Mamy rok grzyba jako metafory. W świecie seriali od kilku tygodni prym wiedzie historia pewnej fungicznej apokalipsy. Niemal równocześnie ukazał się komiks z grzybem w tytule i w treści, do tego również rozgrywający się w cokolwiek apokaliptycznej scenerii. „Fungae” Wojtka Wawszczyka i Tomasza Leśniaka przynosi fabularny minimal, choć apokalipsa jest tu maksymalna – ale jedno wynika wprost z drugiego. Opresja jest bowiem tak totalna, że wymusza na trójce bohaterów zniżenie się do surwiwalowego parteru i wdrożenie zasady: „zawalcz albo zgrzybiej”. Jeśli szukamy tu metafory, to znajdziemy ją bez trudu, największą z możliwych: „Ot, życie”.
Już na okładce wita nas nieprzeniknione kłębowisko groźnej, nieprzyjaznej dżungli. Z ciemnego gąszczu, jakby w potwornej parodii narodzin, wyłaniają się najpierw ojciec, potem matka, wreszcie syn. Z czarnej dziury prosto w okrutny świat, gdzie każdy centymetr otoczenia jest im wrogiem: fauna, flora i wszystko pomiędzy, rozrośnięte, wynaturzone i powykręcane do groteskowych rozmiarów. Przez najbliższe 400 stron będziemy towarzyszyć im w wędrówce, obserwując, jak pulsuje jądro komórki społecznej, rozpierane odruchami a to instynktu, a to empatii.
Nagroda Literacka m.st. Warszawy
Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.
Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.
Ojciec do znudzenia powtarza rozkaz mantrę: „Trzeba iść, żeby żyć”, a kiedy syn pyta dokąd, po co, dlaczego, tamten odpowiada klasycznym: „Zrozumiesz, jak dorośniesz”. Patriarcha wierzy w surwiwal, zimny chów, bycie twardszym niż otoczenie. Matka jest bardziej czuła, bardziej opiekuńcza – zdaniem ojca oczywiście rozpuszcza syna. Leśniak rysuje chłopca jako wątłego, wielkookiego, niczym mniejszą wersję matki, Wawszczyk pisze go jako niedorastającego do wyśrubowanych oczekiwań zwalistego, brodatego ojca. Spór jest więc nieunikniony. Tym bardziej że role wydają się wykute w dżenderowym kamieniu: surowy patriarcha, czuła matrona, pomiędzy nimi latorośl. Męski mężczyzna, kobieca kobieta, dziecięce dziecko. To rodzina przednowoczesna (a może bardzo-bardzo-ponowoczesna?), rodzina nuklearna (a może postnuklearna?). Akcja „Fungae” mogłaby przecież toczyć się zarówno w dalekiej poatomowej przyszłości, jak i w dalekiej przedcywilizacyjnej przeszłości. Toczy się jednak przede wszystkim w sferze idei. Świat to jedynie mroczne tło, na którym krzesane są iskierki konfliktu: kolejne argumenty w dyskusji, jak żyć, gdy wszystko wokół nie życzy ci dobrze.
„Fungae” można więc czytać jako powiastkę filozoficzną. Z tym że to filozofia w postaci czystej, bliska sedna wątpliwości – czyli nagiego strachu. Mamy tu przecież surwiwalowy horror starcia z drapieżnymi monstrualnymi mucho-komarami, mamy body horror mutującego grzybiejącego ciała. Mamy też horror egzystencjalny: mrożący krew w żyłach pesymizm rodem z mema z Schopenhauerem albo pism autora grozy i domorosłego filozofa fatalisty Thomasa Ligottiego. W serialu (albo grze) „The Last of Us” grzyb przychodzi przynajmniej z zewnątrz (i choć klasycznie ludzie są tam gorsi od zombie, tonacja nie jest jednak aż tak fatalistyczna). W „Fungae” zaś grzyb nie tylko krąży w powietrzu pod postacią podejrzanych zarodników, ale jest też wpisany w ludzką naturę. Wawszczyk i Leśniak pokazują ludzi jako istoty płodne, żarłoczne, obdarzone chorobliwą wolą trwania, wegetacji. Jakaś „grzybica” toczy człowieka od wewnątrz, zanim jeszcze ten się zarazi i rozpocznie transformację w monstrum.
Pisarz China Miéville wyróżnił dwa rodzaje horroru: dziwaczny (weird) i duchologiczny (hauntological). Pierwszy przychodzi z zewnątrz: to inność, obcość, tajemnica. Drugi nie tyle przychodzi, ile nawiedza, jest już poniekąd z nami, w nas: to groza duszy, umysłu, wspomnienia, historii – groza familiarna (albo wręcz familijna). W „Fungae” straszy jedno, straszy drugie i (jak sugerował Miéville) czasem trudno zgadnąć, co było pierwsze albo które jest które. Grozę budzi więc świat: inwazyjne, agresywne, opresyjne otoczenie, które chce zakazić, zagryźć, zabić. Ale człowiek też straszy, ze swoją groteskową fizjologią czy przemocowymi zwyczajami, rytuałami, przekonaniami.
Ojca niemal dosłownie „nawiedza” duch tradycji z jej niepodważalnym imperatywem, by „iść dokądś”, oraz modelem wychowania jako tresury. Czy to przypadek, że właśnie on, strażnik patriarchalnej konserwy, coraz bardziej obrasta odpychającymi grzybiczymi wypustkami? Wawszczyk i Leśniak konsekwentnie idą tu w metaforę fungusa i odjeżdżają w końcu w stronę psychodelicznego tripu, zacierając granicę między wnętrzem a zewnętrzem, między jedzącym a jedzonym, między grzybem-jedzeniem a grzybem-nim-samym. Nie oczekujcie jednak transowego oświecenia, już prędzej – zdziczenia. Muchomor patriarchatu może co najwyżej próbować pożreć własny ogon (własną nóżkę? własny kapelusz?).
„Fungae” jest komiksowym grzybem atomowym, skłębioną chmurą czarnowidztwa. Wawszczyk i Leśniak portretują ludzką egzystencję jako znój nieustannej i beznadziejnej walki o przetrwanie, walki ufundowanej na mętnym przeczuciu, że gdzieś tam chyba jest jakiś cel, choć w zasadzie to nie wiadomo. Nawet rodzinna komitywa naznaczona jest tragedią, bo niewinność dziecka trzeba będzie poświęcić, hartując osobnika zdolnego trwać i brnąć do owego celu. Kiedy ojciec z nieoczekiwaną, rozbrajającą kruchością pyta wreszcie syna, czy przydał mu się na cokolwiek w życiu i czy ten będzie o nim pamiętał, ironia sytuacji niemal rozsadza kadr. Niestety: w świecie, gdzie wyrazem miłości jest musztra, pojednania nie będzie. A jeśli taka wizja wyda się komuś nieco zbyt toporna, nieco zbyt konserwatywna, nieco zbyt – cóż – „komiksowa”, ten… pewnie będzie miał rację. Trudno jednak nie pochwalić tego, że twórcom udaje się przekuć potencjalnie monotonne czarnowidztwo we wciągającą, sugestywną opowieść.
Leśniak kreuje bowiem na papierze niemal namacalny świat, zarówno w obezwładniającym szerokim planie, jak i w perfidnym detalu. Faktura komiksowej strony wydaje się tu prawie organiczna, lepka. W pamiętnym momencie pokazana w hiperzbliżeniu mozaika owadziego oka staje się zmutowanym ekwiwalentem siatki komiksowych „okienek”. Leśniak świetnie zarządza tą architekturą, przeplata „bezkresne”, statyczne plansze, które niemal wylewają się z kart, ze zwartymi, rytmicznymi sekwencjami: choćby bardzo „fizyczną” sceną, gdy chłopiec łapie trzy oddechy po jeszcze jednym traumatycznym doznaniu. Każdy etap podróży, każdy rozdział ma też osobną dominantę kolorystyczną. Leśniak zarazem zaznacza fabularne postępy, jak i podkreśla monochromatyczną beznadzieję: bohaterowie wciąż idą, ale w zasadzie nic się nie zmienia. Napisany przez Wawszczyka posępny trans kolejnych kłótni, kolejnych polowań, kolejnych postojów zostaje przez rysownika niemalże zanimowany: „Fungae” nie tyle nawet się czyta, ile ogląda – niczym film.
Oczywiście Leśniaka dotychczas kojarzyliśmy raczej z lżejszymi komiksami: czy to dla dzieci („Tymek i Mistrz”), czy do śmiechu („Jeż Jerzy”). W „Fungae” – przy całym wszechobecnym mroku – wciąż czuć ten rodowód. I dobrze, bo to właśnie on ostatecznie przechyla szalę, ratuje całość przed osunięciem się w mizantropiczną autoparodię. Obłe figury bohaterów z ich kulfoniastymi nosami i wielkimi oczami wprowadzają element potrzebnego kontrastu, wzbogacają superpoważny świat przedstawiony. Mają w sobie cartoonową umowność, która jest zgrabnym skrótem myślowym: za pomocą prostego typażu rysownik zgrabnie komunikuje, kim są postacie, ale też umieszcza wszystko w kreskówkowym cudzysłowie.
I jasne, Leśniak błyszczy jako choreograf kolejnych sekwencji przemocy, ale imponuje nawet bardziej w nielicznych „małych” momentach luzu. To choćby spotkanie na szlaku z obcą rodziną, w której nasi bohaterowie mogą przejrzeć się niczym w krzywym zwierciadle. Albo rzadka chwila rodzinnego ciepła, gdy mantra o tym, by iść, zostaje sparodiowana przez… puszczenie bąka. Znowu niby fizjologia, niby smród, niby plugastwo, a jednak efekt skrajnie inny, ciepły, witalny. Jeśli dominantą horroru jest śmierć, komedia na odwrót: daje życie. Rysunki Leśniaka potrafią zapośredniczyć jedno i drugie, ale właśnie to drugie wnosi niuans. Ziarenko przyprawy do tego czarnego komiksowego grzyba.
Jest taki wpis z Twittera, który krąży po sieci pod postacią mema. Ktoś pisze, że nie może przestać myśleć o pierwszych ludziach, którzy metodą prób i błędów uczyli się rozróżniać gatunki i rodzaje grzybów: ten smakuje jak kurczak, ten momentalnie zabił kolegę, który go skosztował, a po tym przez tydzień rozmawiasz z bogiem. Koniec końców w „Fungae” – choć niekoniecznie w równych proporcjach – odnajdziemy wszystkie te smaki. Czyli jednak: grzyb metaforą wszystkiego.
Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.