Nie ma zgody, żeby tu był ugór
Zajęcia w lubelskim Baobabie, fot. Bartek Żurawski

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Nie ma zgody, żeby tu był ugór

Rozmowa z Anną Dąbrowską

To jest historia o polityczności granic i etycznych wyborach stojących za wspieraniem jednych uchodźców i ignorowaniem innych – mówi prezeska stowarzyszenia Homo Faber

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA LIPCZAK: Jakie emocje towarzyszą ci w 2023 roku?
ANNA DĄBROWSKA: Pod koniec 2022 wyjechałam na trzy tygodnie, żeby poszukać innej perspektywy. Próbowałam odkleić się od bieżących wydarzeń i pracy, która – jak mi się zdawało – nigdy nie miała końca. Tak samo było rok wcześniej: wtedy też odcięłam się od świata i czytałam książki o Niderlandach w XVII wieku. Przychodzi moment krytyczny, kiedy się stąd zabieram i wyjeżdżam. W tym roku miałam inne lektury, ale doświadczenie było podobne.

Pytam o emocje, bo jesteś osobą dwóch granic. Pracowałaś na granicy polsko-białoruskiej, a potem stanęłaś na czele Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie. Jak sobie radzisz z istnieniem dwóch systemów i dwóch standardów, z całą dzielącą je przepaścią?
Na początku wojny w Ukrainie miałam głęboki problem z tym podziałem: biali uchodźcy z Ukrainy – tak, niebiali uchodźcy z granicy polsko-białoruskiej – nie. Końcówka ubiegłego roku i zmiany w prawie sprawiły jednak, że wracamy do tego samego źródła, tych samych rasistowskich praktyk, które widziałam podczas pracy na Podlasiu. Więc dziś jest dwa razy „nie”.

Mówisz o zmianach w specustawie pomocowej, zgodnie z którymi uchodźcy będą musieli płacić za zakwaterowanie w zbiorowych noclegowniach?
Tak. Do tego doszły różne postkolonialne praktyki wielkich międzynarodowych organizacji działających dziś na terenie Polski, które traktują lokalne organizacje i grupy aktywistyczne w określony, protekcjonalny sposób. Najogólniej mówiąc: solidarność opadła, karnawał pomocy się skończył.

Powiesz więcej na temat zmian w specustawie?
Zakładają one odpłatność miejsc publicznego zakwaterowania dla uchodźców. Przewidziano w niej wyjątki, ale sam pomysł, aby uchodźcy mieli płacić za miejsca, które często nie spełniają podstawowych standardów związanych z prywatnością czy dostępem do odpowiedniej liczby toalet, jest oburzający. To są przechowalnie ludzi, którzy z różnych powodów nie mogą albo nie potrafią się usamodzielnić w Polsce. Teraz nakłada się na nich obowiązek płacenia za takie łóżko polowe w hali sportowej. Kiedy wypłynął pomysł ustawy, na mieszkańców i mieszkanki tych miejsc padł blady strach. Nic dziwnego, nawet jeśli pracują, to ich zarobki mogą okazać się niewystarczające. Trzyosobowa rodzina będzie musiała zapłacić nawet 2700 złotych za łóżka. Pytanie: na jakiej podstawie rząd obliczył te koszty, kto będzie z nich faktycznie zwolniony i kto te pieniądze fizycznie zbierze? No i kto będzie mediował w konfliktach? Bo konflikty się pojawią. Inna problematyczna kwestia dotyczy legalizacji pobytu uchodźców. Do pewnego momentu państwo polskie mówiło im: „Będziemy was legalizować”. A teraz okazuje się, że jednak nie, wcale nie będą mogli aplikować o pobyt w Polsce. To bardzo komplikuje ludziom życie. My od dawna nie mamy już zaufania do państwa. Szczególnie ci z nas, którzy pracowali na granicy polsko-białoruskiej. Jednak źle się dzieje, jeśli osoby przyjeżdżające do kraju też tracą zaufanie do procedur. To pokazuje, jak szkodliwe jest ręczne zarządzanie państwem za pomocą specustaw. W całym tym pomyśle króluje rynkowa logika bez długofalowej polityki państwa, także tej dotyczącej zapobiegania wtórnej bezdomności.

Anna Dąbrowska

Absolwentka Szkoły Praw Człowieka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i Instytutu Nauk Prawnych PAN. Trenerka prowadząca szkolenia z praw człowieka, antydyskryminacji, wrażliwości kulturowej. Od 2011 roku prezeska stowarzyszenia Homo Faber, gdzie zajmuje się m.in. tworzeniem systemowych rozwiązań integracyjnych na poziomie lokalnym. Od 24 lutego 2022 roku stoi na czele Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie.

A więc różnica między dwiema granicami nie jest już tak duża?
Nie, i będzie się zmniejszać na niekorzyść wszystkich uchodźców. Może jestem przewrażliwiona, ale ciągle mam obawy, że w końcu zostanie odpalony dyskurs oparty na historycznych krzywdach i uprzedzeniach wyrosłych z nieodrobionych lekcji. Nie wiem jednak, na ile społeczeństwo to kupi. Wojna w Ukrainie toczy się w końcu z naszym ulubionym wrogiem, co sprzyja pozytywnym postawom wobec Ukraińców. Nie zmienia to faktu, że pozostają oni niewidzialną grupą tymczasowych i stałych mieszkańców Polski. Przez lata traktowaliśmy ich jak obywateli drugiej kategorii, fundowaliśmy im niewolnicze warunki pracy, nie płaciliśmy pensji. Pracodawcy bez oporów wykorzystywali nierówność sił w kontakcie z Ukraińcami, bo od umowy zależał pobyt w Polsce. Zawsze mogli powiedzieć: „Jak się nie zgodzisz na moje warunki, to ci nie podpiszę umowy i wracasz do Ukrainy”. Przez ostatni rok widzieliśmy odwrócenie tej sytuacji, wybuch solidarności z uchodźcami i uchodźczyniami z Ukrainy. Ale to było możliwe dzięki stworzeniu głębokiego kontrastu z osobami, które w tym samym czasie próbowały przekroczyć granicę polsko-białoruską.

Co to w takim razie było, ten karnawał solidarności?
Kiedy w lutym 2022 roku pojechałam na cztery przejścia graniczne z Ukrainą na Lubelszczyźnie i zobaczyłam tych wszystkich Polaków z kartkami, że mogą kogoś gdzieś zabrać, dać mieszkanie albo pracę, byłam głęboko zszokowana. Nie znałam moich rodaków i rodaczek od tej strony. Ucieszyło mnie to, a jednocześnie było mi przykro, bo, kurde, tak samo mogli stać na granicy trochę bardziej na północ. Przecież tam są dokładnie tacy sami ludzie, z takimi samymi potrzebami. Często, jak w przypadku Syryjczyków, spadają na nich takie same rosyjskie bomby.

Są głosy, że ten proukraiński zryw to było coś wyjątkowego, co może być punktem wyjścia do odnowy wspólnoty…
Bo to naprawdę było coś fajnego. Ale nie lubię mówienia o tym, że „wszyscy Polacy pomagali”, bo w rzeczywistości był to promil społeczeństwa. Ważne, żeby sobie właściwie ustawić proporcje. Poza tym w Lublinie zdecydowaną większość wolontariuszy stanowią młode osoby z Ukrainy, a także, na czym nam bardzo zależało, inni cudzoziemcy, którzy mieszkają w Polsce, w tym Rosjanie. Do czego zmierzam? Do tego, że w opowieści o pomaganiu brakuje uważniejszego spojrzenia na to, kto pomaga. Jeśli tak ustawimy tę narrację, to jesteśmy w stanie zobaczyć w niej także mieszkających tu Ukraińców i Ukrainki, Białorusinów i Białorusinki, Rosjan i Rosjanki. W Homo Faber mamy też wolontariuszki z Zimbabwe, które pomagają nam w działaniach dla dzieci. Określenie „Polacy pomagają” nie oddaje całej prawdy.

fot. archiwum prywatne Anny Dąbrowskiejfot. archiwum prywatne

Co dziś zostało z tego zrywu?
Od początku było dla mnie kluczowe, żeby ten ruch i tę solidarność sprowadzić do trwałego systemu. W bardzo wielu miejscach na Lubelszczyźnie ludzie mówili mi, że pracują po 20 godzin na dobę. To nie było nasze doświadczenie w Homo Faber, ale tylko dlatego, że mieliśmy za sobą pracę na granicy polsko-białoruskiej i wiedzieliśmy, że ten kryzys szybko się nie skończy. Wojna w Ukrainie też nie skończy się ani za tydzień, ani za miesiąc. Na granicy polsko-białoruskiej nauczyliśmy się, że skuteczne zarządzanie systemem pomocy to umiejętne zarządzanie zespołem. Ludźmi, którzy są w takich emocjach, że mogą nie jeść, nie spać i brać na siebie zadania, do których nikt ich nie przygotował. To wszystko bardzo szybko – w najlepszym razie – prowadzi do wypalenia. Formularz dla wolontariuszy pragnących pomagać Ukraińcom wypełniło w Lublinie cztery tysiące ludzi. Było jasne, że na fali entuzjazmu musi powstać system. Trzeba było ludzi przygotować, przeszkolić, a potem umówić się na twarde zasady współpracy.

Twarde, czyli jakie?
Takie, że nie pracuje się 24 godzin na dobę, że się zmieniamy i kiedy masz wolne, to nie możesz przychodzić do roboty. Wymagaliśmy też superwizji z psychologiem lub psycholożką, którą trzeba było odbyć, aby podpisać umowę. Przez pierwsze trzy miesiące dowoziliśmy naszym pracownikom i wolontariuszom jedzenie. Jak wielka matka łaziłam i pilnowałam, żeby jedli, chodzili do domów i spali. Mieliśmy też bony towarowe, bo wielu naszych wolontariuszy to byli ukraińscy studenci, którzy rzucili swoje tymczasowe prace, żeby angażować się w pomoc. To jest część odpowiedzi na to, jak zbudować system, który przetrwa. Homo Faber dalej prowadzi swoje działania skierowane do uchodźców z Ukrainy, chociaż obchodzi to coraz mniej ludzi. Przykład z ostatniej doby: na dworzec PKS przyjechała pani po udarze. A tam nie ma już wielkiego punktu informacji, ciepłej herbaty. Na szczęście jest nasz wolontariusz, który po 21.00 daje znać, że musimy gdzieś położyć panią spać. Tyle że nie ma już listy mieszkań, nie ma osób gotowych, by kogoś przenocować. W końcu udaje się połączyć różne instytucje i znajdujemy łóżko.

Pisałaś kiedyś na Facebooku o „kulturze zapierdolu” panującej w trzecim sektorze. Da się nie zapierdalać, kiedy w twoich rękach jest ludzkie życie?
Na granicy polsko-białoruskiej prawie nikogo nie ma, więc odpowiedzialność niemal w 100% spoczywa na barkach aktywistek, aktywistów, mieszkanek i mieszkańców Podlasia. Ta presja jest niemal nie do zniesienia, bo albo ty, albo nikt. Jest mi natomiast bardzo trudno zgodzić się na taką sytuację w przypadku przyjazdu uchodźczyń z Ukrainy, bo tu jest inaczej. Mamy system zarządzania kryzysowego, instytucje państwowe i samorządowe, które – przynajmniej w teorii – powinny wziąć na siebie odpowiedzialność nie tylko za to, co teraz, lecz także za to, co będzie w przyszłości. Ale teraz znowu wraca poczucie, że to zupełnie nie działa.

Czyli Lublin nie jest przykładem sukcesu? O Lubelskim Społecznym Komitecie Pomocy Ukrainie, wspólnej inicjatywie władz miasta i organizacji pozarządowych, było głośno w całym kraju jako o skutecznym i innowacyjnym działaniu.
Może mój gorzki ton wynika z tego, że chcieliśmy mieć coś większego i bardziej trwałego niż to, co przyniosła rzeczywistość. Na tle innych miast Lublin faktycznie wyrósł na lidera zmiany i współpracy międzysektorowej. Jakiś czas temu pewna pani zapytała mnie: „Pani Dąbrowska, jak to się stało, że zarządzała pani pracownikami Ratusza? Przecież nie ma takiej ścieżki, w ramach której osoba z organizacji pozarządowej, nawet jej szefowa, kieruje pracą pracowników urzędu”. Odpowiedź brzmi: „Nie wiem, jak to się stało”. Traktowałam tych ludzi jako część zespołu, którym staram się skutecznie zarządzać. Do Komitetu, czyli międzysektorowego ciała, któremu zaczęliśmy przewodzić jako Homo Faber, przyszły nie tylko osoby z innych organizacji i wolontariusze, ale też oddelegowani pracownicy kilku wydziałów urzędu miasta. Choć opinie co do tego są różne, naszym zdaniem w czasie kryzysu zarządzanie hierarchiczne jest lepsze niż płaskie, bo jasna struktura daje ludziom poczucie bezpieczeństwa. Kierowaliśmy 17 obszarami pomocy, ale w newralgicznym momencie było ich aż 27, co zrobiło z nas potężną machinę. 

Urzędnicy miejscy pracowali w Komitecie w ramach obowiązków służbowych?
Również po godzinach. Nie zajmowali się zadaniami, którymi zajmują się na co dzień, bo to my zlecaliśmy im, co mają robić. Wynaleźliśmy nowe formy współpracy i partycypacji, sposoby podejmowania decyzji międzysektorowych, ścieżki kontaktu. Mieliśmy poczucie, że w Lublinie rzeczywiście dochodzi do rewolucji w zakresie współpracy organizacji pozarządowych z władzami lokalnymi. W szczytowym momencie zatrudnialiśmy około 80 osób i mieliśmy 400 wolontariuszy. Teraz pracowników i pracownic jest niemal siedemdziesięcioro, a wolontariuszy kilkudziesięcioro. Zastanawiam się jednak, czy udało nam się stworzyć jakiś model. Część tej historii jest już za nami: pracownicy Ratusza wrócili do swoich zadań, a my rozpoczęliśmy kolejny etap, który też został zaprogramowany w tym naszym działaniu.

Jaki?
Zależało nam na tym, aby nie zostać z niczym, jak to się zdarzyło w wielu innych miejscowościach. To nasze myślenie odbywało się na dwóch poziomach: instytucjonalnym i politycznym. Z jednej strony chcieliśmy powołać do istnienia miejsce, które będzie przestrzenią spotkań i pomieści wszystkie możliwe usługi dla uchodźców i migrantów, ale zarazem będzie też ośrodkiem generującym trendy i dyskusje dotyczące nowych mieszkańców i mieszkanek Lublina. Z drugiej chcieliśmy też w końcu stworzyć dla Lublina politykę dotyczącą włączania i integracji. Napisałam szkic takiej lokalnej polityki integracyjnej, dostępny zresztą online dla wszystkich zainteresowanych. Teraz zabiegamy o to, żeby odbył się lokalny, lubelski proces dotyczący przygotowania docelowego dokumentu i jego wdrożenia, czyli przegłosowania przez radę miasta.

Opowiedz o miejscu, które stworzyliście.
Wynajęliśmy od miasta stuletni budynek dawnego banku i wprowadziliśmy się do niego na początku stycznia. Otwarte pozostaje jednak pytanie dotyczące jego dalszego finansowania. Koszty są potężne, więc jako organizacja pozarządowa nie będziemy w stanie go na dłuższą metę utrzymać. Rozmowa na ten temat wciąż się toczy i dlatego jestem ostrożna w mówieniu o tym, że w Lublinie wymyśliliśmy nowy model współdziałania. Potrzebuję jeszcze chwili, żeby ocenić, czy sprawy nie wracają jednak na stare tory. Baobab – bo tak nazywa się to miejsce – ma służyć wszystkim migrantom i uchodźczyniom mieszkającym w Lublinie, a także społeczności lokalnej. Chcemy tworzyć nową narrację o migracjach w naszym miejskim kontekście. Przez pierwszy miesiąc z jego oferty skorzystało ponad 2000 osób. Odbywają się tu działania animowane przez nas, ale przychodzi coraz więcej osób, które proponują własne inicjatywy. Warunek jest jeden: mają być dla wszystkich. 

Zajęcia w lubelskim Baobabie, fot. Bartek ŻurawskiZajęcia w lubelskim Baobabie, fot. Bartek Żurawski

Chcecie mieć wpływ na miejską politykę?
Inaczej to nie ma sensu. Naszym celem nie jest wyręczanie Ratusza, policji czy innej instytucji, lecz wskazywanie systemowi, w których miejscach jest niedostępny i nieadekwatny do potrzeb mieszkańców. A potem pomaganie w wymyślaniu i wprowadzaniu korzystnych rozwiązań. Ta wojna to pierwszy, ale pewnie nie ostatni taki kryzys, z którym mierzymy się w Lublinie. Załamanie społecznego zaufania może sprawić, że kolejny taki komitet już nie powstanie. Ani w Lublinie, ani w innym mieście. Zabraknie chęci do współpracy z władzą, która nie słucha i nie wywiązuje się z obietnic.

„Pomoc”, działanie „na rzecz” – wiążą się z ryzykiem odpodmiotowienia tych, którzy są, no właśnie, obiektem tej pomocy. „Łatwo zaniańczyć ludzi” – powiedziałaś kiedyś. Jak w takim razie projektować działania, żeby uniknąć tej pułapki?
Są dwie postawy niwelujące podmiotowość osób, które wskutek ucieczki ze swoich krajów znalazły się w Polsce. Pierwszą z nich jest robienie z nich beneficjentów wiecznej pomocy: wszystko im damy, wszystko za nich załatwimy, wszystko wytłumaczymy. To jest szkodliwe dla obu stron, bo z jednej strony ludzie stają się bezwolnymi bytami zdanymi na łaskę pomagających, a z drugiej nie wymusza to konieczności wprowadzania systemowych zmian. Jeżeli do urzędu zawsze przychodzą osoby z tłumaczem, to ten urząd nigdy się nie zmieni. Nie pojawią się choćby kartki z informacją po ukraińsku, które sprawią, że uchodźcy będą w stanie sami dotrzeć do właściwego biurka. Równocześnie, co było bardzo widoczne na granicy polsko-białoruskiej, ale co zaczyna też być widoczne w przypadku Ukraińców – uchodźcy są z punktu widzenia państwa przedmiotem zarządzania bezpieczeństwem albo zarządzania kryzysowego. W pierwszym przypadku bardzo łatwo jest uruchomić szereg siłowych struktur, które mają ich z naszego kraju wyrzucić. W przypadku zarządzania kryzysowego nie ma z kolei ścieżki, która pozwala uchodźcom na wyjście z jego ram i przekształcenie na nowo w mieszkańców i obywateli.

A co robić na poziomie organizacji?
Dziś w Homo Faber pracuje więcej osób z migranckim doświadczeniem niż Polaków. Jesteśmy w mniejszości, co, jak uważam, ma głęboki sens. Zaczęliśmy też zatrudniać uchodźczynie z Ukrainy i Białorusi. To nasza odpowiedź na pytanie: „z” czy „dla”? W zeszłym roku uruchomiliśmy też międzykulturową szkołę liderów i liderek, do której zgłosiło się trzynaście osób, wszystkie z migranckim doświadczeniem – sześć z nich to uchodźczynie. Przez pół roku uczestniczą w kursie, który ma je doprowadzić do stworzenia własnych projektów społecznych. To często osoby, które albo pracowały w organizacjach pozarządowych, albo działały w nieformalnych inicjatywach. Zależy nam na tym, aby projekty, które stworzą, miały charakter włączający, nie były przeznaczone tylko dla ukraińskiej społeczności. Ważne jest dla nas myślenie przyszłością Ukrainy. Mamy świadomość, że osoby, z którymi pracujemy, nasi wolontariusze i wolontariuszki, osoby, które przychodzą na kursy, wrócą kiedyś do Ukrainy. Jako zespół mamy poczucie głębokiej odpowiedzialności. Wiemy, że szkolimy kadry, które w przyszłości będą odbudowywały swój kraj: czy to Ukrainę, czy – mamy nadzieję – także demokratyczną Białoruś.

A co z postkolonialnymi praktykami międzynarodowych organizacji, które często krytykujesz?
Chce mi się śmiać, kiedy o tym myślę, ale to jest śmiech przez łzy. Jak łatwo jest pracować przy kryzysie ukraińskim, z troską wypowiadać się o potrzebujących kobietach i dzieciach, a z drugiej strony nigdy nie przyznać, że totalnie spierdoliło się sprawę w przypadku innej granicy. A jedyną przyczyną, dla której tak się stało, był inny kolor skóry tamtych kobiet i dzieci. Byłam zaskoczona, jak szybko i jak wiele międzynarodowych organizacji humanitarnych i agend ONZ zjawiło się w Polsce po agresji Rosji na Ukrainę. Pamiętam przecież, jak bardzo zabiegaliśmy o ich pomoc, kiedy uruchamialiśmy Grupę Granica. I jak tej pomocy nie otrzymaliśmy – niemalże od nikogo.

Nawet zakulisowo?
Zakulisowo trochę tak, ale to był ułamek tego, co dzieje się w związku z Ukrainą. To jest historia o polityczności granic i etycznych wyborach stojących za wspieraniem jednych uchodźców i ignorowaniem innych. To też historia o ogromnych pieniądzach i konieczności opowiadania dramatycznych historii, aby je zdobyć. W Homo Faber szybko nauczyliśmy się stawiać granice. Było nam o tyle łatwo, że mieliśmy własną agendę i wiedzieliśmy, na co chcemy pieniądze, a na co nie.

Czyli potwierdziły się najczarniejsze opowieści dotyczące przemysłu humanitarnego?
Problem polega na tym, że duże organizacje się nie uczą. Jeżeli na przykład organizacja przysłała tu pracowników, którzy nie byli wcześniej w regionie i dziwią się, że w gniazdkach jest prąd, a z kranów leci ciepła woda, to mamy problem. Trudniej sprawić, żeby nie wymuszali na nas działań, które z naszej perspektywy są nieadekwatne i nieefektywne. To jest właśnie o władzy. Oni, wielcy gracze, mają pieniądze i imperialistyczne myślenie o sobie: przyjeżdżają jako rycerze na białych koniach i chcą nami zarządzać. Podam przykład. W marcu zeszłego roku system pomocy w Lublinie, czyli Komitet, był już postawiony. Mieliśmy koordynatorów, wolontariuszy, codzienne odprawy zespołu, stałe kontakty z innymi podmiotami w mieście, zmapowane usługi. I wtedy pojawiła się wysłanniczka międzynarodowej organizacji i powiedziała: „Przyjechaliśmy koordynować pomoc humanitarną i nią zarządzać”.

Międzynarodowych organizacji pomocowych już tu zresztą wkrótce nie będzie, prawda? Krótkoterminowość to też część ich działania.
Część dużych organizacji już zdążyła się wycofać z Polski. Inne zrobią to najprawdopodobniej do końca roku. I tu znowu pojawia się pytanie o budowanie trwałych struktur. Pytam ich czasem, posiłkując się standardami humanitarnymi: jakie mają strategie wyjścia i co po sobie zostawią. Bo nie ma naszej zgody na to, żeby był to ugór. Po to jesteśmy my, organizacje społeczeństwa obywatelskiego, żeby do tego nie dopuścić. W tym celu kreślimy konkretne plany i strategie. Zrobimy wszystko, żeby nie doszło do sytuacji, w której w styczniu 2024 roku uchodźcami nie zajmuje się już nikt, bo nagle skończą się pieniądze.

Doświadczasz czasem destrukcyjnych emocji? Współpracujesz z instytucjami, służbami, których działaniami masz prawo gardzić.
Na szkoleniach z tworzenia projektów społecznych pytamy osoby, od czego zaczęła się ich aktywność. Odpowiadają zwykle, że od jakiegoś problemu. My nazywamy to „wkurwem”. Używamy dokładnie tego słowa. Większość działań społecznych rodzi się właśnie z tego uczucia. Z silnej, negatywnej emocji związanej z rzeczywistością, w której funkcjonujemy. Ważne jest jednak, żeby ten wkurw przełożyć na konstruktywne działania, bo inaczej robi się bardzo niebezpieczny. W tym celu właśnie istnieją ustrukturyzowane działania społeczne – tak to właśnie rozumiem. Moja praca służy temu, żeby minimalizować mój wkurw, czyli reakcję na problem, który dostrzegam i któremu moja moralność mówi totalne „nie”. Jeśli robię wszystko, żeby zapobiec praktykom, z którymi się nie zgadzam, wkurw przestaje być destruktywny.

Co z poczuciem bezsilności?
Kluczowe jest ustalenie sobie jasno granicy wpływu. Jako młoda aktywistka mówiłam, że zmieniam świat. To nie tak. Na niewiele rzeczy mam realny wpływ. Mogłabym oczywiście pójść do polityki i zmieniać świat bardziej skutecznie, ale nie jest to ścieżka, którą chciałabym podążać. Chcę zostać w trzecim sektorze, ale silniejszym trzecim sektorze. Takim, który jest słyszalny i który jest w stanie porozumiewać się z różnymi graczami, żeby wspólnie z nimi niwelować szkodliwe elementy. Tu nie chodzi o to, że świat ma być lepszy – ma być zdatny do życia. To minimum, do którego próbuję dążyć.

Jesteś w stanie współpracować ze strażą graniczną w sprawie Ukraińców i Ukrainek po tym, co widziałaś na Podlasiu?
Po zmianie władzy w 2015 roku miałam wiele momentów, kiedy wydawało się, że najłatwiejszym rozwiązaniem będzie gardzić policjantami i policjantkami, strażnikami i strażniczkami granicznymi. Tyle że to nie prowadzi do niczego dobrego. Jeżeli moim celem jest zmiana postaw, to nie mogę sobie pozwolić na luksus, żeby mieć ich w dupie. Marzę o takiej pracy z policją jak przed 2015 rokiem, kiedy Homo Faber było stale obecne na komisariatach. Rozmawialiśmy na temat praw człowieka, mniejszości i tego, jak traktować wszystkich równościowo. Nie mogę się też doczekać, kiedy będziemy mogli odnowić kontakty ze strażą graniczną: jeździć na szkolenia, rozmawiać o trudnych sytuacjach, zmieniać praktykę ich pracy.

Dojście opozycji do władzy zmieni coś w sprawie granicy polsko-białoruskiej?
Nie jestem szczególną optymistką. Nawet jeśli dojdzie do zmiany władzy, część niedemokratycznych praktyk wprowadzonych przez obecnie rządzących zostanie z nami na długo. Nie tylko dlatego, że zmian w prawie wprowadzono niezwykle dużo, ale też dlatego, że ich mechanika ułatwia rządzenie. Istnieje więc pokusa, żeby ich za szybko nie likwidować. To jest moja obawa. Płot na granicy z nami zostanie, bo nikt go nie rozbierze, zostaną też push-backi i przetrzymywanie ludzi w strzeżonych ośrodkach. Zawsze będzie przecież można powiedzieć: najpierw musimy uzdrowić sądownictwo, system edukacji, zniwelować zadłużenie szpitali…

Tekst powstał w ramach cyklu „Państwo na granicy” przygotowywanego we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.

logo

ccTekst na licencji Uznanie autorstwa. Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe (CC BY-SA 4.0).