Pas
fot. Filip Springer

33 minuty czytania

/ Ziemia

Pas

Filip Springer

Obecny krajobraz Mierzei Wiślanej powstał, bo człowiek bezmyślnie wyciął tutejszy las, a uwolnione od niego wydmy mogły przez kilka wieków swobodnie wędrować. W miejscu nowego przekopu łatwo sobie o tym przypomnieć

Jeszcze 8 minut czytania

1.

Gdy jadę tamtędy pierwszy raz, po prostu na niego nie patrzę. Przymykam oczy, koncentruję się na drodze. Skręt w lewo, rondo, most (wtedy ze światłem robi się coś dziwnego, jakby wiatr od zalewu nawiał go więcej), drugie rondo, zakręt w lewo.

Nie chcę patrzeć, zostawiam to sobie na później.

Dojeżdżam za to do samego końca drogi ciągnącej się przez Mierzeję. Tam zostawiam samochód i idę jeszcze trzy kilometry na wschód aż do tego miejsca, w którym drogę przegradza mi biało czerwony szlaban z ostrzeżeniami, że dalej jest pas przygraniczny i nie wolno iść. Kilka dni wcześniej polski minister obrony narodowej ogłosił, że stawiamy na granicy z Rosją dodatkowe bariery, i nawet było z tym trochę śmiechu i memów, bo na zdjęciach te bariery nie wyglądały na takie, które mogłyby kogokolwiek zatrzymać. „Teraz wszystko jasne – napisał ktoś w komentarzu – gdyby Ukraińcy takie mieli, Ruscy do dziś by stali u ich granic”.

Tutaj jednak nie ma żadnych dodatkowych barier, nawet tych śmiesznych. Schodzę na plażę wzdłuż niewysokiego płotu, żeby popatrzeć, jak znika on w morzu. W piasek jest wbity znak stopu, który wygląda, jakby go ktoś przytargał w ramach żartu po piątkowej imprezie na mieście.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Wszystko, choć tak niepozorne, wygląda tutaj absurdalnie. Płot, szlaban, ostrzeżenia, ten groteskowy stop i maszty z kamerami widoczne pośród drzew powstały, by było, jak jest. Każda zmiana tego stanu jest niepożądana, to jest infrastruktura niezmienności, instrumentarium status quo. Gdyby coś się tutaj miało zmienić, doniosłyby o tym najważniejsze serwisy informacyjne na świecie. Przeorałoby to nasze życia, zburzyło kruche poczucie bezpieczeństwa. Dlatego każdy najdrobniejszy element wyposażenia tej naszej granicy z ostańcem Mordoru, oddzielonym od macierzy, ale przecież wcale przez to nie mniej groźnym i ponurym, mówi: „Niech, broń Boże, nic się nie zmienia”.

Tymczasem krajobraz wokół jest efektem nieustannej zmiany.

Niedaleko stąd jest miejsce oznaczone na starych, niemieckich mapach jako Versandete Kirche. Luźne piaski wydmy skrywają tam ruiny kościoła dawnej osady Schoyt, którą mieszkańcy musieli opuścić we wczesnych latach 80. XVI wieku, bo nie dawali sobie już rady z wędrującym piaskiem. Ten kościół, który porzucili, miał zaledwie 20 lat. Przenieśli się o dwa kilometry na południowy zachód, by zacząć wszystko od początku. Nowa osada nazywała się Alt-Neukrug, ale też nie wytrzymała pod naporem piasków nawet trzech głupich wieków. W lutym 1825 roku jej mieszkańcy, potomkowie tamtych ze Schoyt, znów musieli spakować swój dobytek i ruszyć na południe. Dziś miejsce, w którym osiedli, nazywa się Nowa Karczma i oficjalnie jest częścią Krynicy Morskiej, choć dzieli je od miasta czternaście kilometrów. Ale wszyscy i tak mówią o nim Piaski. Do 1964 roku nie prowadziła do tej osady żadna porządna droga, jedynie zimą, gdy Zalew zamarzał, można było w miarę wygodnie dotrzeć saniami do Fromborka.

2.

„To wspaniałe, że będzie pan pytał ludzi, co sądzą o przekopie” – rzuca do mnie przez ramię, a jedyne, na czym mogę się skupić, to dźwięk jej klapek uderzających o wykafelkowaną podłogę.

Idziemy i idziemy. Słowo daję – z zewnątrz ten budynek wyglądał na co najwyżej dwupiętrowy. Najwyraźniej udało się tu jednak jakimś cudem upchnąć więcej kondygnacji. I więcej pokoi.

„Muszę panu powiedzieć – kontynuuje ona – że zdania na ten temat są tutaj podzielone”.

Niewiarygodne, aż się zatrzymała, żeby mnie o tym poinformować.

„Są tacy, którzy popierają przekop, ale są i tacy, którzy wręcz przeciwnie. Ciekawe, na jakich pan trafi”.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

No ja właśnie nie wiem, czy takie ciekawe. Nie przyjechałem tu, by pytać ludzi. Szczerze mówiąc, mam takie sekretne postanowienie, by przez następnych kilka dni nie rozmawiać z nikim. Nie po to przyjeżdża się w takie miejsca w samym środku martwego sezonu, by strzępić język. Jeśli jest cokolwiek, co te udręczone ziemie mogą mi dać o tej porze roku, to właśnie możliwość milczenia i gapienia się na pejzaż.

„Oto pana pokój – wyrywa mnie z zamyślenia. – Okno może i jest symboliczne, ale za to klimatyzator działa”.

3.

Mierzeja Wiślana powstała stosunkowo niedawno z ruchu wody, powietrza i ziemi. Zaczęło się kilka tysięcy lat temu, kiedy poziom morza był wyższy, a niesione przez Wisłę i wypłukiwane przez Bałtyk z klifów Sambii piaski były transportowane przez morskie prądy wzdłuż wybrzeży. Utworzyły one wał, który stopniowo zaczął odcinać jedno z deltowych jezior Wisły. Gdy grzbiet tego wału wyrósł ponad poziom wody, swoją robotę rozpoczął wiatr, który przewiewając niesiony przez fale piasek, formował coraz większe wydmy.

Tym właśnie jest w istocie Mierzeja Wiślana albo, jak mówią miejscowi, po prostu pas – to długa na ponad 90 kilometrów wydma, a raczej ciąg wydm, które w części zachodniej przylegają od południa do deltowej równiny Wisły, a dalej na wschodzie, tam, gdzie ta równina się obniża, oddzielają Zalew Wiślany od morza.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Przez całe tysiąclecia te wydmy były w nieustannym ruchu. Zatrzymały się dopiero wówczas, gdy porosły roślinnością. Tylko ona była i jest w stanie powstrzymać ruch piasku. Odbywa się to zawsze podobnie. Najpierw na młodą wydmę wkraczają pionierzy – piaskownica zwyczajna, wydmuchrzyca piaskowa i honkenia piaskowa. Swoimi długimi korzeniami stabilizują teren i pozwalają na nim zakorzenić się następnym gatunkom – od najbardziej niepozornych traw, przez rachityczne krzewy, aż po las. Ten, który jako pierwszy wyrósł na Mierzei, był olsem. Wiadomo to nie tylko z badań przyrodniczych, ale też ze źródeł historycznych – najstarsze z nich wzmiankują, że nieliczni mieszkańcy tej niegościnnej krainy wyspecjalizowali się w wykorzystywaniu do swoich celów drewna olchowego. W pierwotnych lasach mierzei rosły też lipy i dęby. Te ostatnie przetrwały w niektórych nazwach własnych – Eichwiesen (Dębowe Łąki) w pobliżu Bohnsack (dziś Sobieszewo) albo Eichweg koło Nickelswalde (dziś Mikoszewo). Ale po tamtych lasach niewiele zostało. Ludzie wycinali drzewa bez umiaru już od wczesnego średniowiecza. Swoje zrobiły wojny, które przetoczyły się przez te ziemie. Uwalniane z ramion korzeni, wydmy ruszały w swoją drogę. Właśnie dlatego mieszkańcy Schoyt musieli porzucić swój kościół pod koniec XVI wieku, a ich praprawnuki swój w początkach wieku XIX. Zagrażały im ogołocone z lasu wydmy.

4.

W początkach XVIII wieku ludzie zaczęli rozumieć swoje błędy. To z tamtego czasu pochodzi zalecenie władz skierowane do księży, aby udzielając ślubów parom na Frische Nehrung – Mierzei Wiślanej – nakazywali młodożeńcom sadzenie pamiątkowych drzewek na wydmach, najlepiej dębów i najlepiej w liczbie co najmniej kilkunastu.


W połowie tamtego stulecia zaczęto szukać bardziej systemowych rozwiązań. W 1768 roku Towarzystwo Przyrodnicze w Danzig ogłosiło nawet konkurs na zapobieżenie problemowi wędrujących wydm. Tym, który zapisał się w historii jako ich pierwszy poskramiacz, był Sörn Björn, sprowadzony z Danii „inspektor plantacji” mieszkający w bliskiej Gdańskowi osadzie Neufähr. Zgodnie z opracowaną przez niego metodą każdy hektar wydmy podlegającej umocnieniu obsadzano siedemnastoma tysiącami sadzonek piaskownicy zwyczajnej, wydmuchrzycy piaskowej oraz krzewami oliwnika srebrzystego. Tylko w latach 1795–1806 wydano na ten cel niebagatelną sumę ponad 60 tysięcy talarów. W latach 20. XIX wieku, już po śmierci Björna i przejęciu jego obowiązków przez inspektora nazwiskiem Krause, zdecydowano się wykorzystywać przy umacnianiu wydm także olchy i sosny. Całe to wielkie zadanie szło jednak opornie, dość powiedzieć, że na tych samych starych mapach, na których można śledzić topograficzne relikty tułaczki mieszkańców Schoyt/Alt-Neukrug, widać także, że jeszcze pod koniec XIX wieku wydmy na wschód od Kahlbergu, czyli dzisiejszej Krynicy, nie były zalesione.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

„Bardziej ku północy las na wydmie wkrótce zanika, dlatego też wycieczki w tę stronę odbywają się nie za często” – podawał jeden z przedwojennych przewodników po Mierzei Wiślanej. „W odległości około godziny od Belvedere’u wznosi się na uboczu kopulasta grań wydmy nazywana Kamel – Wielbłądzi Grzbiet, niepokryta roślinnością jak cała okolica po tej stronie”. Inne źródło podaje, że w 1911 roku wchodzenie na wydmę było zabronione, gdyż dopiero co została ona obsadzona stabilizującą ją roślinnością.

Dziś wydma porośnięta jest lasem, a na jej szczycie stoi platforma widokowa, z której widać zarówno brzegi Zalewu, jak i Bałtyk. Wielbłądzi Garb to najwyższy szczyt Mierzei Wiślanej i jednocześnie najwyższa stała wydma w Europie. To właśnie na jej smaganym wiatrem szczycie dociera do mnie ta nieoczywista prawda, która zwykle umyka w opowieści o Mierzei. Jej obecny krajobraz – rzeźba terenu, kształt, wysokość i rozmieszczenie wydm, a co za tym idzie, także i osad ludzkich – wszystko to powstało wtedy, gdy człowiek wyciął tutejszy las, a uwolnione wydmy mogły znów przez krótką chwilę wędrować. To okno ich wolności trwało zaledwie kilkaset lat i było spowodowane odludzką katastrofą. I to właśnie w tym krótkim czasie uformował się obecny kształt Mierzei. W XIX i XX wieku cały ten teren został obsadzony lasem, a wydmy zatrzymane. Z taką Mierzeją mamy z grubsza do czynienia dziś – to stopklatka, zatrzymanie, które ma nie więcej jak 150, może 200 lat. Dość groteskowy konstrukt.

5.

Hanna Miłosz-Williams (bratanica Czesława), rok 1946: „Płyniemy blisko dwie godziny, słońce chyli się ku zachodowi, kiedy wychodzimy na brzeg w Krynicy Morskiej. Nie ma żywego ducha poza ogromną ilością ptaków i kolorowych motyli. Tatuś prowadzi nas w kierunku morza, Wojciechowski niesie nasze bagaże. Cudowny, żywiczny zapach sosen. (…) Zaczynają wyłaniać się wille, duże i małe domki. A teraz wybierajcie, gdzie chcecie mieszkać – mówi tatuś. Wokół nie ma żywego ducha. Drzwi domów są pootwierane, wewnątrz meble, garnki. Wybieramy jakiś ładnie wyglądający, parterowy domek, w którym zakwaterujemy się na cały tydzień. Pościel zabraliśmy ze sobą, w kranie jest woda, nie ma elektryczności, ale to bez znaczenia, i tak kładziemy się spać o zmroku, a rano budzą nas ptaki”.

6.

Tak wyglądał schyłek Kahlbergu – puste wille, firanki trzepocące na wietrze i okopy na wydmach pełne porzuconego przez Niemców żelastwa. I cisza, której nie sposób sobie wyobrazić, jeśli nie zrozumie się, jak Kahlberg powstał i czym był.

Tu i ówdzie można przeczytać, że wszystko zaczęło się od pięciu bogatych przedsiębiorców z Elbing (Ignatza Grunaua, Georga Wilhelma Haertla, Friedricha Wilhelma Haertla, Levina Samuela Hirscha i Georga Augusta van Roya), którzy w 1841 roku powołali do życia Dampfboot Konsortium (Konsorcjum Łodzi Parowych) i uruchomili regularne połączenie Elbing z tym miejscem na Mierzei, w którym znajdowała się widoczna z daleka łysa (Kahl…) góra (…berg).

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Prawda jest jednak taka, że sprowadzony z Anglii bocznokołowy parowiec „Die Schwalbe” (Jaskółka) nie miałby po co każdego letniego poranka mieszać wody w Zalewie, gdyby nie pocztmistrz Schmidt i jego poczthalteria. Była to w tamtym czasie najważniejsza, bo jedyna placówka pocztowa na Mierzei. I to właśnie w niej, u stóp Kahlbergu i nieopodal rybackiej wioski Liep, znajdował się pierwszy pensjonat oferujący kilkanaście skromnych acz wygodnych pokoi kuracyjnych. Cieszyły się bowiem plaże Mierzei rosnącym zainteresowaniem miłośników kąpieli wodnych i słonecznych już od początku XIX wieku, a pan Schmidt był pierwszym, który dostrzegł w tym zainteresowaniu szansę dla siebie. Nie tylko więc uruchomił pensjonat, ale wytyczył też pierwszą drogę prowadzącą znad Zalewu w stronę morza. Dziś ulica Bałtycka w Krynicy to ledwie niepozorna alejka biegnąca przez porastający wydmę las, skrót pozwalający ominąć najbrutalniej skomercjalizowane części miasteczka. W czasach pana Schmidta była to Leriquische Seeweg – wytyczona i nazwana tak na cześć żony pocztmistrza, pani Lerique, córki rybaka z zasypanej przez wydmy wioski Schmergrube.

Jednak rzeczywiście to działalność bogatych panów z Elbing zadecydowała o przyszłych losach Kahlbergu. Ich konsorcjum nie tylko bowiem uruchomiło połączenie parowcowe z Elbingiem, lecz także wydzierżawiło od Gdańska ponad pięć mórg ziemi na wydmie celem wybudowania tu kurortu. Zaraz też zaczęły przez Zalew kursować mniejsze i większe łodzie wiozące na Mierzeję ziemię ogrodniczą. Z głębi Prus Wschodnich, ale także z Bornholmu sprowadzano zaś kamienie służące do umacniania sypanych na wyspie tarasów.

Na jednym z nich stanął pierwszy budynek wzniesiony przez Konsorcjum – pensjonat Belvedere, nazwany tak ze względu na włoski styl, w jakim go wybudowano. Oferował on nie tylko pokoje gościnne, lecz także sale bankietowe i kuracyjne, bilard i restaurację serwującą obiady table dhôte. Przede wszystkim jednak Belvedere obdarzał swoich gości spektakularnym widokiem zarówno na wody Bałtyku, jak i Zalewu. Należał ten widok, jak sugerował jeden z przewodników, do najpiękniejszych w całych Prusach.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Historia Kahlbergu jako kurortu rozpoczyna się więc od przekształcenia wielkiej wydmy, usypania na niej tarasów, obłożenia ich kamieniami, wytyczenia kolejnych dróg i ścieżek. Wkrótce też zaczęły wokół wyrastać inne pensjonaty, a także prywatne wille bogatych mieszkańców Elbing. Sam Belvedere spłonął w roku 1876, Konsorcjum się rozpadło. Ale tego, co wtedy zaczęło się na tamtym piaszczystym wzgórzu, nie dało się już żadną miarą zatrzymać.

W 1843 roku Kahlberg odwiedziło 356 gości.

W 1924 roku było ich już 2682.

W 1927 roku wydawana na miejscu gazeta „Kahlberger Woche” pisała, że kurort stanowi jedyną w swoim rodzaju mieszankę „idylli lasu i morza”, a „ręka ludzka tylko pomaga w wydobyciu tego piękna”.

W 1939 roku kurort odwiedziło 12 tysięcy osób, a władze miasteczka zaczęły poważnie zastanawiać się nad zagrożeniami, jakie niesie tak masowy napływ letników dla jego kameralnego, kuracyjnego charakteru.

7.

W 2015 roku władze Krynicy postawiły sobie za cel ściągnięcie do miasta 500 tysięcy turystów rocznie.

„Z naszych wyliczeń wynika, że w tym momencie odwiedza nas około 300 tysięcy turystów rocznie, z czego większość oczywiście w sezonie letnim – mówił Onetowi ówczesny burmistrz Krzysztof Swat. – Chcielibyśmy, aby Krynica Morska uzyskała status uzdrowiska, oczywiście po zaakceptowaniu tej idei przez mieszkańców w formie referendum”.

8.

Z Krynicy jadę w końcu popatrzeć na przekop. Jest już popołudnie i od morza wieje zimny wiatr. Na parkingu po wschodniej stronie kanału stoi tylko jeden samochód. Z wnętrza dobiega muzyka, wszystkie drzwi są otwarte, ale w środku i w pobliżu nie ma nikogo. Wspinam się na sztuczne, usypane w czasie budowy wzgórze. Ustawiono na nim kilka ławek, wszystkie z widokiem na Polskę, która wstała z kolan.

„Otwarcie tego kanału to efekt woli, woli, której inspiracją jest patriotyzm” – mówił Jarosław Kaczyński 17 września 2022 roku w czasie uroczystości otwarcia przekopu na Mierzei Wiślanej. „Dowodem na to, że jesteśmy «poważnym państwem», że nikt nie jest w stanie nas zatrzymać w tego rodzaju inicjatywach, a także tego, że potrafimy zrobić to, co zapowiedzieliśmy. Że jesteśmy sprawczy”.

Złośliwi mierzą tę sprawczość liczbą jednostek, które od tamtego dnia przepłynęły przez kanał przekopu. Przez 167 dni było ich 545 – średnio trzy dziennie i w dodatku sama drobnica: jachty, małe łódki turystyczne, rybackie kutry – nie takie, dla których przede wszystkim ten przekop wybudowano. Największe jednostki, które skorzystały z przeprawy, to statki techniczne obsługujące samą inwestycję i pogłębiające tor wodny do Elbląga. Ten jest bowiem ciągle niedostępny dla większych statków i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miało się to zmienić. Władze nie chcą wyłożyć 100 milionów złotych na pogłębienie ostatnich metrów toru. Rząd może to zrobić, ale za to chce przejąć pakiet kontrolny udziałów samego portu. Eksperci wskazują też, że nawet gdy tor zostanie pogłębiony, to nie bardzo wiadomo, jakie statki miałyby z niego korzystać – takich, dla których jest on budowany, nie ma już bowiem prawie wcale na Bałtyku. Trudno też uznać, że dzięki przekopowi odżyje jakiś fracht towarów z Trójmiastem, skoro całkiem niedawno Elbląg został z nim połączony wygodną ekspresówką S7.

Remontu nie może się za to doczekać droga numer 501, która ciągnie się wzdłuż całej Mierzei. Jedyny jej fragment, który powinien być dopuszczony do ruchu, to ten, który wyremontowano w związku z budową przekopu w jego bezpośrednim sąsiedztwie. To raptem kilkaset metrów, może kilometr. Cała reszta wygląda jak po solidnym bombardowaniu. Jej nawierzchni nie pomogły setki ciężarówek wożących materiały, ludzi i sprzęt na budowę przekopu, choć władze obiecywały, że ten transport będzie się odbywał wodą. Przedstawiciele rządu wprawdzie zapowiadali remont tej drogi, ale jakoś tak wyszło, że maszyny pojawiły się tam jedynie na chwilę, zdarły część dziurawej nawierzchni i zniknęły. Teraz w tych miejscach są rozkoszne mijanki, gdzie nawet przy niewielkim ruchu robią się zatory.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Zostawiam sam przekop, by wspiąć się na porośniętą lasem wydmę rozciętą w tym miejscu. Ze szczytu widać oba krańce kanału i budynek kapitanatu portu Nowy Świat w świetle zachodzącego słońca. Neuwelt – tak właśnie nazywała się osada w tym miejscu, zanim przysypał ją piach. Od tamtego czasu wydma urosła do trzydziestu metrów wysokości i porosła lasem. Aby wykopać kanał, trzeba było las wyciąć, a wydmę rozgrzebać. Jej luźne brzegi uformowano w formie tarasów, umocniono kamieniami i włókniną, a na koniec obsadzono trawą. Las, który ocalał, to jedno wielkie pobojowisko – poprzewracane pnie, zniszczona darń, mnóstwo drewnianego rumoszu pozostawionego przez ekipy leśne. Pomiędzy tym wszystkim dostrzegam stadko saren przedzierających się przez zwalone drzewa. W świetle zmierzchu przypominają trochę szczury buszujące po śmietniku. Gdy wracam na parking, jest już ciemno. Przekop, kapitanat, oba mosty i prowadzące do nich drogi skąpane są w zimnym ledowym świetle ulicznych latarni. Wszystko tu jest takie nowe.

9.

Muzeum Zalewu Wiślanego w Kątach Rybackich urządzono nieopodal portu, w barakach po warsztatach szkutniczych. W środku można obejrzeć tradycyjne łodzie rybackie z regionu, sieci i sprzęt do połowu ryb. Stoi tu też imponująca instalacja „Łódź” Patryka Kotarby sklejona z kilkudziesięciu tysięcy patyków wyrzuconych przez morze. W kąt wystawy wciśnięto kilka eksponatów związanych z żeglarstwem lodowym uprawianym w tych okolicach jeszcze za Niemców. Po wojnie w Krynicy Morskiej działał sprawnie klub bojerowy. W 1974 roku miasto gościło nawet Mistrzostwa Świata w tej dyscyplinie. Wygrał je pochodzący spod Poznania Bogdan Kramer.

Teoretycznie rozległe, płytkie i w miarę spokojne wody Zalewu idealnie nadają się do „latania” na bojerach. Kłopot w tym, że zim, w których skuwa je lód, jest coraz mniej. W XIX i początkach XX wieku lód pojawiał się w grudniu i trzymał do marca. W zimowe miesiące mieszkańcy Mierzei mieli więc „lądowe”, całkiem wygodne połączenie z miastami na południowym brzegu Zalewu, a bojerowcy nieskończone możliwości do treningów. To także przez zamarznięty Zalew odbywała się gorączkowa ucieczka ludności z Prus Wschodnich w 1945 roku. Sytuacja zaczęła się zmieniać w połowie XX wieku. Jeszcze w dwóch powojennych dekadach liczba dni z lodem na Zalewie wahała się między 54 a 138, w XXI wieku jest to już maksymalnie 56 dni, przy czym zwarta pokrywa lodowa utrzymuje się nie dłużej niż 28 dni. Ale coraz częściej zdarzają się też lata, kiedy lodu nie ma wcale albo pojawia się zaledwie na chwilę. Zmienia się też grubość lodu – w czasie bardziej srogich zim było to nawet 50 centymetrów, w czasie zim „normalnych” – 20–30 centymetrów. Minimalna grubość lodu dla bojerów to 15 centymetrów. Coraz rzadziej udaje się takiej bojerowcom doczekać.

To wszystko wiąże się rzecz jasna z przegrzaniem klimatu. W ten sposób globalny trend wpływa na lokalny krajobraz – i ta zmiana jest antropogeniczna, tak jak usypanie sztucznego wzgórza, wykopanie jeziora czy wycięcie lasu. Tyle że trudniej pokazać ją palcem. Nie ma już oślepiającej, stalowo-sinej dali, która kusiła mieszkańców miejscowości nad Zalewem możliwością przedostania się suchą stopą na drugi brzeg. Nie ma rybaków, którzy ciągnęliby swoje niewody pod lodem. I wkrótce też pewnie nie będzie mknących po tym lodzie bojerów.

10.

„Niebezpieczeństwo, które grozi ludziom ze strony Renu czy Dunaju, ma się tak do groźnej natury Wisły jak trudy związane z podróżą morską po wodach atlantyckich do wyprawy polarnej. Jeśli bowiem w przypadku wspomnianych nurtów jako czynnik niszczycielski groźna jest przede wszystkim woda, to w przypadku Wisły na pierwszym planie pojawia się lód” – pisał w 1858 roku Ludwik Passarge, sędzia okręgowy z Heiligenbeil (dzisiejsze Mamonowo w Obwodzie Kaliningradzkim), a przy tym podróżnik i pisarz. „Na pokrytych wzgórzami terenach polskich i na tamtejszych równinach wiosna wybucha nagle, wywołując żądzę zniszczenia przy pomocy zalegającej na wodach rzek pokrywy lodowej, wtedy dochodzi także do jej gwałtownego topnienia. Zmierzający ku ujściu nurt unosi, łamie i piętrzy pękające lodowe masy, pchając je z ogłuszającym trzaskiem nie na otwarte wody, lecz ku obniżeniom, których mieszkańcy nie mają jeszcze pojęcia o zbliżającej się wiośnie”.

Spowodowane spiętrzeniem lodu powodzie zdarzały się w dolnym biegu Wisły regularnie przez cały XIX wiek. Kilka z nich miało katastrofalne wręcz rozmiary. Tylko w latach 80. tamtego stulecia dochodziło do tego trzy razy. Najpierw, w 1883 roku woda przerwała wały nieopodal Bohnsack (Sobieszewo) i rozlała się na teren całych Żuław. Wyrwa w umocnieniach była tak ogromna, że lokalne władze musiały poprosić pruski rząd o pomoc finansową w pracach naprawczych. Wysiłek ten okazał się daremny, gdyż zaledwie trzy lata później sytuacja się powtórzyła, a szkody były jeszcze większe. Ledwie skończono sprzątać i po tej powodzi, przyszedł pamiętny rok 1888. Tamtej wiosny odwilż w górnym biegu Wisły przyszła w czasie, kiedy u jej ujścia panowały dwudziestostopniowe mrozy. Spływająca z rzeką kra nie znajdowała ujścia do morza, więc ruszyła Nogatem. Tam, w okolicach Jonasdorfu (Janówka), pękły wały, a woda znów rozlała się na całe Żuławy.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

„Z Elbinga donoszą, że wyrządzone przez powódź szkody dochodzą do 30 milionów marek – pisała w tamtych dniach jedna z regionalnych gazet. – Górna część miasta sterczy jakoby wyspa zupełnie odcięta od świata. Z Torn wysłano do Elbinga i Marienburga oddział pionierów. Wysokość wody w Elbingu jest tak wielką, że domy pod piętro stoją w wodzie. Z powodu przerwania tamy w Jonasdorfie wody Nogatu zalały przestrzeń wynoszącą 12 mil kwadratowych. 77 wsi stoi pod wodą, a 30 tysięcy ludzi pozostało bez dachu. Na pewnym wale znajduje się 400 ludzi i bydło pod gołym niebem bez dachu i żywności. Zatelegrafowano o sprowadzenie parowców”.

Te wydarzenia skłoniły władze do odmrożenia projektu, który został przygotowany jedenaście lat wcześniej, a którego realizację mieszkańcy regionu postulowali już w roku 1840. Chodziło o uproszczenie i skrócenie głównego koryta Wisły w jej dolnym biegu. Miałoby to zostać osiągnięte poprzez dokonanie przekopu Mierzei Wiślanej w okolicach miejscowości Schiewenhorst (Świbno) i Nickelswalde (Mikoszewo) i stworzenie w ten sposób nowego, trzeciego i największego ujścia Wisły.

11.

30 marca 1895 roku na grobli biegnącej w poprzek nowego, suchego jeszcze koryta Wisły stanął prowizoryczny domek z sosnowych, żywicznych bali. Wybudowano go dla nadprezydenta prowincji Prus Zachodnich, pana Gustawa von Gosslera i jego świty. Dzień później, o 9 rano pan Gossler wziął do ręki udekorowany kwiatami szpadel i kilkoma zamaszystymi ruchami przekopał ostatni skrawek lądu, który oddzielał rzekę od jej nowego ujścia. Zaraz potem uniósł szpadel do góry i powiedział: „Błogosławię to wielkie dzieło prowincji zachodniopruskiej”.

Zebrany wokół tłum zaczął wiwatować. Strużka wody u stóp nadprezydenta zaczęła przybierać na sile. Z każdą kolejną godziną woda wypłukiwała coraz więcej grobli. Następnego dnia przed południem sosnowy domek stał jeszcze dwadzieścia metrów od nowej rzeki, w godzinach popołudniowych woda szemrała już u jego progów, a wieczorem pochylał się już wyraźnie. Nocą zniknął po prostu w odmętach Wisły i popłynął w stronę Bałtyku. Tego dnia pełne ręce roboty miał żandarm z Kleinplehnendorf, który został oddelegowany do pilnowania bezpieczeństwa na brzegach nowego koryta. Po obu jego stronach zebrał się niemały tłum gapiów przyglądających się, jak rzeka toruje sobie drogę do morza. Coraz silniejszy i szybszy nurt niósł zaś krę, drzewa i wszystko to, co rzeka niesie w swoim dolnym biegu, podmywał też nieumocnione brzegi, co stwarzało ogromne niebezpieczeństwo dla ludzi.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Trudno się im jednak dziwić, że chcieli zobaczyć ten cud. Rację miał pan nadprezydent Gossler – był przekop efektem wielkiego wysiłku całej prowincji. Aby go wykonać, przeniesiono 7,2 miliona metrów sześciennych ziemi, nawieziono setki tysięcy metrów sześciennych faszyny i kamieni różnego rodzaju, samych kołków do umacniania brzegów potrzebnych było 48 tysięcy metrów bieżących. Na stałe przy tej budowie pracowało przez sześć lat siedmiuset robotników, dwadzieścia lokomotyw i siedem ogromnych pogłębiarek, z których część sprowadzono specjalnie z budowy Kanału Kilońskiego.

Wraz z oddaniem do użytku przekopu Wisły częstotliwość i skala powodzi w jej dolnym biegu znacząco zmalała. Mieszkańcy Żuław w końcu mogli odetchnąć.

„Głębokie zmiany naszego życia społecznego i gospodarczego na Mierzei nastąpiły wraz z mającym miejsce w tym roku otwarciem przekopu Wisły pod Nickelswalde – pisał proboszcz parafii w Steegen. – Jakże gwałtownie zmieniły się owe stosunki, gdy wiosną nie zdarzyły się już powodzie, a latem woda nie zalegała już na polach, gdy wreszcie teraz mieszkańcy mogli w spokoju i bezpiecznie uprawiać swoje pola; można się tylko dziwić, jak ludzie przeżyli takie smutne czasy. Widziałem tę biedę jeszcze przed siedmiu laty, kiedy woda przelewała się przez wysiewy, pola, budynki, drogi, szosy, tak że konfirmanci z Fischerbabke przybywali do Steegen celem błogosławieństwa łodziami, tak samo mieszkańcy Ziesewaldu do Stutthofu”.

12.

Przeprawa promowa między Świbnem a Mikoszewem działa tylko w sezonie. To właściwie główny powód, dla którego tu przyjechałem. Przez płaskie i przemrożone wiosennym chłodem Żuławy, potem mostem w Kiezmarku i z powrotem na północ koło śluz w Przegalinie, które oddzielają Martwą Wisłę płynącą w stronę Gdańska od jej nowego ujścia. Szlaban przeprawy promowej w Świbnie jest opuszczony i stoi w wodzie. Rzeka dziś wysoko podeszła. Na drugim brzegu, w Mikoszewie, po nabrzeżu biega pies, z kominów stojących tam domów snuje się dym.

Ruszam na północ, przez las, który karłowacieje z każdą minutą mojego marszu. Z lewej strony, od zachodu wzbiera za to huk Bałtyku. Po mojej prawej Wisła w cichości zmierza do swojego kresu. Wąska ścieżka prowadzi mnie w stronę rezerwatu Mewia Łacha. To niecałe trzy kilometry od Świbna. Trudno w to uwierzyć, ale piach, przez który brnę, został naniesiony przez rzekę i morskie prądy w ciągu ostatnich 120 lat. Obok samego przekopu to druga największa zmiana krajobrazu, jaka się tu dokonała. Rzeki niosą przecież nie tylko wodę, ale i materiał skalny. Odkłada się on przy ich ujściach, tak powstają delty.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Rumowisko niesione przez Wisłę dość szybko zaczęło nastręczać problemów, zasypując nowe ujście oraz jego okolice i utrudniając żeglugę. Prace nad uporaniem się z tym zjawiskiem zaczęły się właściwie od razu po otwarciu przekopu. A i tak nowe ujście okresowo było odcinane niesionym piaskiem, zdarzało się też, że formował się tu półwysep ograniczający szerokość ujścia o jedną czwartą. To zmuszało do kolejnych przedłużeń falochronów wyprowadzających wody rzeki dalej w morze. Dość powiedzieć, że w latach 90. XIX wieku miały one po 500 i 300 metrów, a sto lat później wydłużono je do odpowiednio 2350 i 2070 metrów. Tak, przez nieco ponad wiek rzeka usypała u swojego ujścia więcej niż dwa kilometry nowego lądu. O tym, że tak się stanie, również zadecydował człowiek.

13.

„Po wpłynięciu do wsi rybackiej Ostróg (obecnie Nowakowo) tutejsza karczma Bollwerk ze swymi czterema szczytami zdaje się przypominać o dawno minionych czasach Towarzystwa Angielskiego w Elbingu, którego członkowie mieli tutaj kąt na odpoczynek. Sam Ostróg położony po obu stronach rzeki, z domami podcieniowymi, wysokimi wierzbami chroniącymi przed silnym wiatrem, licznymi łodziami przy zarośniętych szuwarami brzegach i suszącymi się sieciami rybackimi rozpiętymi na żerdziach, tworzy urzekający, typowy widok Żuław” – tyle przedwojenny przewodnik. Dziś Nowakowo przedstawia zgoła inny widok.

Nawierzchnia pontonowego mostu przerzuconego tu przez rzekę Elbląg jest tak dziurawa i połatana, że w pobliżu ustawiono znaki informujące o konieczności „jazdy zygzakiem”. Brzegi samej rzeki przypominają zaś pole bitwy. Pełno tam ciężkiego sprzętu i robotników uwijających się przy umacnianiu nabrzeża. Mierzeję i przekop zostawiłem daleko na północy – z Nowakowa jest do nich w linii prostej trzynaście kilometrów. Ale to, co wydarzyło się tam w ostatnich latach, ma swoje konsekwencje także tu, na południowych brzegach Zalewu. Chciałem to zobaczyć.

Ta wielka budowa, której mogę się przyglądać ze środka zdezelowanego mostu, ma jeden cel – przesunięcie i pogłębienie rzeki. I nic to, że na północny wschód stąd rozciąga się bezcenny rezerwat przyrody Zatoka Elbląska. Teraz w jego krawędź pneumatyczny kafar wbija larsenowskie ścianki. I choć z każdym jego uderzeniem wzrasta we mnie sprzeciw dla wszystkiego, co tu się dzieje, to mam świadomość, że całe to zamieszanie nie jest tak naprawdę niczym nowym w tej okolicy.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Najkrótsza droga z Mierzei do Nowakowa wiedzie przez tereny, które na specjalistycznych mapach nazwane są Terranova. W 1741 roku ziemie te, wówczas podmokłe i niegościnne, wydzierżawił intendent pruski Jacob Heinrich Pöhling, który sprowadził zaraz osadników holenderskich. A ci z właściwym sobie uporem osuszyli grunt i zamienili go w urodzajne pola i pastwiska. Przez ostatnie cztery wieki człowiek zmniejszył powierzchnię Zalewu Wiślanego o 20 tysięcy hektarów, tworząc poldery nadzalewowe. Najmłodszy z nich to właśnie polder Terranova.

Pod koniec lat 20. XX wieku niemieccy inżynierowie Herbert Dromtr i Otto Jauer zaproponowali plan, który miał być zwieńczeniem tych wielowiekowych wysiłków. Postulowali po prostu osuszenie całego Zalewu Wiślanego i pozostawienie tylko dwóch kanałów – dłuższy z nich miał prowadzić na północny wschód skrajem Wysoczyzny Elbląskiej aż do Bałgi. Drugi, krótszy, zakładał zaś sztuczne przedłużenie rzeki Elbing, która w okolicach Kahlbergu miałaby wpadać do Bałtyku. Wszystko pomiędzy Wysoczyzną a Mierzeją Wiślaną miało być osuszone i zamienione w uprawne poldery na „chwałę i pożytek niemieckiego narodu”. Na pięćdziesięciu czterech tysiącach hektarów żyznych ziem zamierzano osiedlić trzynaście tysięcy niemieckich rolników. W 1932 roku pomysł osuszania był całkiem poważnie dyskutowany przez radę miejską Elbingu. Trzydziestostronicowa broszura, w której szczegółowo go opisano, do dziś jest dostępna w elbląskiej bibliotece i nosi tytuł: „Magistrat der Stadt Elbing: Denkschrift über die Trockenlegung des Frischen Haffs und den Durchstich durch die Frische Nehrung bei Kahlberg” [Rada Miejska Elbląga. Memoriał w sprawie osuszenia Zalewu Wiślanego i przekopu przez Mierzeję Wiślaną w rejonie Krynicy Morskiej]. Przedsięwzięcie miało kosztować czterdzieści pięć milionów marek.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Stoję w Nowakowie na moście wystarczająco długo, by wypatrzył mnie miejscowy mędrzec, do tej pory zajmujący swój posterunek przy sklepie z piwem. Podchodzi chybotliwym krokiem i bez większego zagajenia zaczyna monologować. Mówi, że to wszystko, co tutaj się dzieje, to psu na budę i jeden wielki przekręt. Mówi, że on by to wszystko inaczej zrobił. Patrzę na niego w milczeniu i myślę o holenderskich osadnikach sprowadzonych tu przez intendenta Pöhlinga, o Sörenie Björnie – poskramiaczu wydm, o ojcach założycielach Kahlbergu, nadprezydencie Gustavie von Gosslerze i o inżynierach Dromtrze i Jauerze. Myślę też trochę o Jarosławie Kaczyńskim. Wszyscy oni, patrząc na swoje dzieła, byli przekonani, że są sprawczy. Tylko niektórzy mieli rację.

Korzystałem z książek i materiałów: „Żuławy Wiślane”, red. B. Augustowski, Gdańsk 1976; K. Jażdżewski, „Historia lasów gdańskich. Od dóbr oliwskich i puckich do Nadleśnictwa Gdańsk”, Gdańsk 2013; „Zalew Wiślany. Szlak wodny”, red. W. Kujawski, Olsztyn 2019; W. Nocny, „Trzecie ujście Wisły”, Gdańsk 2013; W. Nocny, „Plaże i kąpieliska Mierzei Wiślanej”, Gdańsk 2015; W. Nocny, „Ochrona wybrzeża Mierzei Wiślanej”, Gdańsk 2022; H. Miłosz-Williams, „Piegowate szczęście”, Kraków 2003; L. Passarge‚ „Z wiślanej delty”, Gdańsk 2016; https://www.historia-wyzynaelblaska.pl/.