Postapo to niemałe wyzwanie. Nie dość, że konwencja ma swoje poważne tradycje, do których należą pozycje tak klasyczne, jak „Mad Max”, i tak pokrętne, jak „Droga” Cormaca MacCarthy'ego, to jeszcze opiera się na koncepcie wymagającym choćby pobieżnego udzielenia odpowiedzi na kilka prostych pytań: o naturę człowieka, przyszłość świata i sposoby napędzania silników spalinowych w warunkach ograniczonej dostępności paliw kopalnych.
Ale jednocześnie postapo to nieuchronny kicz. Bo choć za swój punkt wyjścia przyjmuje religijny mit o końcu świata, to usiłuje go skonkretyzować za pomocą środków najzupełniej świeckich i przekonać czytelników, że koniec to nie po prostu koniec, ale jakiś postkoniec, czyli właściwie początek (opowieści). A że takie zderzenie religijnej eschatologii z nowoczesną wyobraźnią nie może skończyć się dobrze, świadczy fakt, że w większości postapo kwestią kluczową stają się sposoby napędzania silników spalinowych w warunkach ograniczonej dostępności paliw kopalnych.
Choć mogłoby się wydawać, że wraz z końcem zimnej wojny i związanych z nią lęków przed atomową anihilacją postapo przejdzie do lamusa, to świat błyskawicznie dostarczył innych poważnych powodów do obaw: ekologicznych (jak w „Pojutrzu” Rolanda Emmericha, w którym wskutek globalnego ocieplenia świat zostaje skuty lodem), biologicznych (jak chociażby w „12 małpach” Terry'ego Gilliama) czy technologicznych, związanych z nadejściem sztucznej inteligencji, która zgniecie nas jak pluskwy (wspomnijmy tylko „Terminatora” i „Matrix”, i nie dajmy się zwieść kojącym tonom filmu „Ona” Spike'a Jonze). Postapokalipsa przeżywa dziś swoją drugą młodość, o czym świadczy choćby ogromny sukces serialu „Żywe trupy” Franka Darabonta czy pojawienie się (świadczących niezawodnie o hipertrofii konwencji) parodii, takich jak serial „The Last Man on Earth” (Ostatni człowiek na Ziemi) Willa Forte'a.
Z jakiegoś powodu opowieści postapokaliptycznie nie cieszą się wielką popularnością w polskiej kulturze. Może to dlatego, że zimnowojenne lęki nie przybrały w Polsce atomowego posmaku. A może przez fakt, że Polska na dobrą sprawę nie doświadczyła sekularyzmu, więc i świeckie wyobrażenia zaświatów nie mają tu dobrego gruntu. Tak czy inaczej, postapo pozostaje u nas domeną raczej niszowej fantastyki, reprezentowanej na przykład przez serię „Fabryczna Zona” wydawnictwa Fabryka Słów.
Joanna Mucha, „Wszystko się stało”. W.A.B., 240 stron, w księgarniach od kwietnia 2017Dlatego pojawienie się w głównonurtowym wydawnictwie powieści „Wszystko się stało” Joanny Muchy można potraktować jako intrygujący wyjątek. (Nie ma co udawać, że ta książka ukazałaby się w takiej postaci, gdyby nie polityczna kariera jej autorki. Ale trzeba się cieszyć, że Mucha zdecydowała się zdyskontować swój celebrycki status na literacką fikcję, a nie na bardziej popłatną formę, np. autobiograficzną opowieść o organizacji Euro. Pozostawmy więc fach autorki w tym nawiasie i skupmy się na literaturze). Fabuła jest zgodna – przynajmniej na pierwszy rzut oka – z wszelkimi regułami: po katastrofalnym zdarzeniu, które doprowadziło do likwidacji większości ludzkości, główna bohaterka, Anna, trafia do bezpiecznego schronienia w podwarszawskiej wsi, gdzie usiłuje przetrwać i odnaleźć się w nowej sytuacji. Początkowo towarzyszy jej starsza od niej Teresa, potem liczba bohaterów się zwiększa (tę niekonsekwencję postapo, w którym bohaterów przybywa i przybywa wbrew rzekomej zagładzie, wyśmiewa wspomniany „The Last Man on Earth”). Autorka idzie trochę na łatwiznę w kwestii natury apokaliptycznego zdarzenia, które jest określane po prostu jako „TO” (zresztą jego tajemniczy charakter okaże się najciekawszy – jeszcze do TEGO wrócimy). Są tu jednak klasyczne problemy z aprowizacją, elementy surwiwalu oraz – oczywiście – problem napędzania silników spalinowych.
Pierwsza, obszerniejsza część powieści podana jest w formie dziennika głównej bohaterki, przeplatanego wspomnieniami z życia sprzed katastrofy. Akcja jest tutaj nadzwyczaj powolna. Anna relacjonuje swoje zmagania z sadzeniem marchwi i dojeniem krów, snuje refleksje nad naturą swojej samotności („To nie jest samotność, ona mimo wszystko jest relacyjna, samotnym jest się wśród”) i usiłuje zrozumieć, co się właściwie stało. I choć co jakiś czas w jej ustatkowane życia wkrada się element niespodzianki, to postapokaliptyczna samotność ukazuje swoje chyba najbardziej prawdopodobne oblicze: nudne. Bo jeśli potraktować założenie konwencji serio i przyjąć, że ludzkość naprawdę się skończyła, to naprawdę nie ma już nic do roboty. Nie ma nawet jak ostrzyć dowcipu, dlatego po skazanej na samotność bohaterce trudno się spodziewać błyskotliwych obserwacji („Jak to możliwe, że tak lekkomyślnie pozwoliliśmy sobie zapomnieć o umiejętności zadbania o swój byt w najbardziej podstawowych wymiarach?”).
Dopiero gdzieś około dwóch trzecich objętości powieść zamienia się w trzecioosobową narrację, a akcja nabiera tempa, choć nieprzesadnie zawrotnego. Ale kiedy już się wydaje, że po przydługim wprowadzeniu i dynamicznym zwrocie powieść może się rozkręcić na dobre, wtedy – cóż, wtedy się kończy. Pod tym względem rację ma Wojciech Szot, który twierdzi, że „Wszystko się stało” to „nieźle napisana bardzo zła książka z wciągającym zakończeniem”. Powieść nie zachwyca literacką wirtuozerią, zdania bywają płaskie, dialogi sztuczne, sporo tu powtórzeń i zwyczajnych frazesów. Do tego narracja jest utrzymana na niezmiennym poziomie emocjonalnym, co czasami wywołuje dziwnie niesamowite wrażenie. Jak wtedy, gdy Anna wspomina: „W pierwszych dniach, kiedy wszystko przestało działać, poczułam się tak, jakby ktoś odebrał mi podstawowe prawo człowieka, prawo dostępu do mojego zewnętrznego mózgu” – a my zastanawiamy się, jak to możliwe, że po tym, jak straciła w apokalipsie dwóch synów, bohaterka martwi się przede wszystkim o swoje posty na fejsie.
Jasne, „Wszystko się stało” nie jest arcydziełem. Nie jest nawet porządnie zrobioną powieścią gatunkową. Ale pewna nieumiejętność czy niezręczność tej książki wywołuje intrygujące efekty. Jednym z nich jest pewna korekta do gatunkowych standardów. Najlepiej to widać, kiedy porówna się „Wszystko się stało” z inną powieść postapokaliptyczną, której akcja toczy się w okolicach Warszawy – z „Kompleksem 7215” Bartka Biedrzyckiego (książka ukazała się w 2014 roku we wspomnianej serii Fabryki Słów). „Kompleks…” to klasyczne militarne postapo: pełno tu opisów broni, fortyfikacji, grup bojowych i starć, akcja jest wartka, nieraz brutalna. Fabuła opiera się na założeniu, że w świecie po katastrofie przetrwać mogą tylko najsilniejsi, w czym pobrzmiewa fantazja o przywróceniu rzekomo naturalnego porządku, w którym role społeczne pokrywają się z rolami płciowymi. W świecie pozbawionym bzdurnych konwenansów to mężczyźni rządzą światem, bo to mężczyźni są silniejsi fizycznie. Proste.
Na tym tle powieść Muchy wypada mało atrakcyjnie. Niewiele tu się dzieje, przez większą część książki bohaterka nieustannie gada, a wyzwaniem nie jest pokonanie grupy uzbrojonych mutantów, lecz zasadzenie fasoli. To nie jest świat gwałtownych działań, bo ten odszedł już w niebyt; to raczej świat przetrwania, a właściwie melancholijnego oczekiwania na własną śmierć. A w takiej perspektywie – kiedy niewiele już można zmienić – pozostaje tylko pogodzenie się z naturą, nad którą nie sposób już panować:
Ja sterylna, wyjęta przez mamę z natury i odgrodzona od niej szczelnym kloszem – ja chcę żyć i muszę żyć dla tego mikroświata natury, który tu z Teresą stworzyłyśmy, dla tych wszystkich zwierząt, które trzeba karmić, poić, sprzątać ich odchody, dbać o nie. Znaleźliśmy się, one i ja, w stanie niezwykłej symbiozy wynikającej z natury: one żyją dla mnie, a ja dla nich. One żyją dzięki mnie, a ja żyję dzięki nim. Będę żyła tak długo, jak one będą żyły, i one będą żyły tak długo, jak ja będę żyła. Pierwszy raz w życiu czuję się częścią natury.
Pod tym względem powieści Muchy znacznie bliżej niż do Fabrycznej Zony czy „Mad Maxa” jest do „Oryks i Derkacza” Margaret Atwood. W książce kanadyjskiej pisarki sytuacja po katastrofie zostaje zużytkowana przede wszystkim na żałobę po utraconym świecie i refleksję nad tym, co właściwie poszło nie tak. Przy czym nie chodzi tu przede wszystkim o nieudane eksperymenty na genomie czy katastrofę ekologiczną (choć i to jest ważne), ale o to, jak świat traktuje kobiety. Zinstytucjonalizowana przemoc, która z seksualnego wykorzystywania dziewczynek pozwala uczynić świetny interes, jest okrutna sama w sobie. Ale przekłada się również na to, jak instrumentalny rozum traktuje naturę, środowisko, Ziemię: jak ciało, które można wykorzystać i zutylizować.
Również Mucha nie unika tej problematyki. Wprost przeciwnie, przemoc wobec kobiet i ich seksualne wykorzystywanie w świecie po katastrofie urasta do rozmiarów jednego z głównych tematów powieści. Różnica w stosunku do maczystowsko-militarnego postapo polega jednak na sposobie przedstawienia: pogorszenie sytuacji kobiet w świecie po katastrofie jest tu powodem nie do narracyjnej satysfakcji z odtworzonego porządku natury, ale do troski i rozpaczy. A przy okazji – i odrobinie dobrej woli – daje się z opisywanych przez Muchę mechanizmów wyczytać krytykę porządku sprzed apokalipsy: jeśli tak niewiele trzeba, by status kobiet radykalnie się obniżył, to może wcale nie jest on tak silny, jak niektórzy chcieliby myśleć. Juliusz Kurkiewicz oczywiście szydził, kiedy nazywał powieść połączeniem „zbeletryzowanego podręcznika survivalowego z chick lit”, ale jednocześnie wskazał chyba na coś istotnego: że w gruncie rzeczy chick lit zawsze jest podręcznikiem survivalowym.
Gdyby tak było – gdyby „Wszystko się stało” było zgrzebnie napisaną feministyczną postapokalipsą, w której od fascynacji militariami ważniejsza jest troska o społeczny status kobiet – to nie byłoby najgorzej. Byłoby nawet ciekawie, bo nieczęsto spotyka się takie dyskusje odbywające się na poziomie konwencji gatunkowych. No więc byłoby nie tak całkiem źle. Gdyby nie TO.
Choć książka nie zdradza, na czym dokładnie polegała katastrofa, która dotknęła ludzkość, to można próbować się tego domyślać na podstawie skutków. A trzeba wyjaśnić, że w powieści Muchy ludzie nie tyle przestali istnieć, ile przekształcilli się w dzikie bestie. Fatalne zdarzenie dotknęło najwyraźniej tylko ludzi, bo zwierzęta w większości zachowują się normalnie: motyle latają, ptaki śpiewają itd. A też zezwierzęcenie ludzi nie jest radykalne, bo nie wiąże się z mutacjami, widocznymi zmianami na ciele, nieopanowanym popędem śmierci czy jakąś inną przypadłością z katalogu postapo. Tym, co dotyka ludzkość we „Wszystko się stało”, jest nagła utrata... ogłady. Dotknięci TYM ludzie tracą umiejętność posługiwania się językiem i cofają się na osi kulturalnych przemian – trochę jak w fantazjach Jean-Jacques'a Rousseau – do epoki zbieractwa. Dziwaczna to więc zaraza, która działa nie na poziomie genów, ale memów.
Mucha naturalizuje kulturę, czyniąc ją elementem biologicznego uposażenia, jakimś organem, który powstał w wyniku ewolucji i który można utracić. A stąd już prosta droga do uznania, że jedni taki organ po prostu mają, a drudzy nie. Takie oto rozważania prowadzi Anna:
Czy oni są ludźmi? To wszystko zmienia! Czy oni są ludźmi? Mają ludzkie DNA, ludzkie ciała, ludzkie instynkty. Bez wątpienia tworzą jakąś formę społeczności. Gdybym potrafiła patrzeć na nich, abstrahując od tego, że przypominają mi ludzi, zwykłych ludzi, ludzi, jakich znałam… Gdyby nie to, że bez trudu potrafię wyobrazić sobie ich twarze, zadbane, ogolone, z uczesanymi włosami, uśmiechające się do mnie i opowiadające anegdoty… Gdyby nie to, że ich ruchy, głosy, które z siebie wydają, mogę równie dobrze wyobrazić sobie w kontekstach najzwyklejszych czynności sprzed TEGO… Gdyby nie to wszystko – mogłabym patrzeć na nich jak na prymitywne stado zwierząt człekokształtnych, na wczesnym etapie rozwoju, stawiające pierwsze kroki na drodze ku tak zwanej cywilizacji. Tym dzisiaj są, choć przypadkowo ubrani w złachmanione artefakty naszej cywilizacji i równie przypadkowo mieszkający zapewne w jednym z domów homo sapiens bytującego na Ziemi na początku dwudziestego pierwszego wieku. Jakby ktoś ich przeniósł w czasie o kilkaset tysięcy lat. Tak powinnam ich widzieć.
Zreasumujmy: obserwowane osobniki wyglądają jak ludzie i zachowują się jak ludzie, ale nie mówią językiem narratorki i zachowują się trochę inaczej, w związku z czym stanowią „prymitywne stado zwierząt człekokształtnych”. Coś to przypomina? Kolonializm? Rasizm? A może klasizm? Bo to dokładnie ta retoryka, która służy dyskredytowaniu grup społecznych (czy to mieszkańców kolonii, czy uchodźców, czy beneficjentów opieki socjalnej), które okazują się z jakiegoś powodu niewygodne. Jasne, Anna ostatecznie wstawia się za dzikimi, troszczy się o nich, próbuje ich edukować i „przywracać” cywilizacji. Ale w ten sposób ostatecznie potwierdza tylko tę logikę: skoro dzikusa można nauczyć zachowania przy stole, to jeszcze będę z niego ludzie. Oczywiście, to fikcja literacka, ale jednak fikcja wykorzystująca pewien konkretny język. (A o tym, że postapokaliptyczne konwencje i związane z nimi rasistowskie klisze wcale nie są niewinne, przekonuje chociażby odcinek serialu „Black Mirror” zatytułowany „Men Against Fire”).
Na szczęście Mucha nie jest konsekwentną pisarką i tak jak nie tworzy klasycznego postapo, tak też nie doprowadza szowinistycznej logiki do końca. Kiedy fabuła dociera do momentu, w którym przemoc wobec kobiet okazuje się niezależna od poziomu ucywilizowania, powieść nagle się urywa. Tak jakby tytułowego „wszystkiego” rzeczywiście było już za dużo. Bo w gruncie rzeczy „Wszystko się stało” jest wyrazem zniechęcenia wobec historii, w której toczą się nieustanne negocjacje i nic nie jest dane po prostu. To dlatego Anna stopniowo zaczyna doceniać sytuację, w której się znalazła i w której ludzie to ludzie, a dzicy to dzicy.
„Wszystko się stało” Joanny Muchy nie jest tylko nieudanym literackim debiutem, w którym pozorny feminizm służy maskowaniu szowinistycznej wyobraźni. Jest również smutnym świadectwem współczesnych stosunków społecznych, w których troskę o ważne sprawy potrafimy łączyć z odmawianiem człowieczeństwa ideologicznym przeciwnikom. Jest też dowodem na to, jak niewiele trzeba, by to wszystko, o czym wolelibyśmy zapomnieć, stało się ponownie.
Cykl tekstów powstaje we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).