Fortunne nieporozumienie
Gustavo Pacheco / CC BY-NC-ND 2.0

30 minut czytania

/ Literatura

Fortunne nieporozumienie

Rozmowa z Przemysławem Czaplińskim

W warunkach kryzysu najsilniejsze są podszepty schematów panicznych. Kiedy rozum śpi, budzą się nie upiory, lecz banały. A banały podpowiadają rozwiązania najprostsze: odgrodzenie, izolacja – mówi autor „Poruszonej mapy”

Jeszcze 8 minut czytania

MACIEJ JAKUBOWIAK: Co to znaczy, że Polska nie leży tam, gdzie dotąd leżała?
PRZEMYSŁAW CZAPLIŃSKI: Położenie każdego kraju, a więc i Polski, wynika nie ze współrzędnych geograficznych, lecz z powiązań. Moje stwierdzenie, że Polska nie leży tam, gdzie leżała, oznacza, że Polska luzuje bądź nawet zrywa powiązania z większymi całościami, do których wcześniej należała.

W książce omawiam dwie osie geograficzne: Wschód–Zachód i Północ–Południe, traktując je jako dwa różne pomysły rozwojowe. Oś Wschód–Zachód ma charakter determinanty dziejowej, która wiązała polską wyobraźnię od ponad trzystu lat i właściwie wyczerpywała polskie koncepcje na to, jak starać się o niepodległość i jak potem tę niepodległość pielęgnować. W ciągu ostatnich trzydziestu lat w polskiej kulturze wydarzyło się coś bardzo ciekawego – zaczęliśmy przymierzać się do osi Północ–Południe. Cztery większe całości – Europa Wschodnia, Środkowa, Zachodnia i Północna – stały się czterema różnymi pomysłami na integrację i nowoczesność. Literatura, którą przeczytałem, ciekawie określiła warunki przynależności do każdej z nich. Ale silniejszy, dyktowany przez politykę, jest ruch izolacyjny, więc wypisujemy się z czterech większych całości. I dlatego Polska nie leży już tam, gdzie leżała, lecz wchodzi w stan wewnątrzkontynentalnego dryfu – bezwładnego, inercyjnego pływu w niewiadomym kierunku.

Na początku jednego z rozdziałów pisze pan: „Zanim powstanie mapa, musi pojawić się narracja”. W najbardziej dosłownym sensie to zdanie dotyczy historii powstawania pierwszych odwzorowań kartograficznych terenów Rusi w okresie renesansu – najpierw pojawiły się narracje przywiezione przez dyplomatów i podróżników, a potem na podstawie tych narracji powstawały mapy. Ale czy ten mechanizm działa w drugą stronę, szczególnie teraz, kiedy map mamy więcej niż narracji? Przecież mapa nie jest tylko prostą kategoryzacją przestrzeni, przede wszystkim oddziałuje ona jako obraz, przyzwyczajając nas do wizualnego porządkowania świata. Czy narracja jest w stanie przekształcić te nasze wizualne nawyki?
Powiedziałbym, że mapa jest zestaloną, umownie skonwencjonalizowaną narracją, pewnego rodzaju schematem poznawczym. I tak pojętą mapę rozruszać, naruszyć, zmienić może tylko gra pomiędzy nią, wyobraźnią i narracją. Opublikowany w połowie lat 80. esej Milana Kundery „Zachód porwany, czyli tragedia Europy Środkowej” to jeden z najwyrazistszych przykładów narracyjnej interwencji w mapę, w wyobrażenie o tym, gdzie leżymy i jakie z tego wynikają historyczne możliwości rozwoju. Kundera dość uzurpatorsko wyznaczył Europę Środkową, ograniczając ją do Polski, Czech i Węgier, i stwierdził, że od zawsze należały one do Europy Zachodniej. Od 1989 roku historia naszego regionu toczyła się pod dyktando tamtego eseju: najpierw powstał Trójkąt Wyszehradzki, potem wspólnie aspirowaliśmy do Unii, a na końcu wspólnie do niej wstąpiliśmy.

Pomysł narracyjny uruchomił wyobraźnię i ludzie zaczęli postrzegać inaczej mapę i możliwości powiązania rozmaitych jej kawałków. Zimnowojenny podział Europy, uważany za nienaruszalny układ współrzędnych, okazał się naruszalny. Problem dzisiejszy polega na tym, że narracja Kundery skostniała dokładnie w tej samej chwili, w której została wcielona w nową mapę. Im bardziej podtrzymujemy dziś tamtą koncepcję – oczywistej i odwiecznej przynależności do Europy – tym bardziej wypisujemy się z Unii. I tym mniej faktyczności nadajemy Europie Środkowej. Przekonujemy się na własnej skórze, że czas zgodności mapy z narracją bywa zabójczy dla form uczestnictwa w historii. Dlaczego? Bo rzeczywiste przestrzenie zamieszkujemy dzięki siatce znaczeń, a te są wiązane przez narracje. Nie zamieszkujemy map, zamieszkujemy relacje.

Skąd się biorą nasze wyobrażenia projektowane na mapy?
Wyobraźnia geograficzna jest polem niekończących się aktywności: plotkarskiej, towarzyskiej, naukowej. Istnieją opowieści, które przekazujemy sobie w towarzystwie przyjaciół, o tym, jak byliśmy w podróży: w Czechach, na Węgrzech, w Niemczech, w Rosji. Pokazujemy sobie zdjęcia, filmy, pamiątki, a przy okazji mówimy o tym, jak ludzie tam żyją. Wszelkie narracje – również te o nieco wyższym statusie, jak filmy dokumentalne, prace naukowe czy umowy międzynarodowe, które zatwierdzają albo wytwarzają pewne stany faktyczne – różnią się siłą oddziaływania. Wszystkie biorą udział w specyficznej walce toczącej się w obrębie tego pola. Stawką walki jest to, aby zamieszkać dobrą przestrzeń. Żeby miejsce zamieszkiwania uczynić dobrą przestrzenią do życia.

Czy na tym polegało przemieszczanie się osi, o którym pan pisze? Chodziło o stworzenie sytuacji, w której Polska przestałaby lokować się między Rosją a Niemcami i znalazła się w bardziej dogodnej konfiguracji – między Czechami a Szwecją?
Przemieszczanie się wyobraźni na oś Północ–Południe oznacza szukanie innych wariantów rozwojowych. Na osi Wschód–Zachód wszystkie pojęcia, kategorie, wartości zostały obsadzone i wyczerpane. Wschód to jest Azja, barbarzyństwo, autokracja, totalitaryzm, Zachód – Europa, cywilizacja, demokracja. W konsekwencji naszym naturalnym dążeniem powinno być oddalanie się od Rosji i zbliżanie do Zachodu. Ale to zbliżanie się oznaczało naśladowanie, bo uznawaliśmy, że podobieństwo do Zachodu jest równoznaczne z odróżnianiem się od Rosji.

Przemysław Czapliński

Ur. 1962, krytyk literacki, badacz literatury, profesor w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Laureat m.in. Nagrody im. Kościelskich (1998) i Nagrody im. Kazimierza Wyki (2004). Autor kilkunastu książek, m.in.: „Ślady przełomu. O prozie polskiej 1976–1996” (1997), „Świat podrobiony. Krytyka i literatura wobec nowej rzeczywistości” (2003), „Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje” (2009). Właśnie ukazała się jego najnowsza publikacja, „Poruszona mapa”.

Oś pionowa nie jest tak symetryczna, jak linia pozioma. Górny kawałek, czyli Skandynawia, reprezentuje dobre powiązanie państw tworzących region, Europa Środkowa to niejasna forma stowarzyszenia. Północ jest alternatywą Zachodu, Południe chciałoby być spokojniejszą, może nawet luzacką jego wersją.

Ale właśnie na górnym odcinku tej osi, w relacji Polska–Skandynawia, nastąpiło odkrycie rzeczy absolutnie oczywistej – że nie da się naśladować cudzej nowoczesności. Dopóki byliśmy zapatrzeni na Zachód, dopóty wydawało się, że po wejściu do Unii nasza misja dziejowa polega na kopiowaniu najlepszych rozwiązań z Zachodu. W taki sposób zaimportowano system bankowy, organizację opieki zdrowotnej, kształcenie zawodowe, sieć autostrad itd. Nasza imitacyjna modernizacja jest pochodną wyobraźni uwięzionej na osi Wschód–Zachód. Jest pochodną mapy, której nie odnowiliśmy narracyjnie.

Natomiast polska wyobraźnia wysłana na Północ odkryła, że model skandynawski opiera się na zaufaniu społecznym i że dalej już iść nie można – nie da się bowiem skopiować zaufania istniejącego w innym społeczeństwie. Od tego miejsca cały wysiłek narracyjny powinien obrócić się ku pytaniu: jak zbudować zaufanie społeczne, żeby osiągnąć to, co osiągnęli Skandynawowie? Jak zwykle zatem wyprawa do obcego świata pozwoliła zrozumieć świat własny. Teraz mamy zastój w zauroczeniu Skandynawią, ale nie martwi mnie to, bo tak wygląda logiczna droga rozwojowa wyobraźni geograficznej: od zmiany obiektu zainteresowania, z zachodu na północ, poprzez rozpoznanie warunków życia, wraz z ujawnieniem rozmaitych jego negatywnych aspektów, do odkrycia opartej na zaufaniu sieci wiążącej ludzi. Odtąd narracja na temat Polski powinna rozwijać się dużo bardziej samodzielnie.

Ale czy Polsce nie jest bliżej do Europy Środkowej? Jak wygląda ruch na Południe?
Katastrofalnie. Tak jak po 1989 roku nie rozwijano narracji o tym, co znaczy być Polakiem i Europejczykiem, tak też nie rozwijano narracji o tym, co to znaczy pozostawać w dalszym ciągu mieszkańcem Europy Środkowej. Do czego to zobowiązuje? Z czym i z kim nas wiąże? Czy państwa, kultury i społeczeństwa – polskie, czeskie i węgierskie – wyczerpują obszar Europy Środkowej? Skandaliczne zaniedbanie narracyjne zemściło się w sposób modelowy, ponieważ właśnie z południa przyszła do nas historia. Wydawało się nam, że odkąd Europa Środkowa weszła do Unii Europejskiej, nastąpił koniec historii – czyli że niczego nie musimy już wymyślać. Fala uchodźców wojennych, która przybiła do brzegów kontynentu, zmyła z powierzchni ziemi Europę Środkową – starła mapę. Najwyższy czas, abyśmy przejrzeli na oczy i zobaczyli, że Europy Środkowej nie ma. Spotkania Grupy Wyszehradzkiej to zjazdy grupy rekonstrukcyjnej spod znaku fantasy.

Czy ta reorientacja ma jakiś związek z szerszym procesem odchodzenia od politycznej polaryzacji Wschód–Zachód, która charakteryzowała drugą połowę XX wieku, w kierunku bardziej ekonomicznego układu Północ–Południe?
Pewnie tak. Myślenie o bogatej Północy i biednym Południu ma już charakter globalny. I na tak wyobrażonej mapie Europa Środkowa należy do Północy. Nie dlatego, że jest bogata, lecz dlatego, że kłopot, który się pojawił u bram Europy Środkowej, jest problemem właściwym dla Północy, która przez stulecia eksploatowała globalne Południe i zbudowała swoje bogactwo na wyzysku obszarów skolonializowanych, a potem traktowała je jako ogromne wysypisko śmieci. Reakcja na pojawienie się fali uchodźców w postaci budowania muru – pojętego dosłownie lub przenośnie – wyraziście wskazuje, że chcielibyśmy należeć do Północy, ale tylko pod warunkiem, że jest ona odseparowana od Południa.

Powróćmy na chwilę do osi Wschód–Zachód. Rozdział poświęcony Rosji stanowi niemal połowę całości pana książki. Inaczej niż w przypadku pozostałych kierunków świata ustawia pan również perspektywę oglądu. Pisząc o Rosji, zajmuje się pan kwestiami polskiej tożsamości i odkrywania tego, co obce, w nas samych. Tymczasem relacje z Niemcami analizuje pan na zasadzie komunikacji i dialogu. Czy uważa pan, że fantazmaty dotyczące Rosji są decydujące dla tego, jak Polacy o sobie myślą?
Z różnych powodów nagromadzenie fantazmatów jest w przypadku kierunku wschodniego największe. Zagrożenie z tamtej strony jest oczywiście także największe, a takie ciśnienie powoduje wzmożony ruch narracji, nie zawsze sensownej – bardzo często odczucie zagrożenia powoduje reaktywację rozmaitych schematów i stereotypów. Ponadto Rosja wydaje się ciągle zbiornikiem fantazmatów związanych z innością głęboko schowaną w nas, taką innością swojską, paradoksalną.Przemysław Czapliński, „Poruszona mapa”. Wydawnictwo Literackie, 420 stron, w księgarniach od września 2016Przemysław Czapliński, „Poruszona mapa”. Wydawnictwo Literackie, 420 stron, w księgarniach od września 2016

Jakie są te fantazmaty?
W latach 90. literatura niewiele mówiła na temat Rosji – był to jakiś rodzaj wyczekiwania, niepewności, kumulowania wyobrażeń, korygowania wiedzy. Później nastąpił gwałtowny wysyp książek o bardzo różnym charakterze gatunkowym, a wyprawy na teren Rosji okazały się wyprawami w głąb polskiej epistemologii.

Wyróżniam w książce trzy typy podróżników. Pierwszy, którego nazwałem wizytatorem – taki jak Ryszard Kapuściński czy Krystyna Kurczab-Redlich – to ktoś, kto jedzie do Rosji, wiedząc, jak powinna wyglądać cywilizacja, państwo i relacje między społeczeństwem a rządem, jak powinny wyglądać ulice, hotele, prysznice, toalety publiczne. Wizytator jedzie do Rosji, żeby stwierdzić stan niezgodności. Inaczej działa zbieracz uczestniczący, który odwraca swój wzrok od Kremla i jedzie na prowincję. Wie, że nie istnieje nic takiego jak rosyjskość dająca się zdefiniować i opisać, w związku z czym wybiera formułę chwilowego współistnienia, poddając się – to jest dla mnie bardzo ważne – rosyjskiemu zabrudzeniu. Pod tym względem modelowy jest Jacek Hugo-Bader. Zbieracz uczestniczący przywozi nam Rosję przede wszystkim widzianą jako społeczeństwo, a nie państwo. Wreszcie trzeci typ to fikcjonarz, który zdaje sobie sprawę, że wszystkie całościowe systemy poznawcze, cała ta epistemologia przywożona do Rosji, zawsze doprowadzi do zerowego zysku poznawczego, ponieważ ostatecznie poznamy to, cośmy sami tam przywieźli. To jest Mariusz Wilk, który konstruuje język – patchworkowy, posklejany z archaizmów i zarazem pełen neologizmów. To jest właśnie ścieżka, która prowadzi do skonfrontowania się z Rosją hipernowoczesną, czyli Rosją, która finguje samą siebie. Aby ją poznać, trzeba na nowo określić i złamać kod.

Czy dałoby się powiedzieć, że dla polskiej kultury Rosja jest tym, co najbardziej wyparte, i dlatego powraca tak boleśnie?
Najistotniejsze dla mnie jest to, na co zwracają uwagę Dorota Masłowska i Andrzej Stasiuk – że konsekwencje wyparcia skupiają się na swojskim, a nie na obcym. Wyparcie Rosji – rosyjskości i wschodniości kultury polskiej – pozbawia nas szans na uznanie bardzo istotnej części doświadczeń polskich i równie istotnej części społeczeństwa polskiego – tej mianowicie, która ma w sobie coś „ruskiego” w znaczeniu przenośnym, czyli wschodniego, gorszego, chłopskiego, plebejskiego, niekatolickiego, niedostatecznie europejskiego. To wszystko wraca do nas pod postacią wewnętrznego systemu kulturowej hierarchii. I w tym sensie oczywiście nie musimy jechać do Rosji, żeby ją znaleźć tutaj, gdzieś na samym dnie wypartego.

W książce nie wspomina pan o pozostałych wschodnich sąsiadach Polski.
Gdybym miał teraz coś do niej dopisać, to powiedziałbym, że literatura polska, litewska czy ukraińska pokazują bardzo rzeczowe, sensowne pomysły na to, jak silniej powiązać nasze społeczeństwa i państwa. Natomiast polska polityka zagraniczna jest dokładnym przeciwieństwem literackich koncepcji. Mniej więcej od połowy lat 90. powraca myślenie pseudoimperialne, które usiłuje wymusić na Litwie rozmaite ustępstwa, i to w dodatku wymusić je z pozycji kogoś, kto dysponuje jakąś – nie wiadomo jaką – przewagą. Natomiast w stosunku do Ukrainy prowadzi się dyskurs pokutny – podejmuje się próbę wymuszenia na Ukraińcach przyznania, że są względem nas winni, co oczywiście służy natychmiastowemu zasłonięciu całego dziedzictwa kolonialnego, które sobie jakoś zaczęliśmy wyjaśniać.

Jak to wygląda w przypadku Niemiec? W książce upatruje pan możliwości zbudowania relacji z Niemcami w zdaniu sobie sprawy ze wspólnoty doświadczenia powojennych migracji. Chodziłoby, jak rozumiem, o przyznanie Niemcom prawa do przeżywania żałoby związanej z tymi migracjami. Czy nie wydaje się panu, że jest to dla polskiej kultury zbyt ambitne przedsięwzięcie? Że to proces, który będzie się toczył jeszcze przez parę dekad?
Albo i dłużej. Jestem tylko czytelnikiem literatury. A literatura przedstawia coś, co można nazwać infrastrukturą dla narracji. Zbudowanie kanałów przepływowych dla narracji oznacza, że może znaleźć się w nich wszystko: stare, głupie, oburzające stereotypy i urazy, ale także nowe pomysły i narracje, np. o wysiedleniach jako podstawie powojennej tożsamości. Wymiana narracyjna nie jest próbą zerowania historii, jest natomiast próbą zrównania infrastruktury. W ujęciu najprostszym infrastruktura to autostrady, drogi kolejowe, transfery walutowe, a więc wszystko to, co już działa. Ale od kilkunastu lat istnieje również obustronna wymiana drastycznych narracji. To jest warunkiem pchnięcia procesu jednoczenia do przodu – nie umowa podpisywana na poziomie ministerialnym, lecz zgoda na to, aby druga strona wypowiedziała to, co ma do powiedzenia. Zrastanie się z Zachodem wymaga tworzenia infrastruktury codzienności, a nie odświętności.

Czy nie oznacza to, że cały pomysł na integrację europejską jest nie tyle źle postawiony, ile skazany na porażkę? Bo jeśli uznać, że polska kultura jest zbudowana na traumie, a szczególnie traumie II wojny światowej, to albo zintegrujemy się z Niemcami, ale wtedy przestaniemy istnieć, albo zachowamy swoje istnienie, ale kosztem integracji.
To myślenie w stylu Jarosława Marka Rymkiewicza. Jeżeli jesteśmy zbiorowością fundowaną na pamięci o II wojnie światowej, to oczywiście nie możemy się zjednoczyć w takim sensie, o jakim mówię, bo wtedy przestalibyśmy istnieć. Dzisiaj taki sposób myślenia, oparty na dumie, jest dominujący. Tylko że on już za chwilę okaże się producentem tych samych problemów, które ma rozwiązać, gdyż prowadzi zarówno do izolacji od czterech stron świata, jak i do utrwalania kompletnie fałszywej hierarchii wewnątrzspołecznej. Oraz do stagnacji. Duma ma w sobie coś unieruchamiającego, bo odwołuje się do wizerunku człowieka, który powinien być zatroskany o aktualny stan posiadania. Nie istnieje w dumie impuls rozwojowy. Komuś, kto ma być dumny z tego, że jest Polakiem, nie można powiedzieć: masz wiele do zrobienia, powinieneś nauczyć się języka, zawodu, powinieneś zachowywać się inaczej w przestrzeni publicznej, powinieneś zmienić swoje postępowanie w stosunku do dziecka, do żony, do męża, do krewnych, do sąsiadów. Albo duma, albo rozwój. Nie mówiąc już o tym, że duma hierarchizuje relacje społeczne. Bo dumę można mieć tylko kosztem kogoś, kto na nią nie zasługuje.

Narracja o polskiej krwi i polskiej dumie separuje nas od Niemiec, bo Polskę określa jako „niewinną” i „czystą”, a Niemcy – jako „brudne” zbrodniami wojennymi. W kontrze do tej narracji sytuuje się koncepcja infrastruktury codzienności, uwzględniająca mieszanie się nieczystości. I znowu, podobnie jak w przypadku Północy, jest to oczywistość: dla zrośnięcia się dwóch państw potrzebne są wspólne mieszalnie brudów – na poziomie narracyjnym, ale także na poziomie trywialnej oczyszczalni wspólnych ścieków. W tym sensie wspólna granica polsko-niemiecka to nieprzedawnione wyzwanie narracyjne. Bo na razie znowu zaczyna tam dominować XIX-wieczna mapa, wyznaczająca Polsce rolę chrześcijańskiej Europy bardziej europejskiej od zlaicyzowanego Zachodu.

Wspomina pan w książce, że oś Wschód–Zachód rozgrywa się pomiędzy nieuniknioną zależnością a pożądaną suwerennością, podczas gdy oś Północ–Południe – pomiędzy suwerennością a pożądaną współzależnością. Która z tych opcji jest panu bliższa?
Bardziej odpowiadałaby mi oś Północ–Południe niż Wschód–Zachód. Ale nie do końca, ponieważ mnie się w ogóle wydaje, że kategoria współzależności obowiązuje wszędzie, obojętnie, w którą stronę się obrócimy. Nie istnieje coś takiego jak relacje niewzajemne. A najgorszy z fantazmatów, dominujący nad polską polityką, to wyobrażenie, że istnieje możliwość usytuowania się w relacji do czegoś bez równoczesnego wejścia we współzależność, bez konieczności współuczestniczenia w rozwiązywaniu wspólnych problemów. Jeśli jesteśmy w relacji, to znaczy, że nasza tożsamość uległa zmianie, ponieważ ktoś inny zgodził się zmienić swoją. Byłbym zainteresowany nie tyle tym, aby polska wyobraźnia przeniosła się z osi Wschód–Zachód na oś Północ–Południe, ile tym, żeby była ożywiana narracjami, które mówią o świecie splątanym, współzależnym. Wtedy byłoby obojętne, czy dotyczy to relacji zachodniej, czy północnej.

Czy w takim razie samo pojęcie osi nie jest anachroniczne? Może powinniśmy zacząć myśleć o mapie, która byłaby splotem niedającym się ująć dwuwymiarowo?
To świetny pomysł. Ale powtórzę: ważniejsze od umiejscowienia Polski na którejkolwiek z tych osi jest myślenie współzależnościami. One mogą być oczywiście dużo mniej ustalone niż te znane z historii, ale jakieś muszą być. W zakończeniu książki piszę o tym, że być może cała ta osiowa konstrukcja bierze w łeb, ponieważ klimat nie zna czegoś takiego, jak podział na strony świata. I pod tym względem zgadzam się z panem, tyle że wymagałoby to jeszcze większego zaangażowania narracyjnego – wyobrażenia sobie trzeciej mapy, uwzględniającej obok tego, co stałe, również płynne i lotne. Trzeba zatem uświadomić sobie – to kolejna oczywistość – że ludzie mieszkają na ziemi obok zwierząt, roślin, wód, a nad sobą mają cyrkulacje atmosferyczne i klimatyczne oraz prądy powietrzne, które – pisze o tym cytowany przeze mnie Walzer – będą decydowały o przyszłości świata. Kto dzisiaj o tym nie myśli, ten w przyszłości będzie po prostu niewolnikiem rozwiązań wymuszanych przez okoliczności – oby nie ostateczne.

W literaturze ostatnich lat pojawia się jeszcze jedno interesujące wyobrażenie dotyczące geograficznego usytuowania Polski – że Polska znika. Jak to tłumaczyć?
To się tak naprawdę ciągnie od zaborów. U Alfreda Jarry'ego pada słynne zdanie: „W Polsce, czyli nigdzie”. W filmie o porwaniu Michela Houellebecqa główny bohater mówi o Polsce: „Zawsze bardziej marzenie niż państwo”. Rozumieć to można na przykład tak, że nie mamy sfery obywatelskiej, tylko sferę marzycielską. Pięknie za Polską się tęskni, dużo gorzej w niej żyje.

W znacznym stopniu wiąże się to z najważniejszym sposobem nieistnienia Polski. Kiedy bohaterka dramatu Masłowskiej „Między nami dobrze jest” mówi o powstańcach warszawskich: „Jak oni nie żyją!”, rozumiemy, że powstańcy, którzy zginęli, są – mimo śmierci – bardziej żywi od dzisiejszych żywych. Jeśli Polska istnieje tylko wtedy, gdy ktoś za nią umiera, to ci, którzy dla niej „tylko” żyją, właściwie nie żyją. Nieżywi pozostają żywi, o nas zaś można powiedzieć tylko: „Jak bardzo nie żyjecie…”. Takie są konsekwencje zachłannego gospodarowania dumą.

Inny sens nieistnienia Polski wynika z niewypracowywania koncepcji naszego powiązania z czterema kierunkami geograficznymi. Im bardziej Polska chciałaby być odizolowana od złych wpływów Zachodu, Wschodu, Północy i Południa, tym bardziej nie będzie istniała. Być może tak powinienem był sformułować to w książce – że Polska dryfująca to Polska nieistniejąca. Istniejemy – dotyczy to każdego państwa i każdej żywej istoty – tylko jako ogniwa w rozmaitych sieciach. Im więcej sieci, tym więcej istnienia. Im mniej powiązań, tym mniej istnienia.

„Nie istnieć” można zatem na wiele sposobów. Kolejny tego przykład pojawia się w książce Michała R. Wiśniewskiego „God hates Poland” i ma charakter prowokacji: a co by było, gdybyśmy, mówiąc obcokrajowcom, że jesteśmy z Polski, zamiast stereotypowego: „Ach, z Polski, Wałęsa, papież, piłka nożna”, usłyszeli: „Polska? Nigdy nie słyszałem”. Zanim uznamy, że to niemożliwe, sami siebie zapytajmy: co wiemy o Sri Lance? ile miast rumuńskich potrafimy wymienić? ile państw w Afryce Środkowej umiemy zlokalizować?

Istniejemy w wyobraźni światowej o tyle tylko, o ile wprowadzamy do obiegu globalnego narracje silniejsze od powszechnej niewiedzy. To one określają nasze położenie i nasze powiązania z innymi. Żadna inna społeczność nie podaruje nam narracji, która by odpowiadała naszemu zróżnicowaniu i naszym potrzebom. Jesteśmy, jak każde średniej wielkości i średnich zasług społeczeństwo, potwornie złaknieni uznania. Odpowiedzią na to może być tylko i wyłącznie proponowanie narracji.

Jak to zrobić? Najbardziej spektakularnym w pańskiej książce przykładem oddziaływania literatury jest wspomniany już esej Kundery. Pokazuje pan, w jaki sposób w bardzo krótkim czasie pewien pomysł z zakresu wyobraźni literackiej został przekształcony w projekt polityczny, który zyskał konkretne instytucjonalne ramy. Czy dzisiaj to w ogóle jest możliwe?
Jest. Jest, ponieważ było. Historyk literatury to w pewnym sensie bezczelny rozmówca, który wnioskuje o możliwości na podstawie faktyczności. Pańskie pytanie jest skrajnie proste i skrajnie trudne. Proste, bo warunki wprowadzenia do wyobraźni geograficznej innej narracji w dalszym ciągu są takie same, tzn. obrazowo-literackie. Film, książka czy esej w dalszym ciągu mogą oddziaływać na społeczną wyobraźnię. Natomiast jest to skrajnie trudne, dlatego że nasze dzisiejsze nieprzygotowanie narracyjne zwiększa siłę oddziaływania kryzysu i zarazem zmniejsza prawdopodobieństwo sensownej narracji. W warunkach kryzysu najsilniejsze są podszepty schematów panicznych. Kiedy rozum śpi, budzą się banały. Nie upiory, lecz banały. A banały podpowiadają rozwiązanie najprostsze: odgrodzenie, izolacja.

Wydało mi się bardzo ciekawe to, co zrobił w swojej książce o Czechach Mariusz Szczygieł. Zaproponował inne wejście do historii poprzez własną interpretację kultury czeskiej. I potwierdził, że narracja potrafi zmieniać mapę – choć tym razem rzecz miała niepomiernie mniejszy zasięg. Szczygieł mianowicie na nowo otworzył Polskę na Czechy. „Gottland” i „Zrób sobie raj” umożliwiły odnowienie więzi południowej. Ale odpowiedź na pańskie pytanie okazała się trudna: warunkiem możliwości nowej mapy jest wyjście poza myślenie traumatyczne. Szczygieł przedstawił Czechów, którzy zmierzają do raju, rozbrajając traumy. Ich pomysł na udział w historii polega na tym, by nie dać się wciągnąć w dialektykę dumy i wstydu. Robią to – jak sugerował już Hrabal – świadomie i dlatego w ich śmiechu jest rys tragiczny. Powiązanie z takim Południem oznaczałoby dla nas zmianę mentalności, czyli konieczność uwolnienia się od konstruowania tożsamości w oparciu o historyczne rany. Musielibyśmy przestać wypominać Niemcom, Ukraińcom, Rosjanom wszystko to, co mamy im do wypomnienia.

Niestety ta możliwość się skończyła, ponieważ okazało się, że społeczność nietraumatyczna nie może przyjąć uchodźców. Symbolizują oni przecież sumę traumatyzmów – wojnę, zbiorową śmierć, historię podporządkowaną ideologii, tożsamość definiowaną przez wyznanie. Ale trauma i tak przyszła: w 2015 roku Czesi, Polacy i Węgrzy dowiedzieli się, że potrafią zdradzić ludzi w potrzebie. I mam tu na myśli zarówno uchodźców, jak i społeczeństwo niemieckie, które wpuściło prawie milion migrantów. Za jednym zamachem odcięliśmy się od Południa i od Zachodu.

Przemysław Czapliński / fot. Dominik Żyłowski/WLPrzemysław Czapliński / fot. Dominik Żyłowski/WL

Mówi pan, jak sądzę, nie o samej literaturze, lecz o społecznych warunkach jej powstawania. W kilku miejscach pana książki pojawiają się natomiast poręczne definicje, mówiące o tym, że literatura jest popełnianiem błędu albo że nie jest od udzielania łatwych odpowiedzi, ale od stawiania trudnych pytań. Ale o jaką literaturę panu chodzi? Bo przecież sam pan pokazuje, analizując chociażby „Imperium” Ryszarda Kapuścińskiego, że literatura równie dobrze może udzielać łatwych odpowiedzi i raczej łatać niż rozdzierać.
Od literatury wielkiej uczę się krytycznego czytania książek dobrych, a od dobrych – jak być nieufnym wobec tekstów średnich. Dlatego omawiam wiele książek, ale miarą całości czynię literaturę problemową, trudną, idącą w poprzek zbiorowego myślenia, trawersującą rozmaite dyskursy, stwarzającą nam kłopoty. Pojmuję literaturę jako praktykę komunikacyjną – jako sferę aktywności, w którą wpadać może wszystko: od najbardziej wysublimowanych dyskursów filozoficznych i teoretycznych, po najgorszy śmieć językowy, najbardziej ordynarne słowa i wypowiedzi. Literatura jest przetwórnią śmieci funkcjonującą jako układ sprawdzający, czego trzeba, żeby nawiązać komunikację. Przy czym komunikacja to nie rozmowa czy osiągnięte porozumienie. To raczej fortunne nieporozumienie – czyli więź wytworzona pomimo świadomości, że kontakt był niekompletny. Dla tak pojmowanej literatury nie ma różnicy pomiędzy słowami wzniosłymi i słowami najgorszymi. Pod tym względem jest ona niesłychanie równościowa. Żyjemy w społeczeństwie, w którym o byle bzdet można się skonfliktować, więc literatura jest ważna, bo tylko ona potrafi ustawicznie sprawdzać, jakie emocje, słowa, półsłówka, szepty, krzyki, hasła, wypowiedzi już komunikacyjnie nie działają, a jakie nowe, stare, zmieszane, połączone – są w stanie coś zmienić w tym układzie. Literatura jest dla mnie jak złomiarz-koneser: nie grzebie w przestrzeni oficjalnej, bo tam krążą martwe słowa i rytualne dyskursy – grzebie w komunikacyjnych śmieciach. I z tych odpadów tworzy chwilową więź.

Mówiąc o literaturze, mówimy też o pewnym specyficznym medium, które cieszy się w tym kraju raczej słabnącą popularnością. Czy literatura w tych dwóch funkcjach, o których pan mówi: laboratorium komunikacji i miernika nastrojów społecznych – nie funkcjonuje tylko w umyśle takiego czytelnika, który pochłania wszystko, co się publikuje? Przecież to zróżnicowanie literackie, o którym pan mówi, nie jest dostępne większości czytelników.
To prawda, że jestem czytelnikiem pazernym, który zagarnia rozmaite książki i wkłada je w swoją własną opowieść. Ale książki istnieją w takiej dziwnej społecznej cyrkulacji, w której nie ma ustalonych sił grawitacyjnych. Wyznaczają je dopiero mocne, ciekawe, inspirujące interpretacje. Moja książka jest propozycją pytań i pewnego uporządkowania. Nie sądzę, żeby było aż tak źle, jak pan mówi, że to funkcjonuje tylko w mojej głowie. Ale nawet gdyby tak było, to wciąż uważałbym, że ma sens zaproponowanie wyrazistej interpretacji rzeczywistości w oparciu o literaturę. Mówię w ten sposób odbiorcom: w książkach znaleźć można samowiedzę. Co więcej, samowiedza ta pojawia się w komunikacyjnej praktyce. „Poruszona mapa” włącza się do aktualnej debaty, ale stanie się tym, czym zechcą uczynić ją czytelnicy. I wówczas przestanie być tylko w mojej głowie. Na przykład w tej chwili, przynajmniej na jakiś czas, jest ona też w pańskiej głowie. Godzę się na to, że ktoś zaczerpnie jedno zdanie z tej książki i poprowadzi dalej swoją interpretację. Ale na tym polega komunikacja społeczna, w której uczestniczymy – na fortunnym nieporozumieniu, które wytwarza chwilowe powiązania.

Za pomoc w spisaniu rozmowy dziękuję Sylwii Papier.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).