W czasie, kiedy zalecane jest ograniczenie wszelkich rozrywek związanych z przebywaniem na zewnątrz, dostarcza ich internet – oczywiście tym szczęśliwcom, którzy zostali odesłani do płatnej pracy zdalnej i nie muszą martwić się o przeżycie do kolejnej wypłaty. Jedna z możliwości jest taka, żeby robić to, co zawsze, tylko bardziej: siedzieć na fejsie, oglądać memy lub/i seriale (w niskiej jakości, żeby nie unicestwić przepływu danych – tak zaleca Netflix). Nastąpił jednak też wysyp ofert kryzysowych i bezpłatnych kursów on-line: bez wychodzenia z domu można ćwiczyć jogę, zwiedzać wirtualnie muzea, galerie, uczyć się języków obcych, haftu krzyżykowego i oglądać spektakle. Wspaniale, ale to mnie zupełnie nie interesuje. Jak pisał Gombrowicz, moją naturą są ludzie, uczenie się nowych rzeczy jest dla mnie atrakcyjne tylko i wyłącznie w kontekście bycia w grupie, interakcji, wymieniania głupawych żartów i porozumiewawczych spojrzeń. Nie dla mnie samotne napawanie się świeżymi umiejętnościami, przy śmiałym założeniu, że miałabym na tyle cierpliwości i samozaparcia, żeby codziennie siadać przed monitorem w celu regularnego pobierania nauk.
W domowej i dobrowolnej izolacji nie jest mi najgorzej. Jako pracownica budżetówki i podwładna wyrozumiałego dyrektora zostałam odesłana do pracy zdalnej, co w przypadku sekretarki muzealnej oznacza, że nie muszę robić nic. Mam książki, łóżko, duży zapas herbaty, internet i – last but not least – siedmioletnią córkę, która stanowi doskonałe, dynamiczne towarzystwo. A jednak brakuje mi natury, że tak górnolotnie powiem. Jestem zapaloną działkowiczką, spacerowiczką, mogę się nawet udać w góry i wspinać czy porządnie zmęczyć w kajaku, chociaż nie licuje to z moją godnością osoby żyjącej w świecie papieru i klawiatury. Do pracy jeżdżę zwykle rowerem przez most na Wiśle i jeżeli widzę coś ciekawego, to bez większych wyrzutów sumienia się spóźniam – muzeum się nie zawali bez pani sekretarki otwierającej pokój o ósmej, a dwóch mew, rozszarpujących na rzecznej łasze jakąś wielką rybę, nie zobaczę już po południu. O ile najpierw myślałam, że izolacja trochę potrwa, ale nie mam się co martwić o wakacyjny wyjazd w Karpaty czy majowe wiosłowanie na Bugu, w tej chwili jestem przekonana, że będę miała szczęście, jeżeli uda mi się regularnie jeździć do ogródka działkowego, położonego w granicach Warszawy. Jest to tym cięższe, że ze wszystkich pór roku najbardziej lubię tę krótką wiosnę, kiedy kwitną krokusy, żonkile i mirabelki. Teraz siedzę w oknie i widzę, jak ulotny sezon ucieka. Wracają ptaki, niezawieszone budki lęgowe kurzą się pod kuchennym stołem, nikt nie odda mi wiosny 2020. Problemy pierwszego świata w pełnym rozkwicie, ale przecież sama siebie nie przeskoczę.
Spacer po Puszczy Białowieskiej odbył się online w niedzielę 15 marca i był organizowany przez Puszczański Punkt Informacyjny.
A jednak i tutaj internet przychodzi z pomocą. Zdalny spacer po Puszczy Białowieskiej, troje przewodników pokazujących na żywo obraz z telefonu. Opcja komentowania na żywo, Facebook pokazuje też, że na spacer wybiera się kilkoro moich znajomych. Jest przyroda, jest interakcja, a ja jestem w dodatku stworzeniem ulepionym z mediów społecznościowych. Może da się z tego skorzystać?
Zacznijmy od tego, że nie wychodząc z domu, zdołałam spóźnić się na spacer, który odbywa się w domu. Jest to trudna sztuczka, ale nie taka znowu niewykonalna. W dobrowolnej izolacji, przynajmniej mojej, panuje specyficzny bezczas, przerywany okazjonalnie kilkuminutowym atakiem paniki: aaaa, marnuję cenne godziny. Na szczęście szybko przypominam sobie, że to nie weekend, a już na pewno nie niedziela wieczór. Przede mną jeszcze wiele równie niespiesznych dni. Zresztą właśnie się okazuje, na naszych oczach, że dzika produktywność nie ma sensu, bo wszyscy umrzemy, a grób nie ma kieszeni, jak głosi obiegowa mądrość. Taniec śmierci A.D. 2020, wirus nie wybiera. Jeżeli chodzi o białowieski spacer, to po prostu pomyliłam godziny. Zaczął się w południe, a nie, jak mi się wydawało, o czternastej. Ale nie ma tego złego, nie muszę gonić wycieczki na własnych nogach (co w życiu mi się zdarzało, nie powiem). Drobne problemy ze zlokalizowaniem relacji, wyprostowane przez koleżankę, i już, jestem z grupą przemierzającą wiosenny las. Facebook pokazuje, że razem ze mną spaceruje dwa tysiące osób (!), w tym dwie znajome.
Początek spaceru dominują kwestie technologiczne: w komentarzach padają sugestie, żeby trzymać smartfona w poziomie (frakcja oglądająca na ekranach) lub w pionie (frakcja telefoniczna). Białowieża to moja pierwsza atrakcja online, po kilku kolejnych przekonam się, że walka tych dwóch obozów stanowi żelazny punkt każdej relacji. Prowadzący zaznaczają, że przestrzegają rządowego i ogólnoświatowego wezwania do ograniczania kontaktów społecznych: mieszkają razem, dlatego we troje wyszli do lasu. Postarają się zatrzymywać w ciekawych miejscach i wtedy opowiadać; sam przemarsz ma odbywać się bez gadania, żeby każdy mógł napawać się leśną ciszą.
Puszcza jest piękna, nawet w wąskim, drżącym kadrze smartfona. Pogodny dzień, po błękitnym niebie przewalają się białe chmury, mimo bezśnieżnej zimy las jest wilgotny – a przynajmniej tak twierdzą przewodniczki i przewodnik. Nawykowo sięgam po notes i zapisuję ważniejsze pojęcia. Geofity wiosenne, czyli rośliny o skróconym okresie wegetacji, które znikną, kiedy drzewa wypuszczą liście i zabiorą im dostęp do światła. Czarka szkarłatna, grzyb wyglądający jak maleńki kieliszek w kolorze, no cóż, szkarłatnym. Wawrzynek wilcze łyko, najbardziej trująca roślina niżu europejskiego – kwitnie wcześnie, kwiaty wyrastają ze zdrewniałej części pędu. Podobno oszałamiająco pachnie. Sznurowate ryzomorfy, opadające z powalonego pnia. Kłoda-piastunka, pokryta wilgotnym mchem, na którym wyrastają siewki drzew. Kupa jelenia. Charakterystyczny wykrot powalonego świerka o płytkim systemie korzeniowym. 770 żubrów zamieszkujących puszczę.
A jednak kiedy mija pół godziny, zaczynam się okropnie nudzić. Kręcę się na krześle, podbijam dźwięk i idę do kuchni po herbatę, w którymś momencie łapię się na tym, że czytam jakieś stare notatki, zamiast patrzeć w ekran; natomiast nadal w miarę uważnie słucham. To zupełna odwrotność tego, czego oczekiwałam – miałam przecież paść oczy widokiem dzikiej natury, teraz odległej jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Tymczasem ze spaceru zrobiło się słuchowisko, z którego raz na jakiś czas czujnie wyławiam słowa klucze, godne umieszczenia w notatkach. Po co? Nie mam pojęcia, zboczenie zawodowe. Ostatecznie grawitacja bezczasu odosobnienia nieuchronnie spycha mnie do łóżka. Zakopuję się w pościeli i nadal leniwie słucham, już bez większych nadziei na emocjonalny kontakt z przyrodą. Na koniec spaceru pojawiają się pytania od oglądających, których liczba utrzymuje się nadal na poziomie dwóch tysięcy. Jedno jest symptomatyczne. „Powiedzcie, jak teraz pachnie las”.
Rozczarowana wyłączam Facebooka i zmierzam do banalnych, ale nieuniknionych wniosków. Kontakt z przyrodą nie może być zapośredniczony. Im bardziej oglądam puszczę na ekranie komputera, tym bardziej mnie tam nie ma. Coraz mocniej nie czuję zapachu mokrej ziemi i gnijących roślin, coraz bardziej nie mogę dotknąć czubkiem wyschniętego od ciągłego mycia rąk palca płatków przylaszczki. Nie mam zmarzniętych stóp, twarz nie pali mnie od długiego przebywania na wiosennym słońcu, nie robią mi się piegi. Zamiast tego wyraźniej widzę kurz na lampie i lakier zdarty z podłogi w miejscu, w którym przysuwam krzesło do biurka. Transmisja z puszczy mnie nie pociesza. Wkładam więc buty, kurtkę i popychając drzwi bloku łokciem, tak jak nakazuje rozsądek, wychodzę na podwórko. Na piaszczystym, zaśmieconym trawniku zaczyna pączkować forsycja. Wrony wygrzebują coś ze śmietnika. Sąsiad woła psa: „Chodź tu, ty kurwo”, macham ręką do koleżanki z bloku, spacerującej z dzieckiem w wózku. Palę papierosa, skutecznie zabijając wszelkie naturalne wonie, ale cóż, i tak nie poczuję tu raczej wawrzynka wilcze łyko. Grzebię czubkiem buta w niezbyt żyznej ziemi, gapię się na poprzerastane jemiołą topole, które długo już nie postoją nad parkingiem, jestem tego pewna. Nie jest pięknie. A jednak wracam do domu całkiem zadowolona. W tym przypadku jakość natury nie ma znaczenia – ważne jest, żeby poczuć ją na własnej skórze. Dlatego spacer po puszczy kończy się dla mnie konkluzją, że trzeba pielęgnować przede wszystkim własny ogródek – walka o zieleń miejską, rozbetonowanie parkingów, zadbane, bogato zarośnięte trawniki, ma głęboki sens. Być może długo nie zobaczymy dzikiej przyrody – walczmy więc uparcie o tę, którą oddziela od nas klatka schodowa i krawężnik.