czy średnik? Zdarzało się, że autor otrzymywał do sczytania wersję F tekstu (szóstą z kolei), a potem od nowa: wersję AA, BB, CC, co kończyło się tym, że redakcja zajmowała ostatecznie więcej czasu niż samo pisanie.
Jak każdy szanujący się redaktor miał listę ukochanych-znienawidzonych słów, najczęściej takich, których znaczenie wyraźnie dryfowało. Silvers próbował to dryfowanie powstrzymać. Zakazane było słowo framework, chyba że pisałeś o konstrukcji budynku, słowo forthcoming, chyba że pisałeś o jakimś miłym człowieku, a nawet context – wyraz, który po tym, jak został zaadaptowany z językoznawstwa, stracił według Silversa jakiekolwiek konkretne znaczenie. Albo takie luźne i puszyste frazy jak in terms of culture, używane gdy A i B są ze sobą w jakiejś relacji, ale autor tekstu nie wie jakiej. No i co z tymi propozycjami, które są on the table? „Gdzież się znajduje ów stół?” – pytał.
To szczególarstwo nie brało się z suchej zasadniczości. Wręcz przeciwnie, było oznaką wiary w pisarza i w rękę, która żadnego znaku interpunkcyjnego nie stawia przypadkowo. „Pismo zbudowaliśmy na podziwie dla autorów” – mówił. Na ich gniewie, pasji i idiosynkrazji. Nie znosił tekstów zbudowanych na „mdłym, fikcyjnym kompromisie”. „Jest zbrodnią” – mówił – „neutralizować niepokojącą czy ekstremalną wizję X poprzez wciskanie Y dla równowagi. Nie da się w ten sposób balansować tekstów i idei. Pełen pasji świat polityki czy sztuki może budzić lęk, ale radzenie sobie z nim w ten sposób jest fałszerstwem”. Silvers lubił też cytować tekst Elizabeth Hardwick, który bezpośrednio zainspirował powstanie NYRB:
Wszędzie wokół: słodkie, mdłe pochwały. Panuje powszechna, zlobotomizowana służalczość. […] Płaskie komplementy, minimalny styl, lekkie artykuliki, brak zaangażowania, pasji, charakteru, ekscentryczności – brak, w końcu, samego literackiego tonu – zamieniły «New York Timesa» w prowincjonalną gazetkę literacką.
„The New York Review of Books”,
nr 9, 2017Silvers miał swoje sposoby, aby unikać „lekkich artykulików” i wydobywać z autorów głos świeży i niezmanierowany. Często wysyłał im do omówienia lektury i tematy bardzo odległe od ich pierwszych specjalizacji. Wybitnego historyka Erica Hobsbawma namówił do pisania o jazzie, a Charlesa Simica – o piłce nożnej. „My z Jedwabnego” Anny Bikont zrecenzował Julian Barnes, a film „Prawdziwe męstwo” braci Coen – Larry McMurtry. Do pisania reportaży z linii frontu zatrudniał nie reporterów-wiarusów, lecz powieściopisarzy – Mary MacCarthy trafiła w ten sposób do Wietnamu, Joan Didion do Salwadoru, a V.S. Naipaul do Konga. Dziennikarzy namawiał do tego, żeby pisali jak akademicy, a akademików – do pisania jak dziennikarze. Nic dziwnego, że zamówienie od Boba było dla nich wezwaniem do wspięcia się na nowe wyżyny warsztatowego rygoru i precyzji. Stawiał wyzwania i zadawał pytania, które były dla nich „jak łyk czystej kofeiny” (Julia Preston). Każdy z nich mógł się przy nim poczuć jak „jedyny pisarz na świecie”, a jednocześnie jak niezbędna część „wielkiej rodziny umysłów i idei” (Jamey Gambrell). Wielu z nich deklaruje, że „nikt im nigdy nie zaufał do tego stopnia” (Joan Didion). Mówią: „Jego ekscytacja i pewność, że dasz radę, była nieodparta. Czułeś, że pochłania cię coś większego i lepszego od ciebie” (Tamsin Shaw). Że „to, co piszesz ma nagle bardzo duże znaczenie” (Martin Filler). Pozwalał eksperymentować, ryzykować, popisywać się. A przy okazji nie zapominał zapytać o dzieci, a na urodziny zaśpiewać „Happy Birthday”. Ostatecznie autorzy pisali więc „dla Boba”. Pisanie stawało się „nie transakcją biznesową czy aktem komunikacji, lecz praktykowaniem przyjaźni” (Charles Rosen).
Widać to już w samej formie, w jakiej składał zamówienia na teksty. Propozycja miała formę paczki. Przychodziła pocztą – bez zapowiedzi, żeby autor nie mógł powiedzieć, że nie ma czasu. Zawierała kilka książek i towarzyszyła jej elegancka odręczna notka, na przykład: „Please do consider it and let us know whether there is something to be done” [„Rozważ proszę i daj nam znać: czy dałoby się coś z tym zrobić?”]. Jak bukiet kwiatów.
A jeśli któryś z autorów wyrażał obawę, czy dziwny temat – japońska herbata? stosunki społeczne w Bayeux pod koniec XVIII wieku? kontenerowce? – aby na pewno zainteresuje czytelników, Silvers pytał: „Ale czy ciebie to interesuje?”. To było jedyne obowiązujące kryterium. Zakładał, że istnieje publiczność, która jest ciekawa tego samego, co on. Czyli wszystkiego. Opowiadał:
Gdy zaczynaliśmy, wydawca zaproponował, żebyśmy zrobili badania oczekiwań czytelników. Odmówiliśmy. Sami wybieramy tematy i autorów, w których wierzymy; nie zniesiemy pracy pod dyktando. Jeśli rezultat będzie interesujący, ludzie będą prenumerować. Jeśli nie, to sami powiedzą: w cholerę z tym.
Strzelając do kosmitów
Kto zastąpi Boba Silversa? Na ten moment głównym kandydatem jest jego ulubiony współpracownik Daniel Mendelsohn, który często służył mu za przewodnika po współczesności. „Więc idziesz z poziomu na poziom, strzelając do kosmitów?” – zapytał go kiedyś, obserwując z cichą fascynacją przebieg rozgrywki na Xboksie.
Z podobną konfuzją przyglądał się popularnym stronom internetowym. I Twitterowi. Całej tej współczesnej prozie, miliardom słów, które przelewają się przez media społecznościowe i blogi, nie napotykając żadnego krytycznego oporu. Ale nie tylko internet budził jego niepokój. Wszystkiego zrobiło się więcej, także książek. „Naszym problemem jest zalew poważnych książek wartych recenzji” – mówił. „Bez powodzenia usiłujemy opanować tę powódź”. Książki uderzały więc o ścianę w coraz szybszym rytmie. Aż w końcu przestały.
Co właściwie umarło z Silversem? Raczej nie literatura. Pakiecik książek nie jest już wprawdzie podstawową jednostką intelektualnego pokarmu – w tej roli zastąpiła go wiązka wyszukań, wiecheć słów kluczowych – ale ludzie wciąż czytają. Może prowadzi w zaświaty swoją formację intelektualną? Może charakterystyczny dla XX wieku wzór osobowy omnipotentnego redaktora? A może – szerzej – pewien ideał intelektualnej kontroli?
Facebook ma w końcu i bogatego wydawcę, i darmowych autorów, ale czy ma redaktora? Wiemy, jak reagować na sztuki teatralne, filmy czy seriale, ale co zrobić z quasi prywatnym światem mediów społecznościowych, tą fikcyjną rodziną znajomych, w której każdy głos ma prawo wybrzmieć i w której nie ma miejsca dla krytyków intruzów? Silvers zdawał sobie sprawę z ryzyka, że zastąpi go nie Mendelsohn, lecz algorytm. Dlatego mówił: „Musimy odkryć nową formę krytyki. (…) Jeśli zależy nam na rozumnym korzystaniu z języka i związanych z tym wartościach – czułości, szczerości, klarowności i sile przekonywania – musimy poddać ten potężny ocean słów krytyce”.
Puentą historii o Bobie Silversie jest więc ekscytujące zadanie dla ciebie, czytelniku, autorze, redaktorze. Rozważ proszę naszą propozycję i daj nam znać: „Is there something to be done”?
Artykuł powstał na podstawie wywiadów i wspomnień opublikowanych między innymi w „The New York Review of Books”, „The New York Times”, „The New Yorker” (1), „The New Yorker” (2), „New York Magazine”, „The Guardian” i „The Slate Book Review”.