Kiedy w lodówce zamiast jedzenia zalegają dmuchane opakowania, w telewizji dają instrukcję obsługi ciastek, z kąta pokoju dogaduje babka, o której nie wiadomo, czy jeszcze żyje, czy już umarła, a na domiar złego zaprzyjaźniony listonosz ginie w niewyjaśnionych okolicznościach i zastępuje go namolny akwizytor – taki splot okoliczności to chyba wystarczający powód, żeby wyruszyć w podróż. Debiutancka powieść Marty Kozłowskiej „Stopa od nogi” to rajd wyobraźni nieskrępowanej wymogami realizmu; tak się przynajmniej wydaje na pierwszy rzut oka. Rzeczywistość powraca tu jednak w szczelinach literackiej brawury, i to powraca w co najmniej kłopotliwy sposób.
Głównym bohaterem jest Pan Czarek Hydraulik (przemianowany w toku akcji, z nie do końca jasnych powodów, właśnie na Stopę od Nogi) – właściwie typowy polski Janusz, zmęczony kacem i domową rutyną (widzę go z brzuchem, wąsami i skarpetami pod sandały) – który opuszcza domowe pielesze, żeby dopaść Uzurpatora, podszywającego się pod jego zmarłego przedwcześnie kolegę. W wędrówce towarzyszy mu syn Witek, może niespecjalnie lotny, ale przecież dobry chłopak, a po drodze dołączają do nich kundel Roszek – „szpetny”, ale jak na psa nadzwyczaj wygadany – i „Raszaj Kwiatkoski, dla przyjaciół Romek” – Cygan, tyle że martwy.
Marta Kozłowska, „Stopa od nogi”. W.A.B., 192 strony, w księgarniach od maja 2018Ta wesoła kompania spotyka w podróży m.in. Gieńka Drobiarza i szalonego wynalazcę Homo Fabera, trafia do budy na uboczu autostrady, do nawiedzonego dworku, na Księżyc, do zaczarowanego lasu, w zaświaty, do Królestwa Niebieskiego i na podhalański karnawał. Czas akcji jest równie pokręcony: w punkcie wyjścia to raczej współczesność, ale podróż zahacza o II wojnę światową, przebiega przez widmowe pozostałości po latach 80. i 90., potrafi też utknąć w kosmicznym bezczasie. Właściwie przestrzeń zakrzywia się tu razem z czasem, a lokalizacje określa się nie tylko na mapie, ale i w kalendarzu („Miejsce to znajdowało się w roku 1983”).
To literatura drogi, ale podróżują tu przede wszystkim słowa. Tak jak miejscami i czasami, Kozłowska żongluje stylami. Jest tu język powieści łotrzykowskiej i kryminalnej, ale znienacka pojawia się żargon technologiczny („obraz Stopy załadował mu się od nowa, odświeżył i wyświetlił w najwyższej rozdzielczości”) czy medialno-polityczny („Całkiem wypadniecie z udziału w życiu publicznym, w debacie publicznej […] publicznej służbie zdrowia!”). Te z kolei bywają przełamywane ludowym zabobonem („Nie wypowiadaj imienia tego złego, bo może przyńść!”) czy całkiem udanym liryzmem („Ciężarówka goniła cętkowane śniegiem snopy swoich reflektorów. Za oknem śmigały pociski świateł”). Ta literacka dezynwoltura, niezważająca na motywacje i konsekwencje, stwarza momentami efekt zabawnej groteski. I tak epizod z ustawką kiboli, w którym autorka recyklinguje łódzkie pastisze kibicowskich obelg, zmierza do finału, w którym dzieje się absolutnie wszystko: „Zwietrzywszy okazję do bitki, włączyły się dwa jelenie, wilk oraz kilka duchów Kozaków. Tłuszcza zbiła się w ścisłą masę, szarą i splątaną, jak motek mózgu w formalinie. […] Ciernie i osty. Tanie szampany, robotnicze święto i na obiad znów będą kartofle”.
Narracja jest napędzana mechanizmem skojarzeń, pomyłek, semantycznych przemieszczeń. Wprowadzane niby mimochodem metafory nieoczekiwanie materializują się i wyznaczają kierunki wędrówki. Pod tym względem „Stopie od nogi” blisko do wydanych w ostatnim czasie próz Tomasza Wiśniewskiego („O pochodzeniu łajdaków”) i Elizy Kąckiej („Elizje”), z którymi łączy ją zadłużenie w surrealizmie. Jeśli jednak Wiśniewski i Kącka celują w zgrabne, wycyzelowane formy o wyraźnych konturach, Kozłowska daje się ponieść żywiołowi języka, nad którym (jak to sobie projektowali surrealiści) chwilami traci kontrolę. Efekty bywają ożywcze, ale momentami prowadzi to na fabularne grzęzawiska.
Autorka chętnie sięga także po chwyty z repertuaru literackiego autotematyzmu, co rusz sugerując, że protagoniści są zaledwie znakami przesuwanymi na kartach powieści. Wydaje się nawet, że na tym polega olśnienie, którego główny bohater doznaje na Księżycu: na zdaniu sobie sprawy, że całe jego życie jest zaledwie opowieścią snutą przez innego narratora: „Żadnej konkretnej formy. Sama opowieść. Choć zwrotki jakby zawiane. Czysta narracja – czysta treść. Opowieść o wszystkim naraz”.
Takie połączenie literackiej brawury i surrealistycznych inspiracji z powieścią drogi nasuwa skojarzenia z opublikowaną w 1939 roku książką irlandzkiego pisarza Flanna O’Briena „Sweeny wśród drzew” (po polsku w przekładzie Krzysztofa Fordońskiego). W tej parodii „Ulyssesa” Joyce’a bohaterowie wychodzą ze swoich ról i buntują się przeciwko autorowi, którego usypiają i skazują na najwymyślniejsze tortury, aby sami mogli wieść spokojny żywot wolny od rojeń pisarskiej wyobraźni. Ten wątek przeplata się z historią Sweeny’ego – mitycznego irlandzkiego króla, który wskutek klątwy rzuconej przez świętego Ronana popada w szaleństwo i zostaje zmuszony do nieustającej wędrówki, w trakcie której stopniowo upodabnia się do leśnego ptactwa.
Jeśli O’Brien przetwarza irlandzką mitologię w parodystyczny zbiór literackich ornamentów, to Kozłowska w podobny sposób traktuje lokalną mitologię – tę chrześcijańską. Choć może się zdawać, że podróż bohaterów „Stopy od nogi” pozbawiona jest jakiegokolwiek porządku, to z czasem staje się jasne, że wiedzie ich ona przez krajobraz, w którym z religijnej wyobraźni pozostały tylko ruiny. Królestwo Niebieskie, do którego trafiają postaci, okazuje się totalizującym państewkiem, a Chrystus Frasobliwy, którego tam spotykają, wciąż się frasuje, ale nie grzeszną dolą ludzkości, lecz swoją zbędnością. Zresztą cała akcja powieści toczy się w świecie, w którym granice między żywymi a umarłymi są czysto arbitralne (jak w opowiadaniu „W tył, w dół, w lewo” z „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” Weroniki Murek). Również wędrówka tytułowego bohatera zdaje się mieć quasi-religijny sens, którego przekazicielem jest pies Roszek: „No to tak: Pan mi powiedział, że życie jest sztuką wyrzeczeń. Że ciebie jest za dużo i musisz dużo chodzić. I to własną drogą. Wtenczas zaczniesz gubić to, co zbędne. Mówił, że wychodzisz sobie siebie czy jakoś tak… a jak cię ubędzie, mam cię do niego przyprowadzić”. Ta wędrówka nie ma jednak końca, bo w odczarowanym świecie nie może być mowy o dotarciu do źródła, czy to boskiego, czy autorskiego. W tym sensie metafikcyjna warstwa powieści – zresztą w ściśle modernistyczny sposób – jest zarazem diagnozą zsekularyzowanej rzeczywistości, w której trudno o jakikolwiek porządek poza tym, który doraźnie wytwarza sam język.
Jeśliby tak właśnie było: jeśli „Stopa od nogi” byłaby powieścią o postreligijnej wyobraźni (niechby nawet spóźnioną, tak jak spóźniona jest, wciąż, polska sekularyzacja), której najdobitniejszym symptomem jest zwichrowany język – to byłoby może wtórnie, ale wciąż ciekawie. Problem polega jednak na tym, że książka Kozłowskiej, owszem, diagnozuje upadek religijnej mitologii, ale czyni to z wyraźnym żalem za dawnym porządkiem i z nieskrywaną niechęcią wobec nowoczesności. Tak chyba trzeba odczytywać przewijające się w powieści narzekania na telewizyjną sieczkę, product placement podszywający się pod rzeczywistość, brukselską biurokratyzację (sic!) i lęk przed samotnością, w której trzeba skonfrontować się z samym sobą („Obcowanie sam na sam z nocą wciąż traci na popularności”). Taki jest też wydźwięk seansu nostalgii, w którym Pan Czarek w leśnych dziuplach ogląda sceny z niewinnego dzieciństwa.
Piszę „chyba”, bo chwilami trudno rozstrzygnąć, czy narratorka przypadkiem nie naigrywa się ze swojego bohatera, któremu zdarza się osunąć w „nastrój smoleński” albo złorzeczyć na „tego całego Benedykta XVI: po co ta sztuczka z oknem czy wygłupy z mówieniem po polsku, kiedy i tak wszyscy wiedzą, że papież to Jan Paweł II?”. Jest tak, jakby autorka faktycznie gardziła modernizacją, ale zarazem zdawała sobie sprawę, że dziś tak już nie wypada, więc od czasu do czasu trzeba puścić do czytelników oko i na wszelki wypadek zrzucić odpowiedzialność na swoich bohaterów.
To niezdecydowanie sprawia jednak, że „Stopa od nogi” miota się między tanią (i wtórną) satyrą na nowoczesność a nieskrępowaną, zabawną, ożywczą literacką grą. Mogłaby być tą drugą, „gdyby tylko jeszcze więcej pochodziła. I to własną drogą”.
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).