„Dzieciństwo Jezusa” – powieść Johna Maxwella Coetzee’ego sprzed pięciu lat – opisywało rzeczywistość doskonale zamkniętą w sobie. „To nie jest świat możliwy – tłumaczył jeden z bohaterów. – To świat jedyny”. Nie było w nim miejsca na marzenia, porywy serca czy inne rewolucyjne zamiary; życie było tym, czym było, codziennym znojem znoszonym bez narzekania. Napięcie między akceptacją tego, co jest, a pragnieniem czegoś innego było głównym motorem powieści. Simón – imigrant, uchodźca, świeżo przybyły do nowego świata, opiekun chłopca, który podczas podróży przez morze zgubił swoją matkę – nie godził się na życie pozbawione horyzontu zmiany. W sporach z beznadziejnie opieszałymi urzędnikami, w dyskusjach filozoficznych ze współpracownikami z doków, w rozmowach z kobietą, z którą połączył go jakiś rodzaj intymności – nieustannie upominał się o pragnienie, wiarę czy zwykłe, odsyłające poza tu i teraz, uzasadnienie. Właśnie to napięcie sprawiało, że podejmował wysiłki, by odnaleźć matkę chłopca, a w końcu zdecydował się na ucieczkę.
Rozczarowanie
W „Latach szkolnych Jezusa” Coetzee podejmuje opowieść dokładnie w tym momencie, w którym zawiesił ją w zakończeniu „Dzieciństwa Jezusa”. Simón, Inés i Davíd wyjeżdżają z Novilli, gdzie chłopcu groziło zamknięcie w placówce wychowawczej, i zmierzają do Estrelii, „żeby rozpocząć nowe życie”. Rozpocząć – po raz kolejny. A każde powtórzenie jest już rozczarowaniem. „Spodziewał się, że Estrella będzie większa” – brzmi pierwsze zdanie powieści.
Nowa książka Coetzee’ego pod wieloma względami powtarza poszczególne momenty „Dzieciństwa Jezusa”. Znów głównym wątkiem stają się kłopoty ze szkolną edukacją Davída. Znów źródłem problemów okazują się liczby, które chłopiec traktuje jako niezależne byty. Znów w wyciszonym, wyjałowionym z afektów świecie pojawia się postać całkowicie skądinąd, niosąca ze sobą groźbę przemocy, ale i obietnicę namiętności: w „Dzieciństwie” był to Daga, w „Latach szkolnych” to Dmitri. I znów w społeczności opartej na doskonałej – zdawałoby się – równości eksponowane miejsce zajmuje kobieta z innego świata: poprzednio była to mieszkająca w zamożnej La Residencia Inés, teraz to żona dyrektora Akademii Tańca, onieśmielająco piękna Ana Magdalena, która zresztą częściowo przejmuje rolę przybranej matki Davída.
John Maxwell Coetzee, „Lata szkolne Jezusa”. Przeł. Mieczysław Godyń, Znak, 304 strony, w księgarniach od 29 stycznia 2018Właśnie wokół Akademii Tańca skupia się większa część powieści. To instytucja opierająca się na szczególnej filozofii, do złudzenia przypominającej intuicje Davída: „Tańcząc, przyzywamy liczby, aby zstąpiły stamtąd, gdzie mieszkają wśród odległych gwiazd. Poddajemy się im w tańcu i kiedy tańczymy, one – mocą swojej łaski – żyją pośród nas”. Ta metafizyka tańca przeciwstawia się racjonalności mas skazanych na szarą codzienność pracy i alienacji. Akademia jest dobitnym przeciwieństwem świata znanego z „Dzieciństwa Jezusa”. W miejsce domkniętej immanencji – oferuje niemal religijną wizję transcendencji; w miejsce solidarnego egalitaryzmu – artystowski elitaryzm; a w miejsce emocjonalnego wygaszenia – niewyczerpane pragnienie. To idealne schronienie dla chłopca, który szybko staje się ulubieńcem nauczycieli. Ale już nie dla jego opiekuna. W „Latach szkolnych…” Simón wydaje się już pogodzony ze światem, a swój opór uznaje – w dojmująco smutny sposób – za mrzonkę:
Nie mogąc widzieć własnej duszy, nie kwestionuje tego, co mówią mu o niej inni ludzie – że jest duszą suchą, pozbawioną namiętności. Swoją prywatną, niejasną intuicję – że jego dusza, wcale nie pozbawiona namiętności, boleśnie tęskni, sama nie wie za czym – traktuje sceptycznie, jako rodzaj historyjki, którą ktoś o suchej, racjonalnej, wybrakowanej duszy opowiada sam sobie, żeby nie stracić szacunku do własnej osoby.
W konfrontacji z nauczycielami Akademii Simón okazuje się zwolennikiem twardego stąpania po ziemi, zdrowego rozsądku i praktycznych umiejętności. Na tym polega zasadnicza zmiana odróżniająca „Dzieciństwo” od „Lat szkolnych”; tam główny bohater walczył z dojmującym domknięciem świata, tu – staje się jego rzecznikiem. Ale mimo że wektory się obracają, napięcie pozostaje to samo.
Absolutna amnezja
Coetzee konsekwentnie rozwija swój eksperyment pisarski, chyba najdziwniejszy w jego dorobku. „Dzieciństwo” i „Lata szkolne” przypominają pod wieloma względami pisarstwo Franza Kafki – najważniejszego, obok Samuela Becketta – literackiego patrona Coetzee’ego. O tekstach autora „Procesu” Walter Benjamin pisał: „Nie są przypowieściami, a przecież nie chcą też, by traktować je dosłownie; są tak skonstruowane, by je cytowano, opowiadano gwoli objaśnienia” (przeł. Adam Lipszyc). To samo dałoby się powiedzieć o cyklu o Jezusie. Coetzee niby tworzy poprawnie skonstruowaną powieść – z wieloma wątkami, zróżnicowanymi bohaterami, realistycznymi opisami detali – ale zarazem nieustannie sugeruje (choćby za sprawą tytułów), że to wszystko należałoby traktować jako wielką parabolę. Tyle że – jak o literaturze Kafki pisał z kolei Adorno – to parabola, do której skradziono klucz. Albo zgubiono, tak jak Davíd zgubił w podróży list z informacją o swoich rodzicach.
Kraj, do którego trafiają Davíd i Simón, jest krainą imigrantów cierpiących na amnezję. Podróż przez morze oznacza dla mieszkańców nowego świata zatarcie wspomnień o poprzednim życiu („Niezdolni do pamiętania, ty, ona, my wszyscy, możemy zrobić tylko jedno: wymyślać historie”). Ta amnezja dotyka również samych powieści, zbudowanych z reminiscencji pozbawionych odniesienia, śladów jakiejś zapomnianej rzeczywistości.
W „Dzieciństwie Jezusa” ulubioną książką Davída staje się „Don Quixote”, ale Simón tłumaczy mu, że jej autorem jest „niejaki Benengeli”. Literacka gra, którą uprawia Cervantes, przestaje działać w świecie po amnezji. A czy jakieś znaczenie – w powieści pisarza, który tak chętnie przepisuje na nowo teksty Kafki – może mieć fakt, że określenie, które przychodzi do głowy Simónowi obserwującemu tańczącego Davída: „Gdzieś z najdalszych zakamarków pamięci przypływają do niego słowa «filar łaski», zadziwiając go, bo obraz chłopca, jaki zachował z boiska piłkarskiego, to kłębek energii” – jest m.in. nazwą protestanckiej kongregacji w amerykańskiej miejscowości New Prague – Nowej Pradze?
Z takich przebłysków, tropów odsyłających dokądś, choć nie wiadomo dokąd, zbudowana jest też postać Davída – najwyraźniej tytułowego Jezusa. Ale co te postaci mają ze sobą wspólnego? Pierwsze skojarzenia zmierzają do apokryficznych ewangelii dzieciństwa – tworzonych w pierwszych wiekach chrześcijaństwa opowieści uzupełniających luki kanonicznego Nowego Testamentu. W najsłynniejszej z nich, „Ewangelii Tomasza”, pojawia się np. scenka, w której młodociany Jezus ma kłopoty w szkole, bo zamiast powtórzyć „alfa” i „beta”, dopytuje, co one znaczą; a kiedy nauczyciel go policzkuje, pada martwy. W „Latach szkolnych” Davíd w podobny sposób doprowadza do furii nauczyciela matematyki, ten jednak po prostu odchodzi; podobnie jak zraniony kaczor nie zostaje wskrzeszony, choć apokryficzny Jezus potrafił przywracać życie ptactwu. Znacznie ważniejsze od takich tekstualnych nawiązań/przekręceń wydają się mniej oczywiste analogie między biografiami obu chłopców. Choćby ich status uchodźców – wraz z niepewną sytuacją prawną, koniecznością polegania na pomocy obcych ludzi i trudnościami w odnajdywaniu się w nowych miejscach. Albo arbitralnością więzów rodzinnych, które mogą wynikać ze skomplikowanego statusu ontologicznego (jak w przypadku Jezusa), ale mogą być też zwyczajnie skutkiem dramatu uchodźstwa (UNICEF informuje o 10 tysiącach dzieci osieroconych bądź pozbawionych opieki wskutek wojny w Syrii).
W „Dzieciństwie” i „Latach szkolnych” wielokrotnie powraca wątek niejasnej relacji łączącej Davída i Simóna, który nie chce być uznawany za ojca chłopca, choć czuje się za niego odpowiedzialny. Również Inés, choć sprawuje opiekę nad Davídem, stała się jego matką raczej wskutek działań Simóna niż jakichś poświadczonych więzów krwi. Obie powieści zdają się sugerować, że w świecie migrantów – a więc i w świecie, w którym sami żyjemy – nie ma co już liczyć na genealogie, które miałyby zaświadczać o tożsamości. Tyle tylko, że sam Davíd nie godzi się na powszechną amnezję. Nie znaczy to, że pamięta, kim są jego prawdziwi rodzice ani kim jest on sam. Jednak na każdym kroku podkreśla, że świat, w którym żyje pod opieką Davída i Inés, jest zaledwie marnym odbiciem rzeczywistości.
Nigdy nie mogłem zrozumieć – powiada Simón – dlaczego chłopiec, którego teraz nazywam Davíd, przypisuje tak wielkie znaczenie imionom, zwłaszcza własnemu. Wydaje mi się, że nasze tak zwane prawdziwe imiona, które mieliśmy, zanim nazwano nas „Davíd” i „Simón”, zastępują jedynie te, które mieliśmy wcześniej, i tak dalej. To tak, jakby kartkować w tył książkę, szukając strony numer jeden. Ale strona numer jeden nie istnieje. Książka nie ma początku. Albo też początek ginie we mgle powszechnego zapomnienia.
Dla Simóna – w roli rzecznika domkniętego świata – genealogia jest zatarta, a źródło zawsze już zmącone. Ale dla chłopca samo odniesienie do innej, prawdziwej rzeczywistości pozostaje podstawowym odruchem. Najlepiej to widać, gdy chłopiec – jak niezmordowany siedmiolatek, którym ostatecznie jest – w kółko pyta: „A dlaczego?”. Kiedy jednak dochodzi do pytania najważniejszego: „Dlaczego zachowanie życia jest ważniejsze niż wszystko inne?” – dla Simóna staje się jasne, że nie sposób na to odpowiedzieć w zamkniętych ramach świata, w którym się znaleźli.
Przemoc pisma
To powracające napięcie między immanencją a transcendencją – między światem domkniętym a światem otwartym na to, co wobec niego odmienne – w obu powieściach wiąże się z przemocą. Ostatecznie Novilla, gdzie żywiący się chlebem i fasolą mieszkańcy nie mieli ochoty szukać odmiany, była krainą pozbawioną brutalności i wrogości. Podobnie jest w Estrelii: „W rubryce kryminalnej informacja o kradzieży kosiarki z (niezamkniętej) komórki oraz akcie wandalizmu w toalecie publicznej (rozbito umywalkę)”.
Coetzee tworzy w ten sposób literackie laboratorium, w którym najmniejsze wahania – emocjonalne, światopoglądowe, metaficzyne – pozwalają wskazać właściwe przyczyny przemocy. W tym laboratorium wybijają się postaci o brutalnych skłonnościach: wcześniej Daga, teraz Dmitri. Natomiast papierkiem lakmusowym w tym eksperymencie jest Davíd, który intuicyjnie lgnie do obu brutalnych mężczyzn. Chłopiec szuka kontaktu z tymi, którzy podobnie jak on nie mieszczą się w zamkniętych ramach świata. Ale przy tym wskazuje na bodaj najważniejsze rozpoznanie powieści Coetzee’ego: że źródłem przemocy jest pragnienie. Niekoniecznie pragnienie seksualne – choć przemoc najczęściej jest wywierana przez mężczyzn na kobietach – ale po prostu dążenie do zmiany status quo, przekroczenia horyzontu możliwości, zaspokojenia tęsknoty nie wiadomo za czym. Lekarstwem na przemoc – sugeruje Coetzee (podobnie zresztą, jak w wielu poprzednich powieściach: „Życiu i czasach Michaela K.”, „Czekając na barbarzyńców” czy „Hańbie”) – może być wyzbycie się pragnienia, pogodzenie się z zastanym światem. Rezygnacja.
Rezygnacja dotyka samej powieści. To chyba najbardziej zaskakująca cecha cyklu o Jezusie, a „Lat szkolnych” w szczególności: język – ociosany z ornamentów, ostentacyjnie monotonny, nagi. Coetzee nigdy nie słynął ze szczególnie afektowanego, dynamicznego stylu, ale tutaj pozwala sobie na jeszcze więcej. Narracja i dialogi w „Latach szkolnych Jezusa” brzmią momentami jak wyjęte ze szkolnego wypracowania: są regularnie poukładane, nie pozostawiają najmniejszych niedopowiedzeń, nie stronią od powtórzeń.
Oczywiście, w tym pisarstwie styl nie jest nigdy niewinny. W swoich powieściach, począwszy od debiutanckiego „Ciemnego kraju”, Coetzee niemal zawsze kwestionuje wiarygodność opowiadających. W „Latach szkolnych Jezusa” kluczowy pod tym względem jest wątek nauki pisania, jaką pobiera Simón. Choć kurs jest nastawiony na praktyczne umiejętności, to w swoich wypracowaniach bohater oddala się od prostych wzorców, żeby spróbować zdać sobie sprawę z wątpliwości, które nim targają. A przy okazji zastanawia się nad samym aktem pisania: „Dmitri uważa, że styl odsłania człowieka. Dmitri nie pisałby tak jak ja teraz – w akapitach prowadzących jeden do drugiego. Nazwałby to pisaniem beznamiętnym, tak jak mnie nazywał beznamiętnym człowiekiem. Człowiek o silnych namiętnościach – powiedziałby Dmitri – wypowiada się bez podziału na akapity”.
Właśnie tak – od akapitu do akapitu, beznamiętnie – skonstruowana jest cała powieść (a utrzymać ten poziom monotonii w przekładzie wcale nie jest łatwo – Mieczysław Godyń świetnie wywiązuje się z tego zadania). Może to znaczyć, że jej narratorem jest właśnie Simón. Ale może on być również figurą samego Coetzee’ego, tworzącego literaturę, która nie chce nikogo uwodzić, nie chce się podobać, nie chce być narzędziem społecznych podziałów.
Pewnie, że literatura jest ćwiczeniem wyobraźni, pozwalającym wykraczać poza horyzont własnego doświadczenia. Ale czy żeby osiągać ten skutek, nie musi być jednocześnie jakąś formą manipulacji, nie do końca przejrzystej perswazji albo zwyczajnej przemocy? I czy pisarstwo, które chce być uczciwe – wobec siebie i wobec czytelników – nie powinno ostatecznie samo siebie unieważnić? Chcąc ocalić możliwości literatury, 78-letni pisarz, który nie musi już nikomu nic udowadniać, konsekwentnie ogołaca swój styl, aby pozbawić go wszelkich ostrych krawędzi, które mogłyby ranić.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).