Aktywność kompulsywna
Darrell A. CC0 1.0

26 minut czytania

/ Literatura

Aktywność kompulsywna

Rozmowa z Pawłem Sołtysem i Grzegorzem Uzdańskim

Pisanie, wbrew pozorom, to wcale nie jest samotnicza aktywność. Jest głęboko osadzone w życiu, czerpie z mnóstwa rzeczy, które czytaliśmy, które ukształtowały nas pośrednio, z setek czy tysięcy osób, które spotkaliśmy – rozmawiają autorzy „Nieradości” i „Zaraz będzie po wszystkim”

Jeszcze 7 minut czytania

OLGA WRÓBEL: Boicie się starości?
PAWEŁ SOŁTYS: Ja się nie boję, ponieważ jej nie przewiduję. Nie dotrwam. Przez długi czas wydawało mi się, że poradzę sobie z tym problemem osobiście, teraz widzę, że świat próbuje mnie wyręczyć.

GRZEGORZ UZDAŃSKI: To prawdopodobny scenariusz, ale mam w sobie przygłupi optymizm, jeżeli chodzi o takie rzeczy, cały czas roję sobie, że z kwestiami klimatycznymi będzie dobrze, chociaż jest to irracjonalne. W związku z tym boję się starości. I za bardzo boję się śmierci, żebym poradził sobie sam, tak jak Paweł mówił. Jest to lęk czysto teoretyczny, bo mam jeszcze trochę czasu.

W waszych nowych książkach piszecie o starości, żeby ją oswoić?
PS: Nie czułem, żeby to było terapeutyczne czy oswajające strach. Nie wiem, czy moja książka jest o starości. Myślałem, że tak, ale kiedy skończyłem, nie byłem już wcale taki pewny. Rozmawiałem z moim tatą, który ma 72 lata i przeczytał książkę na końcowym etapie. Powiedział, że jako starszy człowiek nie czuje, żeby to była książka o starości, że to jest książka o losie, co brzmi odrobinę górnolotnie. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest tak, że tata ma rację. Ja przede wszystkim już czuję się stary. Zawsze byłem starym malutkim. Miałem starszych kolegów i koleżanki, byłem dziesięć lat przed swoim pokoleniem. Nawet dzisiaj moi rówieśnicy wyśmiewają się z tak zwanych dziadersów, a ci dziadersi to moi najlepsi kumple. Zatrważająca sytuacja.

Masz rodzeństwo?
PS: Starszą siostrę. Kiedy zaczynałem pisać tę książkę, miałem różne pomysły, czasami tylko zdania, z których próbowałem coś sklecić. Chciałem pokazać starych ludzi troszeńkę inaczej, niż jak ich widzę codziennie w kulturze, a szczególnie w popkulturze, wyrwać ich z więzów babć i dziadków, którzy pieką ciasta, absolutnego staruszkowego upupienia. Znam starych ludzi i nikt nie piecze tych ciast, a jeżeli czasem piecze, nie jest to zajęcie pierwszoplanowe.

A kto chce, żeby piekli ciasta? My?
PS: Trochę tak. Ci ludzie są od pokoleń spychani na margines. Zacząłem zauważać, jeżdżąc po świecie, że inny status mają ludzie po sześćdziesiątce w Polsce, a inny w Niemczech, Szwecji czy Finlandii. W tych krajach nastąpiło wyzwolenie staruszków, u nas dzieje się to bardzo powoli. Ale zastanawiam się, czy to wyzwolenie, czy sześćdziesięciolatkowie z dziarami na koncertach to też nie jest jakiś rodzaj oszustwa. Nie chciałem tego oceniać, chciałem zrobić to, co powinien zrobić pisarz – utożsamić się i spróbować zrozumieć, opowiedzieć.

Oszustwo w jakim sensie? Społeczeństwo oszukuje staruszków?
PS: Że oni sami siebie oszukują.

Myślałam raczej o przymusie bycia fajnym i aktywnym do śmierci.
PS: To też.

GU: I o przymusie bycia młodym.

Grzegorz Uzdański Grzegorz Uzdański
Ur. 1979. Autor strony „Nowe wiersze sławnych poetów” i powieści „Wakacje” (2016), nominowanej do Nagrody Conrada. Występuje w grupach improwizacji komediowej: Dobrze, Cinema Disco i składzie Resortu Komedii. Należy do grupy skeczowo-komediowej Wszystko Będzie Dobrze, stale współpracuje z kwartalnikiem „Przekrój”. Śpiewa i pisze teksty w zespole Ryby, pisał też teksty dla zespołów Extra i Jerz Igor. Działał w Porozumieniu Kobiet 8 Marca przy organizacji warszawskich Manif. Wiele lat pracował w Społecznym Gimnazjum nr 20 „Raszyńska”. W 2015 roku obronił pracę doktorską „Płynność pojęć. Próba interpretacji «Sein und Zeit»”. Mieszka w Warszawie. Właśnie ukazała się jego druga powieść, „Zaraz będzie po wszystkim”.
Ja wolałabym wreszcie usiąść w fotelu czy upiec to przeklęte ciasto, a nie brykać na koncercie.
PS: U nas jest raczej przyjęte, że jak jesteś po sześćdziesiątce, to może byś te wnuki wziął na kolana i napierdalał ciasto z rabarbarem do śmierci. W tamtych krajach dominuje nastrój ucieczki przed starością w zachowania, powiedzmy, młodzieżowe. Ciekawe, na ile to jest przymus.

GU: Jeżeli chodzi o niewątpliwie obecny w Polsce ciastowy stereotyp starszej osoby, to jest on zróżnicowany płciowo: w ciasta i w rolę opiekuńczą wpychane są częściej starsze kobiety.

PS: Dziadek jest od ryb.

GU: Jest od pojedynczych, fajnych wypadów. Natomiast regularna praca opiekuńczo-żywieniowa to najpierw matka, a potem babcia.

A co robi dziadek, kiedy nie jest na rybach?
PS: Ma wieńcówkę i jest na wykończeniu.

GU: Majsterkuje, hoduje gołębie? Stereotyp starszego mężczyzny jest słabiej zarysowany, po odejściu z pracy czuje się może lekko zagubiony? Kobiecy ma dwie strony: po jasnej jest babcia z ciastem, a po ciemnej moherowa babcia.

Jest jeszcze zwariowana pani z kotami, w trzech płaszczach, krzycząca na dzieci.
GU: Te trendy pomijają najcięższe kwestie starości, rozpaczliwe elementy związane z degeneracją ciała i coraz większymi problemami z codziennym funkcjonowaniem. Tego nie ma ani w babci piekącej ciasta, ani w wydziaranym 60-latku.

W twojej książce starość nie jest stereotypowa, ale nie jest też niczym zaskakującym, nietypowym.
GU: Kiedy już człowiek wyda książkę i udziela wywiadów, często dopiero wtedy zastanawia się, po co to robił. Miałem poczucie, że starość to warstwa życia, która dotyczy wielu osób i która jest ważna, więc warto ją opisać.

Jestem pewna, że w czasie promocji miałeś już okazję odpowiedzieć na pytania związane z twoim doświadczeniem z pracą w domu opieki. I na pewno odpowiesz na nie jeszcze dziesiątki razy. Czy takie autobiograficzne dociekania odbierasz jako obraźliwe?
GU: Obraźliwe? Nie. Gdyby ktoś ze mną rozmawiał i interesowałoby go wyłącznie to, jak to wyglądało w moim życiu, a nie książka, to wtedy byłbym zły. To, że ludzie interesują się tym, jak dana książka osadzona jest w biografii autorki czy autora – tak po prostu jest. Ogłoszono śmierć autora i tak dalej, ale mam wrażenie, że autor jest całkiem żywy, jeżeli chodzi o obecny idiom rozmów i myślenia o książkach.

Więc kim ma być pisarz – zmyślnym obserwatorem czy raczej natchnionym kreatorem?
PS: Mam wrażenie, że w Polsce mamy dominację literatury non-fiction, znajduje się bardzo wysoko w rankingach czytelniczych, co mnie osobiście zupełnie się nie podoba, może nawet troszkę irytuje. To nie znaczy, że nie czytam non-fiction czy reportażu, czytam, często nawet z przyjemnością. Przypominam sobie esej Amosa Oza, w którym bardzo ładnie pisze o autobiografizmie – że dopytywanie się o to stanowi rodzaj pornografii czytelniczej. Nie wystarcza subtelna erotyka, którą ci przedstawiam, jestem Egon Schiele, a ty byś chciał Catsa? Ja ci nie dam Catsa. Oczywiście, możesz posprawdzać, czy pracowałem w ośrodku, czy miałem raka i leżałem na onkologii, ale po co? To trochę źle o tobie świadczy, czytelniku. Bardzo mi się ten esej podobał.

Przy mojej pierwszej książce te pytania powtarzały się w kółko: czy to są zasłyszane historie? Prawda jest taka, że te, które wydawały się najbardziej bliskie życia, zmyśliłem, a te, które wydawały się najmniej racjonalne, były blisko prawdy. A moje pytanie jest takie: czy uwierzyłeś w tę historię? To znaczy, że dobrze ją napisałem. I to jest dla mnie komplement. „Nieradość” jest mniej realistyczna. Jest tam dużo rzeczy w półcieniach, ręka często się zapada i nie wiadomo, co się naprawdę wydarzyło. Jestem fanatykiem opowieści i literatury pięknej, przepraszam za górnolotność. To wpychanie jej kolanem w ciało reportażu wydaje mi się bezsensowne. Ale jest też coś takiego, co Wat napisał o krytykach: pisarza nie irytuje to, że ktoś źle zinterpretował jego książkę, że jej nie zrozumiał – to znaczy tak, irytuje, ale nie najbardziej. Największym strachem pisarza jest to, że krytyk dokładnie i prawidłowo rozłoży na części pierwsze, z czego książka jest zrobiona. I wtedy czar pryska. Tak pisze Wat, a ja się zgadzam. Pisarz chciałby być strażnikiem tajemnicy. A krytyk chciałby ją rozwiać i rozwikłać.

Sołtys Paweł Sołtys
Ur. 1978. Pisarz, muzyk, autor piosenek. Jako Pablopavo wydał kilkanaście płyt, zagrał około tysiąca koncertów. Studiował rusycystykę, ale studiów nie ukończył. Jego opowiadania ukazywały się w „Lampie”, „Ricie Baum”, „Studium”. Za prozatorski debiut „Mikrotyki” otrzymał Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego, Nagrodę Literacką Gdynia, znalazł się w finale Nagrody Literackiej „Nike” oraz był nominowany do Paszportu „Polityki”, Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Właśnie ukazała się jego druga książka, „Nieradość”.
Fot. Monika Sołtys
A czytelnik?
PS: Czytelnik, o którym myślę albo którym jestem, najbardziej chciałby się dać uwieść. To jest moja przyjemność z czytania książek, że ktoś mnie gdzieś zabiera, urodą, tematem, sposobem, różnymi metodami. Znowu jestem tym górnolotnym frajerem, bo dla mnie to jest bliskie miłosnym uwiedzeniom. Kiedy się czyta Demla, trochę jest się zakochanym w narratorze, w tym świecie.

GU: Też uwielbiam opowieści jako takie i zgadzam się, że nie jest najszczęśliwszym kierunkiem sprowadzanie ich do realności czy też biografii autora, która miałaby się kryć za nimi. Jeżeli tak się myśli, to po co opowiadać? Ciekawe może być odwoływanie się do biografii w kontekście warunków historyczno-społecznych, hermeneutycznie, że użyję tego dość potwornego słowa. To jest jeden z wielu wymiarów, które pomagają w interpretacji, ale nie powinno się tego chyba mylić ze sprowadzaniem dzieła do biografii.

Obaj mówicie o pięknie opowieści, tymczasem czytelnicy ciągną do non-fiction. Dlaczego nie chcą się dać uwodzić?
PS: Są książki non-fiction, które cię uwiodą, w Polsce są tacy autorzy i autorki, na przykład Wojciech Jagielski czy Ilona Wiśniewska, którzy piszą reportaże, ale tak naprawdę robią coś więcej, budują pewne narracje. Wiem, że Ilona Wiśniewska jeździ do opisywanych miejsc, i to nie na tydzień, jak niektórzy polscy reportażyści, tylko spędza lata w miejscach, o których pisze. W pewnym momencie przestaje mnie zajmować, czy to jest non-fiction czy nie, czytam to, jakbym czytał powieść. Ale literatura piękna czy powieść po latach awangardy ma nieskończenie dużo możliwości formalnych, które w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat zaniknęły, zostały zrzucone, bo co to za jakieś artystowskie bzdury, potrzeba prostego tematu – jestem temu przeciwny. Wracając do czytelników…

Są zmęczeni?
PS: Może tak. Może jest tak wielki natłok niepotrzebnych informacji i bzdur w naszym życiu, że ludzie chcieliby mieć poczucie, że nie są oszukiwani. A ja bardzo chciałbym być pięknie oszukany.

GU: Mam przyjaciółkę, która oświadczyła, że jest zmęczona powieściami, nie chce jej się czytać historii fikcyjnych postaci, chce czytać historie prawdziwe, listy, biografie i czasami reportaże. Mam wrażenie, że jej głos nie był odosobniony, wiele osób mówi to w różny sposób. To ciekawe, bo jeśli reportaż jest dobry literacko, to mamy do czynienia z opowieścią i na pewnym poziomie nie powinno nas interesować, czy to jest fikcja czy nie, nie mówiąc o tym, że wszystkie rzeczy niefikcyjne mają w sobie jakiś element fikcji.

PS: Czytałem wypowiedzi wybitnych pisarzy polskich, którzy mówią, że nie czytają prozy, że czytają już tylko mapy i słowniki. No dobra, niech czytają, ale po co to mówić, po co ludziom odbierać przyjemność.

GU: To brzmi jak totalna poza.

PS: Ale – żeby samemu sobie wymierzyć cios sierpowy – może jest też tak, że proza polska jest słaba i ludzie się zrazili. Może polskie non-fiction jest lepsze od polskiej prozy, to wiele by tłumaczyło. Natomiast zdaje się, że to nie jest tylko polski trend.

GU: Powiedziałeś, że z powodu pójścia w stronę non-fiction i prostych, prawdziwych historii często zapomina się o możliwościach, o tym, że powieści mogą eksperymentować, że jest mnóstwo możliwości formalnych. Ale istnieje też powracający zarzut wobec polskiej prozy fikcyjnej – nie wiem, czy się z nim zgadzam, ale na pewno sporo razy go słyszałem – że pisarki i pisarze bardziej skupiają się na warstwie językowej, że stosują różne fajerwerki słowne, a fabuła jest mizerna. Może ludzie nie chcą czytać książki, która jest fajnie napisana, ale nic się w niej nie dzieje, wolą przeczytać historię o czymś prawdziwym i ważnym, nawet jeżeli będzie napisana ogólnoreporterskim stylem à la „Duży Format”.

PS: Nie, ja się nie zgadzam. Większość polskiej prozy jest pisana przezroczystym językiem.

Grzegorz Uzdański, „Zaraz będzie po wszystkim”. W.A.B., 256 stron, w księgarniach od września 2019Grzegorz Uzdański, „Zaraz będzie po wszystkim”. W.A.B., 256 stron, w księgarniach od września 2019A nie masz wrażenia, że był długi moment fascynacji Dorotą Masłowską, każdy chciał pisać Masłowską, i to w zasadzie do końca nie minęło?
GU: Słusznej fascynacji.

PS: Może to idzie falami, ale mam wrażenie, że w ostatnich latach jest odchylenie w drugą stronę, język ma być bardzo komunikatywny. W związku z tym każdy, kto próbuje w języku podłubać, trafia do rezerwuaru „wariat” albo – najstraszliwsza obelga – „proza poetycka”. A pisarz powinien iść za swoimi możliwościami.

Jeżeli umie je rozpoznać i ocenić. Grzegorzu, z innej beczki. Jak to jest, że postaci z twoich książek, zarówno „Wakacji”, jak i „Zaraz będzie po wszystkim”, nieustannie się czegoś wstydzą?
GU: To brzmi niedobrze, bo znaczy, że mają za dużo ze mnie. Młodsze postaci w obu powieściach zrobione są według neurotycznego klucza psychologicznego. To typ postaci, która jest mi osobiście bliska: znam wiele takich osób, włącznie ze mną, więc łatwo mi się je opisuje. Ale Jadwiga, osoba ponadosiemdziesięcioletnia, główna bohaterka, neurotyczna nie jest i jeżeli się wstydzi, to wstydzi się inaczej. Wstydzi się rzeczy, których można się, powiedzmy, wstydzić obiektywnie. W przypadku młodszych bohaterów ten wstyd jest wyolbrzymiony, wydaje im się, że ciągle ktoś ich ocenia, że coś głupio powiedzieli – oczywiście nikt nie zwraca na nich uwagi. Wstyd pani Jadwigi dotyczy niedołęstwa, braku intymności w domu opieki. Jedno i drugie pozostaje wstydem. Jej wstyd ma inny kaliber, chociaż nie wiem, czy to można wartościować.

Twoje postaci wartościują wszystko i nieustannie.
GU: Justyna i Tomek to typy osobowości neurotycznej, używający bardzo intensywnie umysłu i inteligencji, ale niestety często do mentalnego bicia piany, zwątpienia, zwątpienia w zwątpienia i klasyfikację zwątpień w zwątpienia. Taka lekko kompulsywna aktywność umysłu, który kręci się dookoła siebie. Nie trzeba tego wartościować tylko negatywnie, to są wrażliwi ludzie, jednocześnie mocno skupieni na sobie i swoich wewnętrznych myślowych zmaganiach. Moją intencją było umieszczenie w książce postaci z różnych pokoleń: pielęgniarka po czterdziestce, student i pani Jadwiga, każda z tych postaci miała być inna.

Paweł Sołtys, „Nieradość”. Czarne, 176 stron, w księgarniach od września 2019Paweł Sołtys, „Nieradość”. Wydawnictwo Czarne, 176 stron, w księgarniach od września 2019Pawle, twoje postaci też są zawikłane, zapętlone w rozważaniach, kontekstach kulturowych. Idą ulicą, ale mentalnie są gdzie indziej, często stulecia dalej.
PS: Moi bohaterowie i bohaterki, a również narratorzy i narratorki, bo tak jest w tej książce, są przede wszystkim uwikłani w pamięć, ale ta pamięć jest różna. Dotyczy ich życia i losów albo wspomnień rodzinnych, ale wiele tych narratorek i narratorów zajętych jest też kulturą. Najczęściej historią – jest tam bohater, który bez wątpienia jest historykiem amatorem, znacie takich ludzi. I nagle w jego codzienności pojawia się młodociany cesarz z II wieku. Moja redaktorka Magda Budzińska powiedziała, że bohaterki i bohaterowie oraz narratorki i narratorzy „Mikrotyków” byli bardziej uwikłani w codzienność, ci są bardziej uwikłani w kulturę. Oczywiście, załatwiam w ten sposób różne swoje sprawy, wysyłam czytelnika w różne strony.

Masz nadzieję, że czytelnik zainteresuje się, będzie googlował i w ten sposób wydobędziesz z zapomnienia jakiegoś poetę czy pisarza?
PS: Tak, chociaż nie mam na to ogromnej nadziei. Uważam, że literatura to rejs na okręcie, gdzie już bardzo dużo zostało zbudowane, bardzo dużo desek zostało ułożonych wcześniej i gdyby tych desek nie było, toby się bez wątpienia utonęło. Dlatego warto czasem wspominać szkutników. Te odniesienia przydają się też do psychologicznego określenia bohaterów. Jeżeli bohater jest wkręcony w Daniiłę Charmsa, to coś o nim mówi. To nie wystarcza, żeby go naszkicować, trzeba dodać też inne rzeczy, ale to jeden z elementów budowania postaci. Poza tym czasem sam wynajdywałem rzeczy z pobocza historii czy historii literatury, które mnie bardzo ciekawiły. Szkoda byłoby, żeby zostały tylko w mojej głowie, więc dzielę się nimi z czytelnikami i czytelniczkami. A co oni z tym zrobią? Mogą parsknąć śmiechem i uznać to za głupotę, na to nie mam wpływu.

Marzysz więc o odbiorcach i odbiorczyniach aktywnych.
PS: Uważam, że czytelnika trzeba traktować poważnie. Czytając niektóre książki, mam wrażenie, że autor liczy na bardzo szerokie masy czytelnicze – a to nie zawsze dobrze działa. Czytelnik niekoniecznie musi mieć wiedzę, ale wierzę, że jest w stanie bardzo dużo sobie domyśleć. Staram się, żeby w moich opowieściach były rozwidlenia, żeby nie dopowiadać point. Sam lubię taką literaturę.

Grzegorzu, a jak ty wybierasz wycinek rzeczywistości do opisania? Mamy u ciebie trzy osoby, zamknięte w jednym miejscu, w 24 godzinach. W jaki sposób decydujesz, które fragmenty pokazać?
GU: Strasznie podoba mi się kierunek w literaturze, który wiąże się z twórcami modernistycznymi, dla mnie przede wszystkim z Woolf i Faulknerem. To nie znaczy, że chcę dyskredytować powieści z wszechwiedzącym narratorem, ale bardzo pociąga mnie typ literatury, w którym poznajemy wszystko przez pryzmat w pewien sposób maksymalnie realistyczny. Realistyczny w tym sensie, że maksymalnie bliski myśli, tak jak one występują normalnie. Wszystkie informacje poznajemy poprzez te myśli, czyli raczej randomowo. Mamy 24 godziny, a tak naprawdę część z tego, co akurat przyszło danej osobie do głowy. Też bardzo lubię literaturę stawiającą na domyślność. W pewnym momencie człowieka ciągnie fabuła – jak postaci reagują na to, co się wydarza.

No właśnie, jak rugujesz fabułę? Jesteśmy nauczeni konstruować sensy i narracje, spodziewać się punktu A i punktu B. Jeżeli podsumować dzień z „Zaraz będzie po wszystkim”, nic się w nim nie wydarza.
GU: To jest coś, co wiąże tę książkę i „Wakacje”. Gdy uczy się pisania książek czy scenariuszy filmowych, mówi się często, że historia powinna mieć punkty kulminacyjne i wyrazistą przemianę głównego bohatera. Ja wychodziłem z założenia, że w życiu każdej osoby są okresy, w których nie ma żadnej wielkiej zmiany, w których codzienne życie zamknięte jest w obracaniu się wokół jakichś kwestii. To pasuje też do domu opieki, czyli miejsca, w którym pensjonariusze, osoby starsze i niesamodzielne, nie mogą liczyć na duże zmiany. Nie ma tam na to przestrzeni, nawet fizycznej. Musiałem się w ogóle uderzać po łapkach, pisząc, żeby zachować tę pewnego rodzaju nieefektowność akcji – miałem w pewnym momencie pomysł, żeby włączyć do fabuły groteskowy koncert wykonawcy, który ma taką fuchę, że gra dla staruszków. Zresztą widziałem taki koncert, kiedy byłem wolontariuszem w domu opieki, totalne kuriozum, zupełnie niedopasowane do publiki. Łatwo byłoby z tego zrobić tragikomiczną, intensywną scenę, ale pomyślałem, że na co dzień w domu opieki nie ma takich rzeczy. A chodziło mi o to, żeby to był dzień reprezentatywny.

Czy w ogóle w tej książce istnieją przestrzenie ucieczki? Starsi są zamknięci fizycznie i psychicznie, młodsi zapętleni w swoich głowach.
GU: To jest rola wspomnień i przeszłości. Moje postaci – nie wiem, czy można to uznać za ucieczkę – są bardzo osadzone we wspominaniu. Myślą w zasadzie non stop o swoim eksżyciu, chociaż te miniopowiastki nie układają się w całościową narrację, raczej po prostu przelatują przez głowę, jak w przypadku Jadwigi. W „Buszującym w zbożu” główny bohater mówi na koniec, że kiedy zaczyna opisywać i jednocześnie wspominać, to odczuwa tęsknotę, nawet za alfonsem, który pobił go i okradł. Jest coś magicznego w opowieści, i to jest jakoś związane z przeszłością i z pamięcią.

„Na tę bezradność i ten lęk wymyślono opowieść” – tak pisze Paweł. Powracający w „Nieradości” Niedynek kojarzy mi się z hrabalowskim Nymburkiem, krainą sielskiego dzieciństwa.
PS: Mam trochę tego Hrabala dosyć, przed Hrabalem też było paru pisarzy, do których on się odnosił, to jest ta łódka, o której mówię. Babel, Schulz, Brezina. Kraina dzieciństwa nie jest u mnie wyidealizowana, przecież tam się dzieją straszne rzeczy, po pierwsze te, które się wspomina, po drugie te, które są niedopowiedziane. Jest Grażyna, zamknięta w swoim ciele po wylewie, trudno powiedzieć, żeby jej wspomnienia były idylliczne. Ale to jedyne życie, jakie ma, jedyna rozmowa – trudno powiedzieć, czy kojąca.

A to nie jest tak, że widzimy to my, czytelnicy, z naszą umiejętnością dedukcji i interpretacji? My dostrzegamy, co kryje się między nogami policjanta, że odniosę się do tekstu, narratorzy niekoniecznie.
PS: A może narrator sam przed sobą nie do wszystkiego się przyznaje, nie wszystko chce nazywać, żeby nie oszaleć? Myślę, że w ogóle opowieść, wspomnienie, które jest autopowieścią, jest dla mnie nieskutecznym, ale jedynym lekarstwem na przemijanie, paskudztwo życia, paskudztwo starości. Moje narratorki czy narratorzy snują opowieści, aby ukoić różnego rodzaju ból.

Grzegorzu, jak budujesz monologi swoich postaci? To zabrzmi głupio, ale jesteś mężczyzną, który konstruuje znakomite postaci kobiece – zarówno tutaj, jak i w „Wakacjach” większość kwestii oddajesz bohaterkom.
GU: À propos metafory łódki, której Paweł użył: pisanie, wbrew pierwszemu wrażeniu, to wcale nie jest samotnicza aktywność. Nie jest tylko tak, że siedzi sobie koleś czy kolesiówa przy laptopie i stuka w klawisze, to jest głęboko osadzone w życiu, czerpiące z mnóstwa rzeczy, które czytaliśmy, które ukształtowały nas pośrednio, z setek czy też tysięcy osób, które spotkaliśmy. W tym sensie nie mam poczucia, że wysnuwam te postaci z siebie, chyba że przyjmiemy bardzo szeroką definicję siebie.

Porozmawiajmy jeszcze o metodzie pisarskiej. Dominują dwa stereotypy, o pisarzu samotniku w wieży wspomniał już Grzegorz, jest jeszcze pisarz podsłuchiwacz.
PS: Mam wrażenie, że nie podsłuchuję ludzi bardziej niż ktokolwiek inny. Nie chodzę do knajpy specjalnie po to, żeby posłuchać o prawdziwym życiu i potem napisać opowiadanie. To by była najgłupsza aktywność świata. Ale jeżeli już siedzę w knajpie i ktoś opowiada coś, co mnie zajmuje, albo, co częstsze, powie jedno zdanie, które zazgrzyta – lubię jak coś jest przekręcone i przesuwa się sens – to rzeczywiście to zapisuję i od tego mogę wychodzić, język, którym ludzie się porozumiewają, potrafi dać zaczyn.

Jak wygląda sam proces pisania? Piszesz szkielet opowiadania, decydujesz, że nieee, za mało finezyjne, inkrustujesz? Skąd bierze się zdanie: „dusza wyraźna i prześwitująca przez oczy jak sutek przez koronki”?
PS: Moja technika poprawiania nie polega na inkrustowaniu, a raczej na usilnym wykreślaniu. Opowiadanie, o którym mówisz, napisałem w dwadzieścia minut, ale wcześniej długo wyobrażałem sobie tego faceta. Nie gotowymi zdaniami, myślałem raczej, kto to jest, jaki on jest. W pewnym momencie znalazłem melodię tego, jak on mówi, a raczej myśli. I nie chcę, żeby jakiś krytyk powiedział mi, jak ja to zrobiłem. Może to też wynika z tego, że kiedyś dużo fristajlowałem, moje zbitki są często nietypowe i muszę o nie walczyć. Na szczęście moja redaktorka widzi literaturę tak jak ja, więc nie walczymy na noże, ale nauczyła mnie jednej rzeczy: dwa piękne porównania w zdaniu to jest o jedno za dużo. Są też rzeczy, przy których się upieram, na przykład fraza „nie w kij szeptał”. Rzecz dotyczy kościoła, nie da się „nie w kij dmuchał”. Domyślam się, że niektórzy uznają to za pretensjonalne i to ich odrzuca. Ale to są moje książki. Koniec kropka.

Skoro poznaliśmy już sekretną technikę Pawła, dowiedzmy się, jak pisze Grzegorz Uzdański.
GU: Kiedyś pytałem moich uczniów na zajęciach z filozofii, co to jest myśl, i okazywało się, że rzecz tak bardzo nasza, tak totalnie bliska nie daje się opisać. I podobnie jest ze sposobem pisania. Mogę powiedzieć tyle, że mam różne dni, czasami pojawia się skompromitowane natchnienie i tekst się ze mnie wylewa, a czasami trzeba to ciągnąć na siłę. Potem też jest dużo wycinania. Ważne, żeby złapać melodię, o której mówił Paweł, sposób myślenia i mówienia danej osoby. Dużo myślę o tym, jakie te postaci są, mogę wiedzieć o nich różne rzeczy, które w samej książce się nie znajdą.

Przydają się też czasem techniki, z których korzystam na scenie impro. Jedna z fraz, pozwalających budować scenę impro, nazywa się „Co jeszcze jest prawdą”. Jeżeli ta postać denerwuje się, mówiąc o myślistwie, to co jeszcze jest prawdą na jej temat? Jest anegdota o Tołstoju, który pisząc „Annę Kareninę”, mówił, że chciałby, żeby fabuła poszła w innym kierunku, ale Anna mu nie pozwala. Tutaj drobna dygresja. Chodzę na spotkania autorów i autorek związanych z agencją wydawniczą Zbigniewa Zawadzkiego, czytamy swoje teksty, a reszta zgłasza uwagi. Czytałem ten tekst, nie było jeszcze pielęgniarki, tylko starsza osoba i wolontariusz. Pozostałe sto stron wypełniał kompletnie nieudany pomysł – kontrapunktem do zamknięcia i beznadziei domu opieki miała być czytana przez Tomka książka o wiatrakach, które masakrują mieszkańców amerykańskiego miasta. Miało to być absurdalnym oddechem od smutnego realizmu reszty książki, nawet roiłem sobie trochę, że będzie mówiło o roli literatury, ale przede wszystkim miałem frajdę z pisania tego. Rzadko się zdarza, żeby ludzie byli tak zgodni w uwagach krytycznych, ale tym razem wszyscy i wszystkie powiedzieli, że to pasuje jak pięść do nosa. Jestem naprawdę szczęśliwy, że starczyło mi rozsądku i wyrzuciłem tę część. Wprowadziłem w zamian postać pielęgniarki, z czego jestem szalenie zadowolony, także ze względów ideologicznych – ona tam nie przychodzi raz na tydzień, jak wolontariusze, tylko pracuje, codziennie.

Nieoczekiwane pytanie na koniec. Lubicie być pisarzami?
PS: Ja mam kłopot, żeby przyznać się przed sobą, że jestem pisarzem. Powiem więc tak: całe życie chciałem być pisarzem, to było moje głębokie i najważniejsze marzenie. Kropka.

GU: Ja też zawsze chciałem być pisarzem i jestem totalnie szczęśliwy, że w tej chwili udaje mi się pisać książki, które ludzie wydają. Po pierwszej książce czułem, że nie wypada tak o sobie mówić, teraz już bardziej to czuję, a tak już zupełnie pewny to będę pewnie po trzeciej, jeśli uda się mi ją napisać.

PS: Mówi się, że pierwszą książkę każdy głupi może napisać o swoim życiu. Ja twierdziłbym więc, że jeżeli ktoś wydał dwie książki i nie cały świat uznał go za grafomana, to może o sobie mówić, że jest pisarzem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).