Słynny obraz René Magritte’a „Zdradliwość obrazów” posłużył Scottowi McCloudowi za przykład, na którym tłumaczył ikoniczną naturę komiksowego medium (w „Understanding comics”). W serii podchwytliwych pytań autor odkrywał przed czytelnikiem kolejne warstwy odbiorczych złudzeń. Fajka Magritte’a przedstawiona na kartach książki nie była ani fajką rzeczywistą, ani nawet namalowaną, tylko rysunkiem tejże. A właściwie wydrukowaną na papierze reprodukcją owego rysunku. Czytając pracę McClouda, widzimy tę „fajkę” albo słyszymy słowa wypowiadane przez narratora, choć tak naprawdę obcujemy jedynie z obrazami, które je reprezentują. McCloud mianował te obrazy „ikonami” i podzielił na dwa rodzaje: abstrakcyjne i konkretne. Jedne odsyłają do sfery idei, drugie do domeny praktycznej.
Paweł Garwol, Roman Lipczyński,
„Bez końca”. Kultura Gniewu, Warszawa,
140 stron, styczeń 2012„Zdradliwość obrazów” pojawia się również na tytułowej karcie albumu „Bez końca” autorstwa Pawła Garwola (rysunki) i Romana Lipczyńskiego (scenariusz). Ale pamiętny podpis brzmi tu nieco inaczej: „Ceci n’est pas un komix” – „To nie jest komiks”. Co ciekawe, dzieło Magritte’a samo w sobie jest przecież rodzajem komiksu: ilustracją z podpisem, rysunkowym żartem. Jakże nie na miejscu w przestrzeni galeryjnej pierwszej połowy XX wieku, dobre kilkadziesiąt lat przed Warholem czy Lichtensteinem! Album Garwola i Lipczyńskiego to również próba takiego mezaliansu, artystyczny szpagat rozciągnięty między sferami sacrum i profanum. Jak w typologii McClouda, abstrakcja sąsiaduje tu z konkretem i – wobec nieuniknionych zgrzytów między dwoma porządkami – produkuje napięcie, z którego rodzi się surrealistyczny ton całości.
Nad dziesięcioma krótkimi historiami, które składają się na „Bez końca”, unosi się zresztą absurdalny duch twórczości Rolanda Topora. Niczym w opowiadaniach założyciela Ruchu Panicznego, makabra i czarny humor rodzą się tu bezpośrednio na styku codzienności z wyjątkowością. Życie bezimiennego bohatera każdej spośród komiksowych nowelek jest jak ramówka oglądanego przez niego programu telewizyjnego: dobranocka z Myszką Miki towarzyszy ekranizacji „Dżumy” Camusa, film sensacyjny wyświetlany jest obok „Szczurołapa” Andrzeja Czarneckiego. Proza życia – puste kuchenne szafki, kolejka piwa w knajpie, wizyta w toalecie – podszyta jest materią wielkich narracji: metafizyki, eschatologii. Obie te przestrzenie odbijają się w sobie nawzajem niczym dwie strony krzywego zwierciadła. Subtelny zabieg wydawniczy sprawia, że karty komiksu w ślad za rysunkowymi planszami delikatnie zaokrąglają się na brzegach – tworząc rodzaj okna, lustra, przez które oglądamy wykreowany na nich śmieszno-straszny świat.
rys. Paweł GarwolTe dziwne opowieści – każda zakończona zaskakującą puentą, ale pozostawiająca zarazem margines niedopowiedzenia – pulsują szeregiem cytatów, które są punktem wyjścia do groteskowych trawestacji. Historia o sprzedaniu własnego cienia – na pierwszy rzut oka niczym z prozy Poe czy Hoffmana albo filmu Stellana Rye „Student z Pragi” – ma swój niepozorny punkt wyjścia w gazetowym anonsie („nie mam cienia, poszukuję miłosiernego dawcy”). Co więcej, rzeczony przedmiot transakcji trzeba skrupulatnie zeskrobać ze ściany, a potem zamieść i przesypać do słoika. Przyziemność tych prostych czynności gryzie się z niesamowitym kontekstem sytuacji. Innym razem do drzwi bohatera puka Śmierć we własnej osobie – trochę z Bergmana, trochę z Monty Pythona, a trochę z Terry’ego Pratchetta. Posępny Kosiarz już na progu kulturalnie zzuwa obuwie i przypomina sobie, że w roztargnieniu zapomniał o kosie; wysyła też esemesy.
Obecność elektronicznych przedmiotów codziennego użytku – telefonu komórkowego, aparatu fotograficznego, komputera z włączoną grą „Quake” – to kolejny z szeregu dysonansów serwowanych przez autorów komiksu. Skrupulatna kreska Garwola ma w sobie nutkę retro, która daje surrealistyczny efekt, gdy spożytkuje się ją do odwzorowywania gładkich powierzchni sprzętu RTV. Czarno-białe, gęste od tzw. cross-hatchingu (światłocienia uzyskiwanego poprzez nawarstwianie cienkich linii) rysunki przywodzą na myśl zarówno poetykę komiksu niezależnego czy styl Thomasa Otta, jak i średniowieczne drzeworyty. Misteryjne namaszczenie niektórych kadrów jest jednak konsekwentnie przełamywane – choćby w scenie, gdzie figura ukrzyżowanego Jezusa niespodziewanie wykrzywia twarz w grymasie tragikomicznego przerażenia. Ciężar prowadzenia narracji w „Bez końca” spoczywa zresztą głównie na rysowniku – słowo jest jedynie dopowiedzeniem, kontrapunktem, dowcipną okrasą.
Taka powściągliwość zaskakuje, zwłaszcza że „Bez końca” to debiutancki krok Pawła Garwola i Romana Lipczyńskiego w świecie obrazkowego medium. Stąd być może liczne pozakomiksowe powinowactwa, które mogą jedynie przysłużyć się albumowi, przyciągając dotychczasowych sceptyków wobec tej sztuki. Bo przecież, mimo urodzaju filmowych i literackich antenatów, jedno nie ulega wątpliwości – „Bez końca” to jednak jest komiks. I to całkiem niezły.