Komiks przez wiele lat był formą związaną przede wszystkim z papierem. Od gazetowych pasków, poprzez kolorowe zeszyty, po albumy komiksowe – język jasno wskazuje, o jakie medium tu chodzi. Mam jednak wrażenie, że niedługo analogowe zbiory staną się domeną kolekcjonerów i przeszłości.
Wiosną tego roku w warszawskim Muzeum Karykatury otwarta została duża, przekrojowa wystawa „Patrzę, czuję, rysuję”, poświęcona aktywnym rysowniczkom satyrycznym („rysowniczkę satyryczną” możemy tu zdefiniować jako taką, która porusza w twórczości aktualne problemy społeczne w sposób ironiczno-humorystyczny). Kuratorska para Michał Rzecznik i Kinga Dunin zaprezentowała na niej prace Marii Apoleiki, Matyldy Damięckiej, Magdaleny Danaj, Marty Frej, Małgorzaty Halber, Karoliny Plewińskiej, Agnieszki Szczepanik, Kamili Szcześniak, Moniki Szydłowskiej i Marty Zabłockiej. Większość artystek w jakimś stopniu kojarzona jest z komiksem i poprzez niego się identyfikuje lub od niego zaczynała.
Szydłowska i Zabłocka mają na koncie papierowe albumy, wydane w Centrali (odpowiednio „Na emigracji” i „Znamy się tylko z widzenia” oraz „Sierstka”). Jednak ich popularność buduje przede wszystkim internet, a konkretnie – media społecznościowe. Wszystkie prowadzą fanpejdże na Facebooku lub/i konta na Instagramie, które obserwują dziesiątki tysięcy użytkowniczek i użytkowników serwisów. Za obserwacjami idzie olbrzymia szerowalność. Oznacza to, że dobrze trafiający w odczucia obserwujących kadr (lub, w zależności od artystki, sekwencja obrazów) zyskuje publiczność, o której mogą tylko marzyć papierowe publikacje, wydawane od lat w nakładach nieprzekraczających 1000 egzemplarzy. Z tak mizernym nakładem wiąże się oczywiście niespecjalnie zachwycające honorarium, które nie ma przełożenia na setki godzin pracy włożonej w przygotowanie albumu. W świecie papierowego komiksu nie ma minimalnej stawki godzinowej, są tylko pasja, wytrwałość i jakiś rodzaj szaleństwa, który każe zajmować się rysowaniem, zazwyczaj po wykonaniu właściwej pracy zarobkowej.
Obserwuję polski rynek komiksowy od prawie dwudziestu lat: najpierw z pozycji fanki i czytelniczki, potem aktywnej i zaangażowanej w jego funkcjonowanie twórczyni, obecnie znowu głównie konsumentki. Przez ten czas oprócz wyspecjalizowanych wydawnictw (Kultura Gniewu, Timof i Cisi Wspólnicy, Centrala) komiksem próbowali zajmować się drobniejsi wydawcy (Dolna Półka, Wydawnictwo 23, Wydawnictwo Komiksowe) czy wielcy rynkowi gracze, parający się wysokonakładową literaturą. Komiksy ukazywały się w Wydawnictwie Literackim, w Znaku (w obu przypadkach: Robert Crumb), w W.A.B. („Logikomiks”, autorzy: Annie Di Donna, Apostolos Doxiadis, Alecos Papadatos, Christos Papadimitriou), Marginesy przez pewien czas miały oddzielną linię komiksową prezentującą zagraniczne albumy współczesnych twórców i twórczyń zajmujących się historiami obyczajowymi. Żadne z tych przedsięwzięć nie przetrwało. Drobni wydawcy zajęli się czym innym, komiks nie gości na stałe w ofercie dużych wydawnictw, Marginesy zrezygnowały z przekonywania czytelników i czytelniczek do tej formy opowieści.
Nagroda Literacka m.st. Warszawy
Nagroda Literacka m.st. Warszawy jest jedną z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane były dotąd w czterech kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca oraz książka o tematyce warszawskiej. W jubileuszowej 15. edycji, od 2022 roku, zadebiutowała nowa kategoria: komiks i powieść graficzna.
W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 5 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.
W roku 2022 laureatami i laureatkami zostali:
– Andrzej Stasiuk, „Przewóz” (proza)
– Tomasz Bąk, „O, tu jestem” (poezja)
– Błażej Brzostek, „Wstecz. Historia Warszawy do początku” (książka o tematyce warszawskiej)
– Katarzyna Jackowska-Enemuo (tekst), Marianna Sztyma (ilustracje), „Tkaczka chmur” (literatura dziecięca)
– Wanda Hagedorn (tekst), Ola Szmida (ilustracje), „Twarz, brzuch, głowa” (komiks)
– Piotr Sommer (warszawski twórca)
Należy przy tym zauważyć, że w przeważającej większości przypadków komiksy publikowane w dużych wydawnictwach były dziełami autorów i autorek zagranicznych (wyjątek stanowi „Eileen Gray. Dom pod słońcem” narysowany przez Zosię Dzierżawską do scenariusza Charlotte Malterre-Barthes). Zdecydowanie nie było to zwrócenie się w stronę polskich twórców i twórczyń w stylu „budujemy katalog, nadsyłajcie propozycje”. Oczywiście, gdyby rynek zareagował pozytywnie i ludzie rzuciliby się na komiksy, stworzyłoby to być może szansę na poszerzenie oferty o produkcję krajową. Ale tak się nie stało. Pozostają więc sprawdzeni wydawcy, stała trójka polskiego komiksu, wieczne trzy adresy, pod które mogą zgłosić się marzący nadal o papierze (choć Centrala bardzo mocno ograniczyła działalność).
Wróćmy do mediów społecznościowych i wiążących się z nimi opcji. Oczywiście budowanie w nich popularności ma plusy i minusy (pomijam tu wydarzenia typu blokada konta czy jego usunięcie przez serwis – zakładamy, że wszystko działa w najlepszy możliwy sposób). Tysiące odsłon to także setki komentarzy, które trzeba (lub powinno się) moderować. Część jest przyjemną, głaszczącą ego interakcją z żywą publicznością, część to hejt, w sam raz do odruchowego kasowania, ale część uderza w miękkie podbrzusze odsłaniających się nieraz twórczyń.
Tak dzieje się w przypadku Karoliny „Szarosen” Plewińskiej, która porusza w komiksach kwestie akceptacji osób nienormatywnych, nieneurotypowych czy w jakikolwiek sposób odstających od wyobrażonej normy, często używając perspektywy dziecka lub dorosłego patrzącego na swoje dzieciństwo. Prace Plewińskiej z tęczowymi dziećmi proszącymi „kochajcie mnie, mamo i tato” pojawiły się na billboardach w całej Polsce jako odpowiedź na kampanię konserwatywnych środowisk, promujących tradycyjny model rodziny. Wiązały się z tym olbrzymia popularność, ale też olbrzymia odpowiedzialność i konieczność wykazania się równie olbrzymią odpornością psychiczną w starciu z komentarzami oceniającymi autorkę i jej dzieło. Wydanie komiksu na papierze (przypominam: nakład w granicach 1000 egzemplarzy, ograniczona dystrybucja) nigdy nie spowodowałoby takiego odzewu i fali bezpośrednich reakcji. Recenzenci i recenzentki komiksem zajmują się okazjonalnie. Żeby poczytać niemiłe komentarze, trzeba by pewnie zalogować się na jedno z forów komiksowych. W przypadku mediów społecznościowych kontakt z opiniami zarówno merytorycznymi, jak i zupełnie pozbawionymi sensu jest nieunikniony.
Stale obecna w strefie komentarzy jest Maria Apoleika, prowadząca poświęcony psom i psiarzom fanpejdż Psie Sucharki. Psie Sucharki to nie tylko urocze, wzruszające i zabawne obrazki, to także platforma edukacyjna podpowiadająca, jak wychowywać psa, czego nasz podopieczny nie powinien zjadać, jakie zachowania mogą być zwiastunami problemów ze zdrowiem oraz (niespodzianka) że bursztyny na szyi zwierzęcia nie chronią przed kleszczami. Wiadomo, że dziś psy są naszymi dziećmi, a każdy wie najlepiej, jak traktować dziecko i kiedy założyć mu czapeczkę. Psie Sucharki to poligon nieustannych walk zwolenników psów rasowych i kundli, fanów diety Barf, paleo i ludzi karmiących psy ziemniaczkami z patelni, antyszczepionkowców, ludzi nienawidzących terierów i tak dalej. Autorka z nieludzką cierpliwością tłumaczy, prostuje i edukuje, zwiększając wiedzę fanów i fanek, ale też zasięgi. Jej popularność w sieci ma realne przełożenie na możliwości zarobkowe: Psie Sucharki doczekały się dwóch wydanych przez Znak książek, mają własny sklep z wszelkiej maści gadżetami, widać je także w przestrzeni publicznej za sprawą lokali przyjaznych psom i oznaczonych naklejką projektu Apoleiki.
Podobnie wygląda imperium Magdaleny Danaj. Znak opublikował właśnie zaprojektowany przez nią książkowy kalendarz „Porysunnik”, zawierający rysunki Danaj, motywacyjne i demotywacyjne hasła, kolorowanki, naklejki, listy zadań do zrobienia i do odpuszczenia. W obu przypadkach – Danaj i Apoleiki – papierowe publikacje, niebędące zresztą komiksami, chociaż zawierające ich elementy, są dopełnieniem i ukoronowaniem popularności w sieci, wisienką na torcie zasięgów, a nie sposobem na ich zbudowanie. W drugą stronę raczej to nie działa – nie przypominam sobie, żeby twórca/twórczyni, których domeną jest papier, zbudowali wokół siebie tak rozpoznawalną i sprzedawalną markę.
Skupiam się na największych nazwiskach polskiego internetu, ale jest to ogólna tendencja. Kiedy na dziewczyńskiej grupie komiksowej „Dymki z offu” (na Facebooku oczywiście) zamieszczam post o planowanym tekście o polskim komiksie A.D. 2022 i pytam o publikacje i autorki, które mogłabym przeoczyć, zostaję zasypana nazwiskami i linkami. To nie są linki do portfolio, jak za moich czasów, ale odsyłacze do platform, na których publikowane są komiksy. Próbki można obejrzeć za darmo, całość po wykupieniu dostępu. Tutaj nikomu nie jest już potrzebny papier, bo niby co miałby on gwarantować? Chyba tylko dodatkowe godziny pracy włożonej w przygotowanie plików do druku.
Myśląc o papierowych zbiorach, nie mogę też pominąć wątku przestrzennego, czyli mieszkaniowego. Kupujemy mieszkania na sięgający późnej emerytury kredyt, wynajmujemy kawalerki za horrendalną cenę, migrujemy za pracą, zwiewamy z Polski. To nie są czasy dla papierowych księgozbiorów i widzę to nawet ja, mieszkająca w bunkrze z książek w wynajętym mieszkaniu na czwartym piętrze (bez windy). Po co mam kupować komiks na papierze, skoro mogę go przeczytać na tablecie? Do tego dodajmy inflację żrącą nasze pensje i wzrost cen, w tym także cen papieru. Wydany przez Kulturę Gniewu komiks Herzyk „Wolność albo śmierć” kosztuje 80 zł. „Incel” Jana Mazura – 70 zł. Nowość Timofa, „Andy” Typexa – 210 zł. „Lotka” Sandovala – 99 zł. Są to ceny zaporowe (jakkolwiek nie wątpię, że wynikające z realnych kosztów druku i korespondujące z rosnącą ceną książek), które raczej nie zbudują nowego grona odbiorców czy odbiorczyń. Co za tym idzie, mało który z wydawców zdecyduje się inwestować w komiks debiutanta czy debiutantki bez solidnej nadziei na zwrot poniesionych kosztów. A co buduje rozpoznawalność i sprzedawalność? Internet.
Fanpejdż Aleksandry Herzyk, mocno zaangażowanej w tematy równości, feminizmu i aborcji, to w tej chwili 21 tysięcy osób. Rozpoznawalność autorki rośnie: Herzyk konsekwentnie opowiada w mediach o swojej aseksualności czy doświadczeniach ciała (operacja zmniejszenia biustu), zwiększając świadomość społeczną i edukując, a przy okazji obrywając ciężko błotem od osób, dla których każda próba kobiecego samostanowienia stanowi uwerturę do końca świata. Komiks o awanturnicy Franciszce Barre, wpadającej w sam środek intryg rewolucji francuskiej, był wyczekiwany przez fanki i fanów artystki. Słusznie, bo jest bardzo ciekawy i oryginalny graficznie. Jednak jego cena sprawia, że trafi do konkretnej grupy, która Herzyk zna, lubi i jest gotowa okazać to w sposób materialny.
Nieuleczalna niszowość papierowego komiksu sprawia, że nadal trudno napisać o nim spójny tekst. Większość twórców i twórczyń wydaje album raz na kilka długich lat. Inni to efemerydy, po jednym, udanym nawet dziele znikają z rynku, biorąc się za bardziej dochodowe dziedziny twórczości lub za pracę bez elementów kreatywnych. Trudno wyodrębnić więc gatunki, a w nich porządną, osadzoną w porównywalnym czasie reprezentację tytułów, które następnie dałoby się przeanalizować pod kątem wątków i ich ujęcia. Można zestawić „Projekt: człowiek” Endo z moją „Ciemną stroną księżyca” i „Incela” Mazura z „Jak schudnąć 30 kg” Pałki i Pstrągowskiego, ale właściwie co z tego wynika? Niewiele, trudno mówić o trendzie, skoro są to komiksy odległe o lata i nawet w obrębie twórczości autorów i autorek jednorazowe (wyjątkiem jest Mazur, konsekwentnie eksplorujący w swoich kolejnych publikacjach biografie ludzi bez właściwości).
Jacek Świdziński, czerpiący wizualnie z tradycji polskiej grafiki i awangardy artystycznej, był nieporównywalny, ale dawno nie widzieliśmy go w dłuższej formie (krótsze pojawiają się regularnie w „Przekroju”). Bez echa przeszedł ambitny eksperyment Michała Rzecznika „Sylwetki i cienie”. Nasuwa się tu jeden wniosek – zasób komiksu jest zbyt wąski, należy włączyć go więc w nurt literatury i tam prowadzić badania porównawcze. Agatę Wawryniuk i Annę Krztoń analizować razem z Anną Cieplak, Mazura i Pstrągowskiego z „Robakiem” Jakuba Wiśniewskiego, „Broma” Unki Odyi ustawmy obok wampirycznych młodzieżówek. Tyle że wtedy wylejemy dziecko z kąpielą, sprowadzając komiks do opowieści, narracji. A co z warstwą graficzną? Dobry komiks nie składa się z dobrych rysunków i dobrego scenariusza, powstaje na przecięciu tych dwóch wartości, między kadrami. To nie jest ilustrowana literatura, chociaż takie skojarzenie wydaje się na pierwszy rzut oka całkiem zasadne.
Problem ze stworzeniem miarodajnego zestawienia odbija się w tegorocznych nominacjach do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Komiks zadebiutował tam jako oddzielna kategoria – jest to zresztą pierwsza nagroda literacka, która pokusiła się o taki krok. O laur konkurowały trzy książki: „Twarz, brzuch, głowa” Wandy Hagedorn i Oli Szmidy, „O, choroba” Bogusia Janiszewskiego i Maxa Skorwidera oraz „Dziadostwo” Jakuba Topora. Nominujący zdecydowali rozsądnie, że trzeba postawić na przekrojowość. Skutkiem tej decyzji konkurowały ze sobą erudycyjna, feministyczna epopeja o rozumieniu własnego ciała i skomplikowanym do niego stosunku, edukacyjny komiks dla młodzieży opowiadający o mechanizmach powstawania i leczenia nowotworów oraz undergroundowy komiks o młodości na osiedlu. Bardzo fajny przekrój, ale jak te albumy porównać i uznać, że jeden jest lepszy od dwóch pozostałych? W tej edycji zwyciężyły Hagedorn i Szmida, co mnie oczywiście szalenie cieszy, bo bardziej identyfikuję się z feminizmem niż z podwórkiem czy szpitalem. Nie mogę jednak powiedzieć, że pozostałe albumy były gorsze – były z zupełnie innej bajki, bo tak wygląda produkcja komiksowa w Polsce.
Jaka jest więc przyszłość papierowego komiksu? Pewnym rozwiązaniem wydają się stypendia dla twórców i twórczyń fundowane przez miasta – nadal nie ma wśród nich oddzielnej kategorii „komiks”, ale pole do działania znajduje się w obrębie sztuk wizualnych i literatury. W ramach warszawskiego stypendium powstaje m.in. kolejny album wspomnianego już dwukrotnie Michała Rzecznika – będzie opowiadał o przywódcach powstania w getcie warszawskim, ukrywających się po upadku powstania warszawskiego w Grodzisku Mazowieckim. Fundusze stypendialne nie są jednak w stanie zapewnić polskiemu komiksowi wymarzonych nakładów i zainteresowania czytelników i czytelniczek na legendarnym poziomie PRL-owskich hitów. Czasy kolorowych zeszytów minęły, przyszłością jest internet.
Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.