Przez las
MJ Klaver / CC BY 2.0

18 minut czytania

/ Obyczaje

Przez las

Rozmowa z Muradem A.Y.

„Kiedy myślę o tym, co tam przeżyłem, czuję, jakby ktoś ciągnął mnie do góry za włosy, a potem kilka razy rzucał z całej siły o ziemię. Taki jestem wściekły” – mówi Syryjczyk, który przekroczył granicę polsko-białoruską i dotarł do Niemiec

Jeszcze 5 minut czytania

Namiary na Murada A.Y. dostaję od J., znajomej Syryjki z Libanu. J. pracuje w dużej syryjskiej organizacji pozarządowej. Zeszłej jesieni przez białorusko-polską granicę wyjechało ośmioro jej współpracowników. Próbował to też zrobić jej brat, ale nie zdążył, bo właśnie wtedy odwołano loty. W 4-milionowym Libanie, gdzie mieszka około 1,5 miliona syryjskich uchodźców i uchodźczyń i który uznawany jest za państwo w stanie ekonomicznego i politycznego upadku, właściwie każdy Syryjczyk i Syryjka znają kogoś, kto w zeszłym roku wjechał do Unii Europejskiej przez Białoruś.

Murad jest jedną z około 11 tysięcy osób, którym do końca zeszłego roku udało się przedostać z Białorusi do Niemiec przez polską granicę – choć strzeże jej siatka z drutu żyletkowego i kilkanaście tysięcy żołnierzy i pograniczników. Nie wszyscy mieli takie szczęście jak bohater tej rozmowy: wiemy o co najmniej 17 uchodźcach i uchodźczyniach, którzy zmarli w lesie. Kryzys na granicy wciąż trwa. Jak informuje Grupa Granica, tylko w okresie od 1 do 20 stycznia po pomoc zgłosiło się 345 osób błądzących w polsko-białoruskich lasach. Było wśród nich 51 dzieci.

ALEKSANDRA LIPCZAK: Opowiesz mi o sobie?
MURAD A.Y.: 
Mam na imię Murad, mam 22 lata i pochodzę z Idlib w północno-zachodniej Syrii. Studiowałem informatykę. Od zawsze dużo kłóciłem się z mamą, zresztą dalej tak jest.

Byłeś dzieckiem, kiedy w Syrii zaczęła się rewolucja, a potem wojna.
Moja rodzina krążyła w tę i we w tę między Syrią i Libanem. Już jako trzylatek mieszkałem pierwszy raz w Libanie, bo ojciec znalazł tam pracę. Uciekając przed wojną w 2013 roku, osiedliśmy tam znowu, w Dolinie Bekaa. Byłem wtedy w siódmej klasie. Dobrze nam się w sumie powodziło, lepiej niż wielu innym syryjskim rodzinom. Ojciec pracował, ja imałem się dorywczych zajęć. Ale zwłaszcza w ostatnich dwóch latach, od kiedy w Libanie wybuchł kryzys ekonomiczny, ojciec nabrał przekonania, że nie ma sensu topić naszych oszczędności w kraju bez przyszłości.

Poleciałeś na Białoruś z całą rodziną?
Nie, tylko z 12-letnim bratem i dwa lata starszą ode mnie siostrą. Rodzice zostali w Libanie. Mój starszy brat już od kilku lat jest w Niemczech, a druga siostra mieszkała w Hiszpanii. Kiedy dotarliśmy do Niemiec, dołączyła do nas.

Ważnym powodem naszego wyjazdu jest choroba i sytuacja mojego starszego brata. Ma guza mózgu. Jest w więzieniu, bo wdał się w bójkę i dźgnął kogoś nożem. Kiedy dotarł do Niemiec, miał 17 lat. Nie miał obok siebie nikogo dorosłego, kto by nad nim czuwał. Wpadł w złe towarzystwo. Tak naprawdę chciał wrócić do Libanu, mówił, że nie widzi dla siebie przyszłości w Niemczech, ale ojciec się nie zgodził. Brat już wcześniej był trochę neurotyczny i wybuchowy, ale wszystko eskalowało właśnie tam.

Dlaczego rodzice wysłali go do Europy?
Plan był taki, że później wszyscy do niego dojedziemy w ramach łączenia rodzin. Ojciec przekonywał mnie zresztą już wtedy, żebym pojechał z nim, ale nie chciałem. Całe moje życie było w Libanie. Tam miałem przyjaciół, szkołę, rodzinę. Ojciec mówił, że to właśnie w Libanie nie ma dla nas przyszłości, ale ja nie byłem w stanie wyobrazić sobie życia nigdzie indziej. Z natury jestem raczej optymistą, zawsze widziałem jasną stronę rzeczy. Dopóki nie zostałem zatrzymany. Wtedy postanowiłem: zrobię wszystko, żeby opuścić ten kraj. Poczułem, że go nienawidzę i nie jestem w stanie dłużej tam mieszkać. Przestała mnie obchodzić nauka. Myślałem o wyjeździe z przemytnikiem do Turcji, ale wtedy musiałbym przejechać przez Syrię. Bałem się, że ściągną mnie tam do wojska, chociaż byłem tak zdesperowany, że rozważałem nawet to.

Dlaczego zostałeś zatrzymany?
Pierwszy raz zdarzyło się to trzy dni przed moimi 18. urodzinami. Zacząłem się wtedy bawić w programowanie i wspólnie z kolegami otworzyliśmy stronę na palestyńskiej domenie. Namierzyła nas policja, byliśmy przez kilka dni przesłuchiwani, mówili, że jesteśmy izraelskimi szpiegami i takie tam. Za drugim razem pokłóciłem się z nauczycielem. Poszło o, jak mówił tamten, „męczenników Hezbollahu” w Syrii [Hezbollah – szyicka organizacja i partia w Libanie wspierana przez Iran, przez wiele rządów uważana za organizację terrorystyczną; bardzo wpływowa politycznie w Libanie, w Syrii wspiera reżim Asada – przyp. A.L.]. Powiedziałem mu, że to nie męczennicy, tylko mordercy. Okazało się, że to nagrywał. Parę dni później zapukali do drzwi mojego domu agenci wywiadu. Trzymali mnie w areszcie przez sześć dni. To był pierwszy raz, kiedy doświadczyłem przemocy, chociaż nie było to jakieś wielkie bicie. Dużo gorzej było za trzecim razem.

O co wtedy chodziło?
Amatorsko zajmuję się fotografią. Dziewczyna z sąsiedztwa poprosiła mnie o sesję. Zrobiłem jej zdjęcia, umieściłem na nich moje logo. Kiedy zobaczył je jej kuzyn, wściekł się. Nie wiem, czy był zazdrosny, czy chciał bronić jej „honoru”. Tłumaczyłem mu, że to moja praca, że zapłaciła mi za sesję. Nic to nie dało, był dobrze ustosunkowany i nasłał na mnie policję. Przez pierwsze dni w areszcie nie wiedziałem, że to jego sprawka i o co mnie oskarżają. Przez cztery dni tylko mnie bili i kazali mi się przyznać do winy. Błagałem, żeby powiedzieli, o co chodzi. Siedziałem w jednej celi z przemytnikiem ludzi. Postanowiłem, że przyznam się do szmuglowania ludzi, sami to zresztą zasugerowali. Zacząłem wymyślać historie, powtarzać, co opowiedział mi tamten. Podpisałem zeznania. W ostatniej chwili zobaczyłem, że nie zgadza się nazwisko. Podpisałem papiery w imieniu innej osoby! Wtedy pojawił się wyższy rangą policjant. „Ty przecież jesteś zatrzymany za terroryzm – powiedział. – Dlaczego przyznałeś się do czegoś, czego nie zrobiłeś?”. Przyznałbym się do wszystkiego, byle tylko uniknąć dalszego bicia.

„Od 2011 roku setki syryjskich uchodźców w Libanie zostało zatrzymanych, często na podstawie sfabrykowanych oskarżeń o terroryzm” – pisze Amnesty International w raporcie z zeszłego roku. „Libańskie władze dopuszczają się szokujących nadużyć, stosując metody tortur znane z owianych najgorszą sławą syryjskich więzień”. Syryjczycy trafiają też często do aresztu z powodu dokumentów: prawo pobytu w Libanie trzeba odnawiać co roku, a nie wszystkich na to stać, bo ci, którzy przyjechali po 2015 roku, muszą za to zapłacić 200 dolarów.
Trzeci areszt to najgorsze, co w życiu przeżyłem. Chociaż jeszcze gorsza była świadomość, że ta przeszłość będzie się już zawsze za mną ciągnąć w Libanie. Jeśli kiedykolwiek będę miał wypadek albo kontakt z policją, znowu będę przesłuchiwany, prześwietlany, to się nigdy nie skończy. Ludzie z obozów dla uchodźców muszą się z tym mierzyć na co dzień. Kiedy byłem w areszcie, trafiało tam codziennie 45 Syryjczyków z różnych obozowisk. Funkcjonował chyba odgórny nakaz co do tego, ile osób z jakiego obozu ma każdego dnia trafić do więzienia. Byli wśród nich chorzy ludzie, diabetycy, starcy. Upokorzenie, jakiego doświadczyłem, nie pozostało bez konsekwencji. To pod wpływem takich przeżyć ludzie się radykalizują. Znienawidziłem to państwo, po prostu musiałem wyjechać.

Jak wyglądała twoja podróż na Białoruś?
Kiedy białoruskie granice otwarły się dla Syryjczyków, od razu wiedziałem, że chcę skorzystać z tej okazji. Rodzice nie byli przekonani. Nie chcieli o tym rozmawiać, mówili, że ludzie umierają w lesie z zimna albo rozszarpywani przez niedźwiedzie. Ale im więcej osób z naszego otoczenia przejeżdżało przez granicę, tym bardziej zaczęli się otwierać na takie rozwiązanie. Skontaktowaliśmy się ze znajomymi, którzy dotarli do Niemiec. Mówili, że droga jest łatwiejsza niż ta przez Turcję do Grecji, ale że trzeba być przygotowanym, wiedzieć, jak używać GPS-a, mieć dobry śpiwór, dwa powerbanki, wodę. W końcu udało mi się przekonać rodzinę.

Zapłaciliśmy 1100 dolarów od osoby za wizę, lot i hotel w Mińsku. Organizował to nasz daleki znajomy, który pracował w białoruskiej ambasadzie w Syrii. Była nas w sumie dziesiątka, w tym moje rodzeństwo i ja. Lecieliśmy przez Dubaj. Był październik.

Kto zapłacił za twoją podróż, rodzice?
Tak, mieli jeszcze trochę oszczędności, mama sprzedała też swoją biżuterię. Dorzuciła się moja siostra z Hiszpanii, krewni z Turcji i babcia z Syrii. I tak mieliśmy szczęście, wielu ludzi musiało zapłacić za tę podróż o wiele więcej.

Nie bałeś się? Już we wrześniu w polskich lasach umierali ludzie.
Nie bałbym się, gdybym był sam, ale byłem odpowiedzialny za brata i siostrę. Podróżowali też z nami znajomi mojej siostry, tej, która mieszka w Hiszpanii. Są od nas starsi, więc mieli mieć na nas oko. Tyle że na miejscu okazało się, że to raczej ja muszę nad nimi czuwać. Byli totalnie pogubieni. Naszej trójce udało się przekroczyć granicę w ciągu tygodnia, oni spędzili w lesie 40 dni. Kiedy myślę o tym, co tam przeżyłem, czuję, jakby ktoś ciągnął mnie do góry za włosy, a potem kilka razy rzucał z całej siły o ziemię. Taki jestem wściekły.

Dlaczego?
Po przylocie do Mińska w dziesiątkę spaliśmy w jednym pokoju, bo mieliśmy opóźnienie w Dubaju i hotelowe rezerwacje wygasły. Na miejscu ludzie z mojej grupy znaleźli przemytnika, który miał nam pomóc na granicy, ale mnie facet wydawał się podejrzany. Chciał od nas po 150 dolarów za dowóz na granicę, chociaż słyszałem od tych, którzy przejechali wcześniej, że taksówka powinna kosztować około 20 dolarów.

Nie zgodziłem się na to, więc znaleźli innego, Jemeńczyka, który też nie budził mojego zaufania. Ojciec zadzwonił do mnie jednak z Libanu i kazał podporządkować się reszcie grupy, mówił, że igram z życiem rodzeństwa. Poddałem się. Zapłaciliśmy Jemeńczykowi zaliczkę, wsiedliśmy w taksówkę. Jego wspólnik miał na nas czekać niedaleko grancy. Ale tak jak myślałem, nikogo tam nie było, wykiwał nas. Ruszyliśmy więc sami, kierując się GPS-em. Wiedziałem, że podróż będzie trudna, że w lesie – jak słyszałem od tych, którzy przeszli – są niedźwiedzie, pumy i gepardy.

Pewnie chodziło im o wilki i rysie.
Pierwszego dnia wędrówki nie widzieliśmy zwierząt. Natknęliśmy się za to na świątynię, która wyglądała, jakby nikt jej nie odwiedzał od dwustu lat. Kiedy dotarliśmy do białoruskiej granicy, zaskoczyła nas wysokość płotu [po białoruskiej stronie granicy od lat 80. stoi ogrodzenie z drutu kolczastego – przyp. A.L.]. Zrozumieliśmy, że nie damy rady się na niego wspiąć. Spotkaliśmy dwóch białoruskich pograniczników. Byli dość uprzejmi, powiedzieli, żebyśmy spędzili w tym miejscu noc, a oni rano po nas przyjadą i nam pomogą. Zimno było nieznośne. Jestem osobą, która nawet w lecie chodzi w swetrze, więc nie było mowy o tym, żebym zasnął. Zaproponowałem, że wrócę tą samą drogą, którą przyszliśmy, i spróbuję zrobić jakieś zakupy. Po drodze spotkałem dwóch Jemeńczyków, którzy mieli taki sam pomysł. W którymś momencie jeden z nich położył mi rękę na ustach, pokazując, żebym był cicho. Usłyszał jakiś hałas. Powiedziałem mu, że chyba ma halucynacje. W tej samej chwili przegalopował przed nami jeleń uciekający przed drapieżnikiem. Wpadłem w panikę na widok tego zwierzęcia. Nie biegłem, ale leciałem z powrotem na granicę. Nigdzie więcej się nie ruszam – powiedziałem.

Co było potem?
Miałem nadzieję, że białoruscy pogranicznicy otworzą nam po prostu przejście w ogrodzeniu. Znajomi, którzy przeszli granicę wcześniej, napisali nam jednak, żebyśmy im nie ufali. „Mówią, że chcą wam pomóc, ale tak naprawdę chcą tylko sprowokować Polaków – pisali. Wywiozą was na bagna i dopiero tam wypchną za granicę”.

Postanowiliśmy nie czekać do rana, tylko przejść granicę na własną rękę. Ziemia była dość miękka, więc zaczęliśmy kopać pod płotem, a potem po kolei przeszliśmy na drugą stronę. Znaleźliśmy się w „czerwonej strefie” między białoruskim i polskim ogrodzeniem. Spotkaliśmy tam więcej ludzi, zrobiło się zamieszanie. Białorusini trochę nas pobili, ale w końcu machnęli na nas ręką. Pozwolili nam podejść pod polską siatkę. Tam ziemia okazała się jednak zbyt twarda, żeby zrobić podkop. Błąkaliśmy się w jej okolicy przez jakiś czas, nie wiedząc, co robić. Wtedy spotkaliśmy polskiego pogranicznika, który okazał się bardzo ludzki. Powiedział, że nam pomoże. Przeciął drut i pomógł nam przejść. Dał nam niemiecką kartę SIM i wodę. Nie wiedzieliśmy, co o tym myśleć. Myśleliśmy, że chce nas zwabić w jakąś pułapkę. Ale tak się nie stało.

To raczej nie był strażnik, pewnie jakiś aktywista.
Nie, widzieliśmy go wcześniej, kiedy stał z grupą innych pograniczników. Miał mundur i pistolet, tego jestem pewien. Wyglądał na typowego funkcjonariusza odpowiedzialnego za patrolowanie konkretnego odcinka granicy.

Zapłaciliście mu? Może był przekupiony przez przemytników? Brzmi to wszystko dość nieprawdopodobnie.
Chcieliśmy mu dać pieniądze, ale odmówił. Był bardzo kulturalny, pełen szacunku. Powiedział, że zdaje sobie sprawę, że uciekamy przed przemocą i wojną, że w grupie są kobiety i dzieci i że to jedyne, co może dla nas zrobić.

Poradził też, żebyśmy za wszelką cenę unikali kontaktu z kimkolwiek po polskiej stronie. Nikt nie może nas zobaczyć. Rzuciliśmy się biegiem przed siebie, bo mieliśmy informacje, że jeśli znajdziemy się 20 kilometrów od granicy, nie będzie można nas wyrzucić z powrotem na Białoruś.

Co nie jest prawdą. Polski rząd na początku października „zalegalizował” wywózki.
W naszej grupie był wuj z 16-letnim bratankiem. Ten pierwszy zdezerterował z syryjskiej armii. W pewnym momencie dostrzegł ich polski żołnierz. Miał chyba 18 lat, wyglądał bardzo młodo. Wycelował w ich stronę lufę karabinu, kazał im się zatrzymać. Cały się trząsł, trzymając broń. Bratanek wpadł w panikę, zaczął strasznie płakać. Usłyszałem to i zawróciłem, żeby im pomóc. Byłem przekonany, że żołnierz jest zbyt spanikowany, żeby strzelić, więc kazałem tym dwóm biec. Ale oni nie byli w stanie się ruszyć, więc pobiegłem dalej sam. Po jakimś czasie z resztą grupy trafiliśmy na kościół. To dom Boga, na pewno znajdziemy tu kogoś, kto nam pomoże – pomyśleliśmy. W środku był mężczyzna, dał nam wodę. Zapytałem, czy mógłby nam udostępnić internet, bo gdzieś w okolicy czeka na nas przyjaciel z samochodem. Mężczyzna powiedział, że nie ma internetu w telefonie. W tym momencie zaczął dostawać powiadomienia i zrozumieliśmy, że kłamie, bo jego internet działa. Zrobiło się dość nieprzyjemnie, facet zaczął się denerwować. Zdecydowaliśmy, że lepiej się ewakuować. Ruszyliśmy przed siebie, ale po jakiejś godzinie dopadł nas policyjny patrol z psem.

Wyrzucili was z powrotem na Białoruś?
Tak, ale niedługo znowu wróciliśmy na polską stronę. Tym razem w przecięciu drutu kolczastego pomogli nam białoruscy żołnierze. Chociaż wcale nie było tak miło. Noga mojej siostry utkwiła w zwojach drutu, więc musiałem przejść z powrotem na białoruską stronę, żeby pomóc jej się wyplątać. Kiedy białoruski pogranicznik zobaczył, że przechodzę przez siatkę, rzucił się na mnie i uderzył mnie w głowę. „Kierunek jest tylko jeden, do Polski!” – wrzeszczał. Tłumaczyłem, że chcę pomóc siostrze, ale mnie nie słuchał. Inny kopnął mnie z całej siły w klatkę piersiową, aż zwymiotowałem. Przechodziliśmy, zawracali nas, bili po obu stronach granicy – i tak przez parę dni. Ale w końcu się udało, znaleźliśmy się z bratem i siostrą po polskiej stronie.

Mieliście umówiony transport?
Spotkaliśmy Irakijczyka, który powiedział nam, że jest umówiony z rosyjskim przemytnikiem. Zabraliśmy się z nim, ale Rosjanin przyjechał w towarzystwie dwóch innych gości i zamiast nas podwieźć, okradli nas. W moim plecaku znaleźli tylko 250 dolarów, bo miałem dobrze schowane pieniądze, ale Irakijczyk stracił 4 tysiące. Dopiero następnego dnia inny przemytnik zabrał nas do Niemiec.

Bez przeszkód?
Tego samego dnia dotarliśmy do Niemiec, a reszta historii wydarzyła się już tutaj. Od razu po przyjeździe poprosiliśmy o ochronę międzynarodową. Teraz jesteśmy w Stuttgarcie.

W ośrodku dla cudzoziemców?
W Heim – to rodzaj współdzielonego mieszkania z własną kuchnią. Najpierw byliśmy w ośrodku, który przypominał obóz, potem przenieśliśmy się tutaj. Jeśli nasz wniosek zostanie pozytywnie rozpatrzony, będziemy mogli sami wynająć mieszkanie.

Jak się ma twój dwunastoletni brat? Przeprawa przez las musiała być dla niego trudnym przeżyciem.
Dobrze, martwi się tylko, czy na pewno uda nam się połączyć z rodzicami. Ale to właśnie dzięki niemu będzie możliwe łączenie rodziny. Liczą się jedynie niepełnoletnie dzieci, moje starsze rodzeństwo i ja nie moglibyśmy ich ściągnąć. Na razie to ja jestem w Niemczech głową rodziny, opiekuję się resztą. Chcę jak najszybciej nauczyć się języka, wrócić na studia. Możesz być spokojna, wszystko już u nas wspaniale. Arabowie mają chyba grubszą skórę niż Europejczycy.

Rozmowę tłumaczyła na żywo Wissam Tayar.

Cykl powstaje w ramach całorocznego programu równościowego „W(y)kluczenia” organizowanego przez KBF, operatora marki Kraków Miasto Literatury UNESCO, w Pałacu Potockich w Krakowie. Zamierzeniem programu jest poszerzanie pola społecznego widzenia, promowanie równości i otwartości dzięki literaturze i innym formom twórczości artystycznej.