Inne gadanie
Poznań, 26 lutego 2022, fot. Michał Adamski © / Archiwum Protestów Publicznych

17 minut czytania

/ Obyczaje

Inne gadanie

Maciej Jakubowiak

W ciągu paru dni skrupulatnie budowany światopogląd przestał się pokrywać z najprostszymi emocjonalnymi odruchami. Trzeba będzie wiele wysiłku, żeby poukładać sobie sprawy na nowo: relacje z armią i nagą przemocą, z państwem i patriotyzmem, z dobrem i złem

Jeszcze 4 minuty czytania

To była późna jesień 2005 roku. Niedawno skończyłem osiemnaście lat i dostałem wezwanie do stawienia się. Wszystko działo się w którejś ze szkół, korytarz zawalony chłopakami w moim wieku, wszyscy plotkowali o tym, jak głęboko sięga badanie lekarskie. Faktycznie, najpierw był lekarz, ale tylko mnie osłuchał, obejrzał kręgosłup, rzucił: „Niestety, nic tu panu specjalnego nie wymyślę”. A potem oficer. Pierwszy zawodowy wojskowy, jakiego w życiu widziałem, i trochę się go bałem, a trochę chciałem mu pokazać, jak bardzo gardzę tym całym biznesem. Ale niewysoki mężczyzna z łysiną i wąsikiem był zwyczajnie uprzejmy i w tym całym gardzeniu nie było większego sensu. Kiedy wpisywał mi w książeczkę kategorię A-, zapytał, co planuję w życiu. Wtedy wyciągnąłem kartę wyjścia z więzienia: zaświadczenie z dziekanatu, że jestem studentem. Oficer uśmiechnął się, pogratulował i polecił skorzystać ze skróconego przeszkolenia wakacyjnego – tylko 6 tygodni zamiast 9 miesięcy. Odpowiedziałem, że nie skorzystam, przecież niedługo zniosą powszechny pobór. Polska od roku była w Unii Europejskiej, od sześciu lat w NATO, a zresztą z kim mielibyśmy walczyć? Przeszkolenie wojskowe to był co najwyżej rok wyjęty z życia i fala. W normalnym życiu do niczego się to nie nadawało. Wąsaty oficer prychnął tylko, że pewnie kiedyś zniosą, ale kiedy. Znieśli trzy lata później, nie zdążyłem nawet obronić licencjatu.

Umknąłem. A od czwartku śledzę wszystkie wiadomości i podliczam, ile wyrzutni przeciwpancernych wyślą Ukrainie kraje zachodniej Europy, ile pocisków ziemia-powietrze, karabinów, myśliwców i rakiet przeciwlotniczych typu Stinger. I kibicuję temu kozackiemu żołnierzowi, który nagrał wiadomość dla rosyjskich żołnierzy, w której cytował Gogola, że cicha jest ukraińska noc, majstrując przy lufie swojego karabinu. I z przejęciem czytałem o pogranicznikach i wojskowych z Wyspy Węży, którzy załodze krążownika Moska wzywającej ich do kapitulacji odpowiedzieli: „Rosyjski okręcie wojenny, idź na chuj”, i stracili przez to życie; a potem się cieszyłem, kiedy okazało się, że jednak przeżyli. I z podziwem myślę o tym, co zrobił Ołeksandr Bilij, dostawca mieszkający w angielskim Basildon, który wsiadł w samochód i przejechał pół Europy, żeby dołączyć do ukraińskiej armii, podobnie zresztą jak ponad 20 tys. ukraińskich mężczyzn mieszkających w Polsce; i o Julii, nauczycielce z Kijowa, która jak wiele innych kobiet zgłosiła się do zbrojnej walki z Rosjanami i pewnie, że się boi. I jak wszyscy kibicuję naczelnemu dowódcy ukraińskich sił zbrojnych, który pokazuje się w brudnozielonych barwach i trwa na posterunku, choć inni na jego miejscu pewnie dawno by się ewakuowali.

Ostatni tydzień nie tylko w mojej głowie wiele poprzestawiał. Unia Europejska kupuje broń dla kraju, który do niej nie należy, Szwajcaria zrywa z neutralnością, Niemcy zgadzają się wysyłać uzbrojenie na tereny ogarnięte konfliktem i pompują swój budżet obronny, porzucając zwyczaje całkiem słusznie przyjęte po II wojnie światowej, Shell i BP wycofują się z intratnych biznesów z rosyjskim przemysłem, ONZ zwołuje nadzwyczajne posiedzenie zgromadzenia generalnego, zaledwie jedenasty raz w ciągu ponad 70 lat swojego istnienia. Skoro tak, to może i ja nie muszę się wstydzić, że w ciągu paru dni światopogląd, który od kilkunastu lat skrupulatnie sobie układałem w głowie tak, żeby nie było w nim miejsca ani na wojsko, ani na armię, przestał się pokrywać z najprostszymi emocjonalnymi odruchami.

Jeszcze tydzień temu trochę się podśmiewałem, kiedy codziennie w drodze do warzywniaka mijałem niedaleką jednostkę wojskową. Grupy dorosłych i całkiem poważnie wyglądających mężczyzn, moich rówieśników albo i młodszych, wykonywały jakieś durnowate ćwiczenia, chodziły tam i z powrotem i coś pokrzykiwały. No dajcie spokój, myślałem sobie, kto poważny decyduje się na taką robotę? A teraz zerkam na nich z przejęciem, czy na pewno są dobrze przygotowani, czy byliby bezpieczni, gdyby przyszło co do czego, gdyby Putin kompletnie oszalał i zaatakował kraj członkowski NATO.

Choć to przecież nie oznacza, że marzy mi się świat rządzony przez wojskowych albo że wyrobię sobie pozwolenie na broń. Ten mój antymilitarny światopogląd nie był zwykłą hipokryzją, ale wynikiem budowanej w powojennej Europie kultury, której podstawowym elementem była Unia Europejska. W ostatnich latach można było na nią narzekać, zarzucać jej opieszałość i bezideowość, ale to pewnie dlatego, że przywykliśmy do tego, co jej powstanie w ogóle sprawiło: że w Europie przez ponad 70 lat nie toczyła się wojna; a przynajmniej nie na taką skalę, nie z udziałem światowego imperium dysponującego bronią jądrową. W każdym razie cała ta historia, do której Polska dołączyła w 2004 roku, polegała właśnie na tym, żeby konflikty militarne zastąpić współpracą. Żeby to się udało, żeby pokojowa kooperacja głęboko wniknęła w tkankę europejskich społeczeństw, te musiały częściowo zapomnieć o możliwości używania siły wojskowej. To działało, do tego stopnia, że wojna zwyczajnie nie mieściła nam się w głowach.

I jeśli teraz musi się zmieścić, jeśli nie mogę sobie dłużej pozwolić na to, żeby przewracać oczami na widok musztrowanych żołnierzy, to myślę sobie, że cała ta koncepcja pokojowej kultury musi nie tyle upaść, ile się przebudować. Jasne, moglibyśmy dać sobie trochę czasu, a potem, kiedy już Ukraina wstąpi do Unii Europejskiej, a Putin zostanie osądzony przez Trybunał w Hadze jako zbrodniarz wojenny, uznać, że to było chwilowe zamroczenie, taki tylko karnawał, przecież nigdy na serio nie kibicowaliśmy wojskowym. Ale może trzeba inaczej, włączając wojnę, i szerzej militaryzm, do swojego obrazu świata jako możliwy etap czy element. Wiem, jak to strasznie brzmi, ale może nie ma innego wyjścia, jak tylko skomplikować sobie kulturę, choć to przecież wcale nie jest łatwe.

Moje państwo

W ogóle ten ostatni tydzień sprawił, że zauważałem w sobie emocje, których tam, w sobie, wcale bym się nie spodziewał. Bo raczej bym nie uwierzył, jak by mi ktoś tydzień temu powiedział, że będę dumny z państwa polskiego. Ze współobywatelek i współobywateli organizujących oddolną pomoc dumny już bywałem. Ale z państwa?

A jestem. Kiedy czytam, że Straż Graniczna wpuszcza do Polski uchodźców z Ukrainy, nawet jeśli nie mają dokumentów, bo rządowa strona mówi: „nie martw się”. I że mogą zabierać ze sobą psy, koty i fretki. Albo że polskie koleje wprowadziły bezpłatne przejazdy dla Ukraińców, to przecież świetny pomysł. Albo jak w Krakowie zobaczyłem, że miejskim autobusem dowieziono dzieciaki do parku świateł, żeby się trochę rozerwały, kto by tam myślał o jakichś rozrywkach, kiedy trwa wojna, a ktoś przytomnie pomyślał i chciałbym tej osobie pogratulować. A nawet kiedy stały przedstawiciel Polski przy ONZ, Krzysztof Szczerski, na nadzwyczajnym Zgromadzeniu Generalnym mówił, że w Polsce znajdą schronienie uchodźcy wszystkich narodowości i że mogą kontynuować tutaj studia. Zwyczajnie jestem dumny, że moje państwo jest takim sprawnie działającym mechanizmem, który robi rzeczy, jakie powinno się robić.

I tylko strasznie żałuję, że nie mogło takie być jeszcze tydzień temu, kiedy na granicy polsko-białoruskiej zmarł 26-letni Ahmed z Jemenu. Albo miesiąc temu i dwa miesiące temu, kiedy parę tysięcy uchodźców z innych krajów i innych wojen szukało schronienia w Polsce, a przynajmniej zgody na to, żeby mogli pojechać dalej. Co właściwie sprawiło, że tamtym ludziom moje państwo nie chciało pomóc, a tym ludziom pomaga tak chętnie i sprawnie? Odmienność kulturowa? Odległość geograficzna? Polityczna kalkulacja, która sprawia, że na lęku wobec islamu można sobie zbić parę procent poparcia? A może to, że sytuacja, w której, dajmy na to, młody i zdrowy mężczyzna próbuje uciec z beznadziejnego kraju wyniszczonego wojną gdzieś w odległym rejonie świata, nie mieści się w prostych szablonach naszej wyobraźni, która wychowała się na opowieści o walce z ruskimi zaborcami? A może to po prostu i rozczarowująco kolor skóry? Tak sugerują doniesienia z granicy polsko-ukraińskiej, na której osoby o ciemniejszej karnacji, na przykład studiujące w Ukrainie i jak wszyscy inni bojące się o swoje życie, spotykają się z chłodniejszymi reakcjami pograniczników.

Mimo to jestem dumny, bo przy wszystkich swoich niedoskonałościach działanie mojego państwa pokazało, że stać je na wiele. I że nie wszystko musi spadać na barki społeczeństwa obywatelskiego, które pewnie, że potrafi się zmobilizować i zorganizować pomoc na masową skalę, ale jednak jest tylko społeczeństwem obywatelskim, a nie machiną państwową. I rany, w to nigdy bym nie uwierzył, ale byłem dumny nawet z Mateusza Morawieckiego, kiedy w Berlinie mówił, że przyjechał „wstrząsnąć sumieniem Niemiec”, a wspominając o wykreśleniu rosyjskich firm z indeksu MSCI, po bankstersku mrugnął okiem. Byłem z faceta dumny, bo to było coś, co należało powiedzieć.

Jednocześnie byłem przerażony, bo pomyślałem sobie, że skoro nawet mnie na chwilę przekonał, to jego partia najbliższe wybory ma w kieszeni. I kiedy Wołodymyr Zełenski będzie podpisywał traktat o akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej, ja znów nie będę mógł być dumny z mojego państwa, tak jak nie byłem z niego dumny – delikatnie mówiąc – dwa lata temu, kiedy wydało wojnę osobom nieheteronormatywnym.

Pewnie byłoby łatwiej, gdybym nigdy się nie dowiedział, jakie to państwo potrafi być świetne. Wszystko by się wtedy zgadzało: PiS znowu zawalił, tak jak zawalił w pandemii, w kryzysie na granicy białoruskiej, w relacjach z Unią. To nie byłoby takie niemożliwe, na granicy z Ukrainą zawalają Węgry, gdzie całą robotę wykonują organizacje pozarządowe. Ale wygląda na to, że tym razem polski rząd nie zawalił. Rozczarowanie, które wcale nie jest rozczarowaniem, i to też trzeba wziąć pod uwagę.

Nieoczekiwana zamiana miejsc

Odnaleźć w sobie nieznane dotąd emocje to jedno, ale odnaleźć się po tej samej stronie barykady, co skrajnie prawicowe bojówki paramilitarne, to już całkiem inna jakość. W jakiś paradoksalny sposób stan wojny zniósł, albo przynajmniej zawiesił, inne wojny: te, które toczymy na co dzień, ustalając granice nie do przekroczenia, wybierając strony i zawiązując sojusze. Ten w kółko powtarzany postulat: „Zawieśmy na chwilę spory i zobaczmy, jak wiele nas łączy”? Wygląda na to, że właśnie się spełnił.

Prawda, że dawno nie było w historii politycznej tak moralnie prostej i jednoznacznej sytuacji. To rozpoznanie jest tak elementarne, że podzielam je z Borisem Johnsonem, i to też jest sojusz, jakiego bym się nie spodziewał. Świat podzielił się i uporządkował wzdłuż prostej opozycji. Bardzo takie lubimy, bo upraszczają sprawy i pozwalają łatwo zaangażować się emocjonalnie. Jak choćby w drugiej turze wyborów prezydenckich w Polsce, jak w wyborach w Stanach, kiedy są tylko dwie opcje. Tyle że wtedy zainteresowani dzielili się niemal równo po połowie, a wojna w Ukrainie jest w pewnym sensie jeszcze łatwiejsza – nie trzeba niczego wybierać. Jest Ukraina i jest Rosja, dobro i zło. I to też jakoś nowe doświadczenie, przynajmniej w sferze polityki, bo w zasadzie powinno się zatykać uszy, kiedy tylko politycy zaczynają gadać o jakichś siłach dobra i osiach zła. Zwykle taka retoryka przykrywa nieprzekonujące argumenty i ma usprawiedliwić agresję. Tak zresztą próbuje mówić teraz Rosja: że prowadzi operację pokojową przeciwko siłom zła. Ukraina nawet nie musi nic mówić, bo naprawdę trudno o wątpliwości, gdzie tkwi racja.

Nic dziwnego, że wywołuje to w nas tak ogromną mobilizację. Nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba wspierać armię ukraińską, trzeba przyjmować uchodźców. Oddolna mobilizacja Polek i Polaków jest tak wielka, że przerosła wszelkie oczekiwania, a służby graniczne i organizacje pomocowe zaczęły apelować, aby powstrzymać napływ darów. To podobna oddolna mobilizacja, jakiej doświadczyliśmy dwa lata temu, kiedy rozpoczynała się pandemia koronawirusa, a ludzie skrzykiwali się, żeby szyć maseczki, produkować przyłbice, gotować dla medyków, robić zakupy sąsiadom itd. I w takich chwilach naprawdę możemy być z siebie dumni, że nie tylko dajemy radę, ale też czegoś się nauczyliśmy, bo przecież jeszcze niedawno takie odruchy wcale nie były oczywiste.

Jeśli jednak pandemia, która przecież wciąż trwa, czegoś nas nauczyła, to tego, że nawet największa społeczna mobilizacja, nawet wobec oczywistego wroga – czy chodzi o wirusa, czy o dyktatora – może być wyłącznie tymczasowa. Prędzej czy później obraz zacznie się znów komplikować. Można się bać, choćby i na zapas, tego, co będzie, kiedy ukraińscy lokatorzy, których przyjmujemy do naszych domów, nie dość prędko będą szukać dla siebie własnych mieszkań. Albo gdy nastoletni chłopcy, którzy z matkami uciekli przed wojną, będą podrywać nasze córki. Przecież nawet nie zdążyliśmy się nauczyć, jak żyć z ekonomicznymi imigrantami z Ukrainy, a teraz przybędzie ich jeszcze więcej, doświadczonych traumą ucieczki przed bombardowaniami.

Niektórzy powiedzą nawet, że sytuacja znów się zapaskudzi, choć właśnie to zapaskudzenie jest normalnym stanem demokracji, w której racji jest więcej niż dwie. I już teraz trzeba zacząć myśleć o tym, co z nami wszystkimi, Ukraińcami i Polakami, i członkami innych narodowości, będzie, kiedy stan wielkodusznej mobilizacji opadnie, a świat przestanie się układać w prostą opozycję.

Przy okazji można się też obawiać tego, co z nami zrobi taki ciągły stan mobilizacji. Nie wiem jak inni, ale na sobie widzę, że choć ta wojna jest przerażająca, to jakoś jednocześnie mniej zaskakująca niż inwazja Rosji na Ukrainę w roku 2014, kiedy całkiem na serio zastanawialiśmy się z przyjaciółmi, czy nie zaplanować ewakuacji do Niemiec. Ale po drodze wydarzyły europejski kryzys uchodźczy, Donald Trump, globalna pandemia i bezsensowne śmierci na granicy polsko-białoruskiej. Podejrzewam, że nasz próg wrażliwości znacznie się podniósł i w przyszłości trzeba będzie naprawdę mocnych tąpnięć, żebyśmy się przejęli. Czy w tym wszystkim będziemy jeszcze w stanie myśleć o problemach nijak nieprzypominających wojny, która rozpoczęła się o godzinie 5 rano 24 lutego 2022 roku, ale są rozciągnięte w czasie, złożone i solidnie zapaskudzone? Kiedy trwa oblężenie Kijowa, media informują, że w Europie wzrósł import węgla kamiennego, Wielka Brytania zwiększa wydobycie, a Chiny inwestują w nowe kopalnie. Przy okazji Międzyrządowy Zespół do spraw Zmian Klimatu opublikował kolejną część swojego raportu, ale nie wiem, kto teraz będzie miał głowę, żeby go przestudiować.

Na nowo

Gdzie jesteś, piękny świecie? To dobre pytanie na te czasy. A przy okazji tytuł nowej powieści Sally Rooney, o której miałem pisać na ten wtorek. Zamiast tego piszę ten tekst, w którym próbuję opowiedzieć o tym, jak za sprawą wojny w Ukrainie wywrócił mi się ogląd świata i sam nie wiem, co mam z tym zrobić. Zresztą jaki byłby sens pisać o frywolnej powieści, kiedy toczy się wojna. Ciekawa sprawa, ale o tym właśnie jest akurat ta powieść: czy można pisać powieści i zajmować się romansami, kiedy świat płonie?

Obraz świata, do którego część z nas była przywiązana, rozpada się na naszych oczach. Trzeba będzie wiele wysiłku, żeby poukładać sobie sprawy na nowo: swoje relacje z armią i nagą przemocą, z państwem i patriotyzmem, z dobrem i złem. I pewnie dlatego, że taką mam pracę i – nie ma co ukrywać – mam w tym swój interes, myślę, że w tym wszystkim przyda nam się gadanie. Raczej więcej gadania niż mniej. I może nawet przydać się ta powieść Sally Rooney, o której kiedyś napiszę, jej rozgadane bohaterki zgadzają się w końcu, że być może ważniejsze od wszystkiego jest to, żeby być razem.

Tak jak wieczorem 24 lutego byliśmy razem przed konsulatem rosyjskim na placu Biskupim w Krakowie, przed ambasadą Rosji w Warszawie, jak byliśmy razem w wielu miastach w Polsce i na świecie. Tyle już lat chodzę na różne protesty, krzyczę albo nie krzyczę, ale ten był inny. Staliśmy w grupce znajomych i nie mieliśmy jak krzyczeć, bo nie znamy ukraińskiego. A znajoma, która też nie lubi tego numeru, że kto nie skacze, ten coś tam, pytała: „Ciekawe, kim teraz jesteśmy”. Ale choć w różnych językach, byliśmy tam razem, nie w „ich” sprawie, ale w naszej wspólnej. Zanotowałem sobie jedno hasło z transparentu, nic z niego nie rozumiem, ale mam poczucie, że się z nim zgadzam. Leciało tak: Путін, іди нахуй.